Trudno było przejść obok Kuracji obojętnie. Historia psychiatry, który za wiedzą ordynatora i szefa kliniki decyduje się spędzić trzy miesiące na oddziale w ramach tzw. obserwacji uczestniczącej, pokazuje, jak cienka bywa granica między chorobą a zdrowiem psychicznym. Bohater grany przez Bartłomieja Topę w pewnym momencie – dwaj ludzie wiedzieli o jego planach: ordynator wyjeżdża do USA a szef kliniki umiera nagle na zawał – wpada w pułapkę bez wyjścia. Nie może opuścić oddziału, a jego zachowanie (protesty, odmowa brania leków) coraz bardziej go pogrąża. Niewykluczone, że okoliczności, w jakich się znalazł, stały się przyczyną jego choroby psychicznej. Trudno było przestać myśleć o Kuracji zrealizowanej zrazu lekko, niemal jak żart, a z biegiem akcji mroczniejącej aż do beznadziejnej matni otaczającej bohatera.
Od tego czasu oglądam kolejne filmy Wojtka Smarzowskiego z satysfakcją, ale i ukłuciem zazdrości, ponieważ w teatrze reżysera, który by tak bezwzględnie i odważnie mierzył się z rzeczywistością, nie ma. Napisał już siedem scenariuszy (dwa we współpracy z innymi autorami) do swoich filmów, które właściwie nie mają konkurencji. Nikt poza nim tak bez znieczulenia nie portretuje rodaków i nie pokazuje świata, jaki na swą miarę tworzą. Nie jest to więc kino łatwe, miłe ani przyjemne. Zdecydowanie okrutne, ukazujące zło skondensowane i w powiększeniu, do czego artysta ma tak zwane święte prawo. W każdym z filmów pojawia się alkohol, bo też rodacy nasi za kołnierz nie wylewają; scen pijaństwa do zatracenia, na umór, do utraty kontroli nad własną psychiką i fizjologią nie da się zapomnieć. Nie można też przejść obojętnie wobec uczynnionego przez wódkę chamstwa, brutalności, prymitywu, cwaniactwa, wobec tych strasznych obrazów naszych rodaków zdegradowanych do poziomu zwierzęcia. Smarzowski nie oszczędza ani swych bohaterów, ani widzów.
Ostatni jego film, Kler, wynika z podobnego jak w obrazach wcześniejszych − Dom zły, Róża, Drogówka, Pod Mocnym Aniołem, Wołyń − stosunku do rzeczywistości. W tym przypadku jednak jest to o tyle szokujące, że dotyczy środowiska pozostającego dotychczas poza społeczną kontrolą. Środowiska, które od setek lat broni własnych interesów, rządzi się własnymi prawami za spiżowymi drzwiami, zasłania tajemnicą wiary. A jeśli ktoś ośmieli się skrytykować urzędników tej instytucji, natychmiast jest oskarżany o atak na religię, Boga, ojczyznę i o inne wszeteczeństwa ze służeniem szatanowi włącznie.
W ostatnich latach polski kościół stał się instytucją zdecydowanie zaangażowaną politycznie, która nie ukrywa chęci tworzenia i egzekwowania prawa, a zatem wspierania partii politycznych skłonnych to umożliwić. Rzecz jasna za poparcie z ambon przed wyborami i sute dotacje dla kapłanów, którzy na przykład w szpitalach bywają zatrudnieni na etatach i zarabiają wielokrotnie więcej niż pielęgniarki. O lekcjach katechezy w szkołach, które kosztują ponad miliard złotych rocznie (budżet całego szkolnictwa wyższego to trzy miliardy) nawet nie warto wspominać, a jeśli już, to po to, by powiedzieć, że jest ich więcej niż np. geografii czy chemii. Jest to raczej dziwna norma w szkole
Interesy tronu i ołtarza stały się w ostatnich latach niemal tożsame, co sporą część społeczeństwa oburza. Zwłaszcza że Kościół nie jest instytucją bezgrzeszną. Sprawa pedofilii, tak ostatnio głośna, dotyczy nie tylko polskiego kościoła, ale u nas sam kościół ma przygotować raport na ten temat, co wobec ponad sześćdziesięciu wyroków skazujących, jakie wydały polskie sądy, i mówienia przez kościół tylko o jednostkowych przypadkach − budzi nieufność. Właśnie powstała mapa Polski z zaznaczonymi na niej przestępstwami pedofilii księży; i nie jest ona zamknięta, pokrzywdzeni coraz częściej zgłaszają podobne przypadki, z kilkudziesięciu ofiar za chwilę mogą zrobić się setki. Oburzenie budzi także hipokryzja władz kościoła, które nie przyjmują do wiadomości grzechów swoich kapłanów. Nasz kościół, w przeciwieństwie do amerykańskiego czy irlandzkiego, odżegnuje się od odpowiedzialności i zadośćuczynienia ofiarom przestępstw, a jedyną praktycznie karą dla księży pedofilów jest przeniesienie do innej, odległej parafii albo ukrycie przestępcy na kilka miesięcy w domu księży emerytów, aż sprawa przycichnie.
