07-08/2023

Jarosław Jakubowski

Koń
(fragment powieści)

W pokoju posilamy się suchym chlebem i czarną kawą, bo nic innego nam już nie zostało, a potem w końcu wychodzimy z hotelu. Podążamy w milczeniu w kierunku targu końskiego. Niekiedy wyprzedzają nas śpieszący tam również ludzie albo zaprzęgi konne lub pojazdy mechaniczne ciągnące przyczepy ze zwierzętami. Mijając kolejne parcele, otoczone półumarłymi ogrodami domy, myślę o moim życiu. Straciłem w nim wiele szans, zwykle z własnej winy, choć czasami ubiegali mnie po prostu bardziej zaradni, sprytni i bezwzględni. A może po prostu lepsi. Osiągnąłem stosunkowo niewiele. Dość szybko, jeszcze przed ukończeniem studiów na politechnice, znalazłem pracę realizatora dźwięku w lokalnej rozgłośni radiowej. Lubiłem tę robotę. Do moich obowiązków należało dbanie o to, aby do uszu słuchaczy docierał dźwięk dobrej jakości, bez szumów, trzasków i innych zakłóceń. Szczególnie lubiłem nocne audycje na żywo, kiedy do studia dzwonili słuchacze. W naszej rozgłośni prowadził je od wielu lat doświadczony dziennikarz, operujący przyjemnym barytonem. Ludzie lubili jego programy, bo pozwalał im mówić to, co chcieli, i nie wprowadzał właściwie żadnych ograniczeń. Musiałem tylko pilnować, żeby na antenę nie dostawały się bluzgi, co wymagało ode mnie sporego refleksu. Kiedy rozmówca wpadał w złość i zaczynał sypać przekleństwami, natychmiast zagłuszałem go muzyką. Puszczałem jazz albo ballady rockowe, czasem bluesa, choć za bluesem raczej nie przepadam. No i stary polski bigbit. Redaktor uwielbiał stare polskie kawałki. Tak samo Beatlesów, szczególnie George’a Harrisona. Często też znajdował wykonawcę, o którym wcześniej nie miałem pojęcia, i prosił, żebym go dzisiaj puścił. Kiedy kawałek dobiegał końca, prowadzący swoim spokojnym głosem komentował wypowiedź słuchacza, przy czym nigdy nikogo nie oceniał, starał się raczej wczuwać w sytuację osoby z drugiej strony. Był w tym naprawdę dobry i lubiłem go słuchać. Mieliśmy swoje rytuały. Zjawiałem się w studio godzinę przed rozpoczęciem audycji, żeby wszystko przygotować. Kwadrans przed wejściem na antenę robiłem mocną czarną kawę, która już czekała na redaktora na jego stoliku z mikrofonem. Pojawiał się znienacka, zrzucał swoją brudnozieloną parkę, pod którą zwykle miał jakąś wypuszczoną na dżinsy koszulę w kratę, i zajmował swoje miejsce. Zakładał słuchawki na uszy i wymienialiśmy się krótkimi uwagami, czasem rzucił coś śmiesznego, opowiedział, co spotkało go tego dnia. Ja odpowiadałem i tak upływały minuty pozostałe do godziny zero. Wtedy zapalało się czerwone światełko, podnosiłem prawą dłoń, on odpowiadał tym samym i audycja ruszała. Na początek szedł zawsze ten sam kawałek. Tak chciał mój prowadzący, a mnie ten pomysł bardzo się podobał. Było to Yesterday Beatlesów, co miało nastrajać słuchaczy do wspomnień i w ogóle do głębszych refleksji o życiu. Po piosence zawsze, bez wyjątku, czekał już pierwszy słuchacz, który chciał podzielić się swoimi przemyśleniami. Łączeniem rozmów zajmowała się koleżanka Wiesia, która kiedyś prowadziła w naszym radiu pasmo kulturalne, ale szefostwo zdjęło je z anteny, bo słuchalność była zbyt niska. Ponieważ nie chciano pozbywać się ze stacji tak doświadczonej dziennikarki, zaproponowano jej właśnie współpracę przy nocnym programie na pół etatu. Wiesia przyjęła propozycję, bo nie umiała żyć bez radia, zawsze powtarzała, że to jej prawdziwy dom. Zresztą kilka lat wcześniej przeszła niewielki udar, po którym został jej lekki paraliż lewej strony twarzy, przez co jej wymowa była dość niewyraźna. Tak naprawdę to było przyczyną odebrania jej audycji kulturalnej, choć nikt tego wprost nie formułował.

