Tuż przed samym przekroczeniem progu, który był wysoki na dwadzieścia centymetrów, a to po to, żeby tę wodę w ryzach trzymać, nakładał na głowę garnek. Tynk na suficie był tak podły, że odpadał płatami, a odpadając tymi płatami, ciągnął za sobą resztki słomy, gazet i czego tam ci, którzy dom zbudowali, nie powsadzali między belki stropowe. Belki stropowe zresztą też za mocne nie były i nieraz myśleli, siedząc w kuchni przy stole, że zwali im się to wszystko na łeb, z Zielińskimi, którzy mieszkali nad nimi, na dokładkę.
Tam u nich śmierdziało, ale nie zwykłym smrodem czy papierosami, które ktoś z nich palił ukradkiem, zajmując kibel nad miarę. Śmierdziało wiatrem, który wlatywał do środka przez wentylację. I beznadzieją, z którą zżyli się dobrze.
Jesienią i wiosną było tam pełno ptaków, jesienią takich krzyczących, wiosną chyba rybitwy albo mewy przylatywały i żerowały na tym, co w tej wodzie żyło – nie umieli ich odróżniać, zresztą wzrok też im nie pomagał.
Najpierw jedli, co było, a jak już i tego zabrakło, nie jedli nic.
Wieczorem wychodzili przed dom i wyglądali znaków, czy może niedaleki już koniec. Wracali. Mówili przecież, że najpierw będzie płacz i zgrzytanie zębów, a im tylko w kiszkach grało. Symfonia prawdziwa. Przeglądali, żeby o tym nie myśleć, stare encyklopedie, wybierali najdziwniejsze nazwy i wymyślali na ich mieszkańców, jeśli to były miasta, a jeśli to były przedmioty, wymyślali na ich właścicieli, jeździli nocą w snach do sklepów i z półek zabierali, co tam tylko było: słoiki z przetworami, bochenki chleba, pęta kiełbas, i śnili potem, że to wszystko w domu stoi, na półkach tych samych, które pustkami świeciły.
A potem przyszedł koniec.
Nadeszły pieniądze. W szarym uniformie listonosza. Skąd, nikt nie pytał, były, jak były co miesiąc, półki wprawdzie nie zapełniły się słoikami z przetworami, bochenkami chleba, pętami kiełbasy, ale encyklopedie na razie poszły w kąt, a sny stały się mniej kolorowe.
Tak nazwali choinkę, gdy już stanęła w drzwiach w dużym pokoju.
Poszli po nią do lasu sąsiada. Sąsiad o tym nie wiedział nic, nie mógł zatem wyrazić sprzeciwu. Spał pewnie już głęboko w swoim łóżku w kuchni przy lodówce.
A oni jeszcze szli. Śnieg był miejscami po kolana, miejscami głębszy. Powierzchnia lekko przysmażona mrozem, na kształt tafli szkła, pękała pod krokami, a pod nią była pusta przestrzeń. Śniegu sypkiego było odrobinę, przy samej ziemi.
Słońce zachodziło za horyzont, a z tym obniżała się i temperatura. Szczypało w policzki, a do lasu był jeszcze kawał drogi. Jolki jeszcze nie mieli, a jeśli chcieli ją mieć przed świętami, musieli się pospieszyć. Obejrzeli się, za nimi, na otwartym polu, widać było wyraźnie dwie strugi ich śladów. Każdy głupi mógł się domyśleć, po co szli i dokąd zamierzają wrócić.
Janek B. wiedział to dobrze.
Janek B. miał ładny głos i dlatego posadzono go w pierwszej ławce, i dlatego śpiewał w czasie mszy najsilniejszym i najczystszym głosem. Nie było w tym fałszu, nie było poczucia, że robi to z przymusu. Chciał śpiewać, patrząc na proste i jasne, stojące przed nim figury, patrząc na obrazy, które znał od maleńkości.
Po komunii, na której nie było nikogo z rodziny, był tylko on, i wiedział dobrze, czemu to służy i że po wszystkim ma wrócić prosto do domu, czekała na niego niespodzianka, ale taka niespodzianka, której był świadkiem siedem już razy.
Na stole, w pokoju gościnnym, stał tort.