Wszystkie te grzechy hierarchów – statystyki mówią, że piętnaście procent z nich ma dzieci i rodziny, na trzydzieści procent ocenia się liczbę homoseksualistów, o pazerności na działki, budynki i pieniądze nie wspomnę − latami były tajemnicą poliszynela. Atmosfera dla filmu Kler narastała, podsycana ostentacyjnymi gestami polityków i szczodrymi dotacjami dla przedsięwzięć Redemptorysty z Torunia. Nie bez powodu Polska jest najszybciej laicyzującym się społeczeństwem, ludzie jednak mają oczy i nie kto inny, tylko były duchowny Tadeusz Bartoś mówi tak: sposób działania kościoła w Polsce „tworzy system oligarchii o charakterze mafijnym”. Nie było jednak odważnego artysty, który stanąłby wobec nieprawości i kłamstw ludzi kościoła z otwartą przyłbicą. Wojtek Smarzowski niczego się nie przestraszył i zrobił jeden z najważniejszych filmów ostatnich lat, niektórzy mówią, że nawet ostatniego trzydziestolecia. Świadczy o tym skala protestów w mediach prawicowych, dyskusje w innych z udziałem hierarchów, którzy nie kwestionują pokazanych w nim faktów, lecz nazbyt czarną tonację. O sukcesie filmu świadczy również frekwencja – po dwóch tygodniach od premiery Kler obejrzało ponad dwa i pół miliona widzów.
Jest to przede wszystkim film bardzo gorzki, choć niemal wszystkie sceny i dialogi oparte są na faktach, prawdziwych zdarzeniach. Zostały skondensowane w dwie godziny i wyszedł obraz czarny? Trudno, nie wszystko uda się zamieść pod dywan, kiedyś kłamstwo i hipokryzja musiały wypełznąć w powiększeniu. W przeciwieństwie do spektaklu Klątwa, obliczonego na prowokację, irytującego fałszem publicystyki, Smarzowski nie atakuje wiary ani całego kościoła, skupia się na ludziach i ich czynach. Jest konkretny i precyzyjny, a co najważniejsze pokazuje obok zła, fałszu, głupoty także próby autorefleksji bohaterów, z wyjątkiem biskupa usadowionego w hierarchii najwyżej. Jest ich czterech, każdy inny i każdy grzeszny, choć los umieścił ich w różnych miejscach i poziomach tej niemal feudalnej instytucji.
Film otwiera scena libacji urządzonej dla upamiętnienia pożaru, z którego trzem młodym księżom udało się wyjść cało. Jeden z nich znalazł się na dole hierarchii kościelnej jako proboszcz wiejskiego kościółka. To on mówi: samotność − siostra śmierci. Pokonuje ją najzwyczajniej, jak można, przy pomocy kobiety. Ale gdy ta zachodzi w ciążę, żąda, by ją usunęła. Kapłan!!! Oficjalnie głosi przecież świętość życia od naturalnego poczęcia do naturalnej śmierci. Na szczęście się reflektuje, może dlatego, że wytrzeźwiał, przerwał ciąg wielodniowego picia i zobaczył świat na nowo. Ratuje swoje dziecko przed aborcją i w konsekwencji opuszcza stan kapłański.
Ksiądz Trybus Roberta Więckiewicza dojrzewa, zrazu starał się zatuszować wypadek drogowy, który spowodował po pijanemu, ale gdy przychodzi rodzina w żałobie po ojcu potrąconym przez samochód, ksiądz zaczyna podejrzewać siebie jako sprawcę. Zgłasza się na komisariat. Dochodzenie nie potwierdza jego winy (a może policja prokuruje mu alibi), ale już sama autorefleksja czyni z niego lepszego człowieka i daje nadzieję.