Słuchacze dzwonili z najróżniejszymi sprawami. Często były to prośby o pomoc czy poradę w jakichś sprawach urzędowych, ale prowadzący zawsze wtedy mówił, że gdyby miał to być program interwencyjny, to musiałby trwać co najmniej dobę. Wiesia jednak zapisywała namiary takich słuchaczy i przekazywała sprawę naszemu działowi reporterów. Zdarzały się, i to wcale nierzadko, telefony od ludzi, którzy w swoim życiu przeżywali trudne chwile. Ciężka choroba własna albo bliskiej osoby, zawód miłosny, tarapaty finansowe. Nie widzieli przed sobą przyszłości, nawet nie prosili o pomoc, tylko pragnęli zostać wysłuchani. Prowadzący bezbłędnie rozpoznawał, kto rzeczywiście zmaga się z życiem, a kto cierpi na chorobę psychiczną, bo i tacy się trafiali. Ich opowieści na początku brzmiały wiarygodnie, w końcu jednak z każdym słowem zmieniały się w majaczenie szaleńca. Redaktor delikatnie przerywał, dziękując za podzielenie się przemyśleniami, po czym dawał mi znak i znowu szła muzyka. Na przykład Będziesz ty Trubadurów, z młodziutkim Krzysztofem Krawczykiem i Haliną Żytkowiak, jego pierwszą żoną i matką syna. Albo Doliny w kwiatach Krystyny Konarskiej. Mogło to być też Tea for One Zeppelinów albo A New Day Yesterday Jethro Tull. No i coś George’a. All Things Must Past, Within You Without You, Inner Light, w zależności od nastroju redaktora. Zawsze miałem na podorędziu coś, co pasowało do sytuacji, co utrzymywało albo, kiedy była taka potrzeba, zmieniało nastrój. I znowu rozmowa. Ktoś mówi o swoim piesku, z którym był przez trzynaście lat i teraz ten piesek ma raka, a weterynarz nie daje mu żadnych szans. Ktoś inny dzwoni, żeby podzielić się szczęściem, przed chwilą urodziła mu się córeczka. Jakiś podpity facet obiecuje, że od jutra rzuca gorzałę. Ale teraz musi się jeszcze napić na konto całej trzeźwej reszty życia. Młoda dziewczyna nie wie, jak powiedzieć swemu chłopakowi, że strasznie ją nudzi i dlatego zdecydowała się z nim zerwać. Starsza kobieta z Podkarpacia drżącym głosem opowiada o wycieczce do Jastarni w pięćdziesiątym dziewiątym, kiedy to poznała mężczyznę z Sieradza. Pisali do siebie, a potem znajomość się urwała i teraz, po śmierci męża, kobieta chciałaby odnaleźć tamtego.

Ludzkie historie płynęły jedna po drugiej, przetykane muzyką. Prowadzący odzywał się tylko, kiedy naprawdę musiał, nigdy nie przerywał w pół zdania, choć zdarzali się agresywni słuchacze. Chcieli tylko wyżyć się na kimś, wylać swoją złość, frustrację. Redaktor i wtedy nie tracił rezonu. Wiesia kończyła połączenie, a on spokojnie, paroma słowami komentował to, co zaszło. Niekiedy agresorzy dzwonili ponownie i przepraszali za swoje zachowanie. I szła nowa opowieść. Byli tacy, którzy łączyli się z nami regularnie, stali słuchacze, niektórzy dzwonili tylko po to, żeby się przywitać z prowadzącym, zapewnić, że go słuchają, inni relacjonowali co ich ostatnio spotkało. Ktoś złowił wielkiego lina, ktoś inny zakochał się w kasjerce z „Biedronki”, ktoś, jadąc rano do pracy, zobaczył słońce takie jak jeszcze nigdy wcześniej i może napisze o tym wiersz.

Pierwsza godzina audycji mijała bardzo szybko. Nadchodził czas na dziesięciominutową przerwę na serwis i reklamy. Szliśmy z prowadzącym do palarni, która była urządzona w małym pokoiku z wyjściem na balkon. Stawaliśmy tam i patrzyliśmy na ulicę, którą sunęły nocne autobusy i tramwaje. Ludzie wracali do domów po całym dniu albo jechali na nockę. Bezdomni wchodzili do parku, gdzie mieli nadzieję przekimać do świtu, ale wkrótce zjawiał się radiowóz straży miejskiej. Nie mówiliśmy ze sobą wiele, redaktor nigdy nie pytał o moje sprawy, a ja nie pytałem o jego. Czasem gadaliśmy o nowych płytach naszych ulubionych zespołów, książkach, które właśnie się ukazały, albo o jakimś filmie. Wydawało mi się, że redaktor we wszystkim się orientuje. Miał naprawdę niesamowitą głowę. Wiedziałem, że skończył polonistykę i na studiach działał w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Był chyba nawet szefem komitetu uczelnianego. Brał udział w strajkach, manifestacjach, dostawał pałą od zomowców i lądował na milicyjnym dołku. Ani się tym chwalił, ani uważał za szczególnie zasłużonego.

– Zresztą, jak się spojrzy na to, co się dzieje, naprawdę nie ma powodów do dumy. Coś po drodze poszło nie tak… – powiedział kiedyś, gdy dopalaliśmy pety na balkonie.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.