Kolejny ksiądz, grany przez Arkadiusza Jakubika, kieruje parafią w większym mieście. W czasie malowniczej libacji z kolegami, gdy piją do utraty przytomności, zostaje wezwany nagle do umierającej staruszki. Ledwo idzie, zatacza się, bełkocząc, udziela ostatniego namaszczenia. Skacowany prowadzi nazajutrz lekcje religii w szkole. Ale gdy młody chłopiec, ofiara jego pedofilii, podejmuje próbę samobójstwa, biegnie do szpitala, stara się dowiedzieć o jego zdrowie. Niestety, zarówno gospodyni na plebanii, jak i pielęgniarka w szpitalu wspierają go. Każda odsuwa od niego podejrzenia, broni, bo przecież atak na księdza to grzech śmiertelny – ta mentalność jest nadal mocno zakorzeniona. Wierni jednak są wściekli i w czasie pogrzebu staruszki dochodzi niemal do linczu. Ksiądz zostaje wezwany do biskupa, który „potwierdza” jego niewinność, ale na wszelki wypadek kieruje do domu księży emerytów. Aż sprawa ucichnie.
Tam ksiądz spotyka swego oprawcę sprzed lat, który go gwałcił. Ten kompletnie zdemenciały, zasuszony jak mumia, nie reaguje na żadne słowa ani dotyk. Bezradny, zrozpaczony ksiądz Kukuła opuszcza dom emerytów, wraca na swą dawną plebanię i w czasie mszy wygłasza coś w rodzaju ekspiacji. Odwiedza też swą małoletnią ofiarę skazaną na życie w patologicznej rodzinie. Kukuła, podobnie jak ksiądz Trybus, też zdobywa się na autorefleksję, wie, że ciężko zgrzeszył, ale też wie, że jest ofiarą innego księdza. Pozostaje w matni sprzecznych uczuć, skazany na samotność i ostracyzm, bo − jak mówi jego pomocnik, młody wikary – „niby jesteśmy wspólnotą, ale gdy przyjdzie co do czego, to nie ma do kogo gęby otworzyć”. Nie wspólnota, lecz kolega, który marzy o wyjeździe do Watykanu, przychodzi mu z pomocą
Ksiądz Lisowski (Jacek Braciak) jest szarą eminencją i człowiekiem biskupa do specjalnych poruczeń. Załatwia przetargi, płaci gdzie trzeba łapówki, zbiera pieniądze, które częściowo przeznacza na komputery dla chorych na raka dzieci, znajduje rodzinę dla głuchego chłopca w Niemczech (polskie chcą tylko dzieci zdrowe i ładne), załatwia pieniądze na operację dziecka dziennikarki w zamian za jej milczenie. Sam jest wychowankiem domu dziecka prowadzonego przez zakonnice, ofiarą przemocy psychicznej i fizycznej, co widzimy w okrutnej scenie retrospekcji, gdzie zakonnica pastwi się nad chłopcem, który zasikał prześcieradło, i umożliwia jego doroślejszym kolegom brutalne pobicie go i gwałt.
Niewykluczone, że i on jest pedofilem, a jego dobroczynność aktem odkupienia za grzechy. To on zostawia Kukule paczkę pieniędzy, by sobie urządził nowe życie poza kościołem. Ten zaś chyba wówczas podejmuje straceńczą decyzję o samospaleniu, ale przedtem wręcza pielęgniarce (Iwona Bielska) te pieniądze, by dała je jego ofierze, gdy dorośnie. Jest nadzieja, winny sam sobie wymierza karę i stara się zadośćuczynić ofierze.
W ostatniej scenie uroczystej mszy z udziałem prezydenta kraju z małżonką, celebrowanej przez biskupa Mordowicza, ksiądz Kukuła dokonuje samospalenia. Scena oczywiście kojarzy się ze śmiercią „szarego człowieka” – Piotra Szczęsnego pod pałacem Kultury w ubiegłym roku, który dokonał aktu samospalenia w proteście wobec kłamstwa ogarniającego wszystkie dziedziny życia, kłamstwa, które stało się obecnie zasadą sprawowania władzy.
Biskup Mordowicz w wykonaniu Janusza Gajosa to najwyższy w hierarchii kościoła dostojnik, a jednocześnie postać będąca kwintesencją zakłamania i hipokryzji. Żadne przekręty, łapówki mu nie straszne ani obrzydliwe, by utrzymać władzę kościoła nad maluczkimi. Jest w stanie uciszyć wszelką krytykę, zamknąć usta dziennikarzom, mężczyznę, który zgłasza się przed kościelną komisję jako ofiara gwałtu sprzed lat, potraktować jak wariata. Za swą pozycję, apanaże i utrzymanie w tajemnicy grzechów własnych i swoich podwładnych gotów jest przeznaczyć każdą sumę pieniędzy na przekupstwa i wygłosić każdy frazes. Gdy oburzony krzyczy „Mam kible święcić?”, słyszy, że płacą za tę „posługę” dwadzieścia pięć tysięcy − milknie i święci. Biskup Mordowicz zagrany przez Janusza Gajosa wydaje się figurą najbardziej odrażającą, bo najbardziej zakłamaną i najbardziej perfidną. Mało tego, żadna autorefleksja go nie nawiedza, czuje się absolutnie bezkarny, absolutnie zabezpieczony frazesem o tajemnicy wiary, posłannictwie, misji kościoła, surowych prawach moralnych, jakie podyktuje rządzącym. Idee kościoła traktuje jak produkt marketingowy dla utrzymania dobrobytu własnego oraz najbliższego otoczenia, ludzi zawsze posłusznych, zawsze bezkrytycznych; inni przecież nie awansują. Jego seksualne upodobania też są najbardziej ze wszystkich bohaterów wyrafinowane, jakby zszedł z kart Balkonu Jeana Geneta, a dowiadujemy się o nich, ponieważ ksiądz Lisowski dysponuje nagraniami. Nie dla zaspokojenia ciekawości, tylko dla szantażu. Odkrycie praktyk seksualnych biskupa przebierającego się przed prostytutką za świnię pozwoli Lisowskiemu wyjechać wreszcie do Watykanu i uwolnić od całego bagna kłamstw, prowokacji, przekrętów i łapówek, w jakim tkwi. I jakie wykorzystuje, by choć trochę poprawić los chorych dzieci, ofiar pedofilii i kolegów. Był i jest zbyt przydatny, a przy tym dyskretny, by biskup Mordowicz pozbył się go dobrowolnie. Czy w Watykanie Lisowskiemu będzie lepiej?
Film Wojtka Smarzowskiego, niezależnie od fali krytyki i hejtu, z jakim się spotyka (nie warto nawet cytować bzdur wygłaszanych publicznie, zwłaszcza przez tych, którzy go nie widzieli), pozostanie ważnym głosem w debacie o współczesnym kościele. Może nawet o współczesnej Polsce, teoretycznie katolickiej, a praktycznie wiecznie pijanej, zakłamanej, chamskiej i prymitywnej, gdzie wyspy tolerancji, racjonalnego i krytycznego myślenia kurczą się coraz szybciej. Głosem poważnym i zniuansowanym, nie jest to bowiem film przeciw kościołowi ani religii utrzymany tylko w czarnej tonacji. Smarzowski pokazuje, jak nawet grzeszni urzędnicy kościoła potrafią odróżnić dobro od zła, dokonać obrachunku oraz ponieść jego konsekwencje. Wszystko to przywraca wiarę w możliwość samooczyszczenia instytucji, nie wszyscy bowiem jej funkcjonariusze są zdeprawowani i nieuczciwi. Ale też nie wszyscy potrafią sobie poradzić z samotnością, z celibatem, z wymaganiami współczesnego, skomplikowanego świata, w którym coraz trudniej pogodzić doktrynę wiary z osiągnięciami nauki, a jeszcze trudniej z praktyką życia, upodmiotowieniem kobiet, wykluczonych itd. Czy Kler uruchomi lawinę pytań o finanse, majątek, przywileje i wpływy kościoła? Oby.
Patrzę na rozwój talentu Wojtka Smarzowskiego z satysfakcją, potrafi nie tylko wraz z aktorami stworzyć ich niezwykle wiarygodne i przejmujące kreacje. Także dlatego, że zajmuje się nie wnętrzem własnym, tylko ważnymi społecznie tematami. Patrzę też z zazdrością, nasi teatralni zaangażowani twórcy, choćby tandem pisarsko-reżyserski Strzępka – Demirski, produkują łaskotki krytyczne, jakieś aluzje, umizgi, podczas gdy Smarzowski, mówiąc językiem młodzieżowym, wali z liścia. Może tak trzeba, by poruszyć skamieniałe serca i zakłamane umysły społeczeństwa w wielu, wielu kwestiach, nie tylko tych dotyczących kleru.