05/2021

Henryk Waniek

Koniec końców

To mogła być jesień 1999 roku. Pisałem tekst chyba na zamówienie jakiegoś projektu, który zapewne upadł. Tak jak tekst wpadł w gąszcz twardego dysku, a równocześnie wyprowadził się z mojej pamięci. Trafiłem na niego teraz podczas archeologicznych wypraw w komputerowe śmietnisko. Przeczytałem. Miejscami odkrywałem dłużyzny. Ale nie zmieniłem niczego poza interpunkcją, drobnymi literówkami, kilkoma słowami. Gdy go przyłożyć do czasu, który przeleciał, nie widać zbyt wielu zmarszczek. Bo to tylko dwadzieścia lat. Przeciętna długość surowego wyroku – za zabójstwo, defraudację, zdradę polityczną. Już swoje odsiedział całkowicie niewinny i zwracają mu wolność.


„Błogosławiony, który czyta i słucha słów proroctwa tego, i zachowa to, co w nim jest zapisane; albowiem czas jest blisko”. Tak brzmi trzeci werset Objawienia św. Jana. Słowa te napisane (za czasów Nerona, jak chcą jedni, lub Domicjana, według drugich) brzmią przez wieki Nowej Ery. Na progu każdego stulecia, gdy nastaje sezon rachunków sumienia i moralnego bilansu, słowa Janowe są jak szczypta trwogi. Bowiem czas – jak czytamy – jest blisko. Czas oznacza tu kres i zagładę historii, która nie będzie więcej potrzebna. A przede wszystkim zagładę bezbożnego zepsucia.

Słowa stosowne na każdą okazję, bo świat jest zepsuty od zawsze. Przynajmniej zawsze mu się to zarzuca. Daleko mu – i coraz dalej – do rajskiej bezgrzeszności. Nic dziwnego, że kara boska wisi w powietrzu i czasem spada na ziemię. Ale ciężkie katastrofy – kosmiczne, geologiczne, klimatyczne – a także epidemie, wojny i masowe obłędy to nic w porównaniu z ciosami zapowiadanymi przez Apokalipsę.

Objawienie, pełne straszliwych obrazów, tylko nielicznym dające szczyptę nadziei, gdyby się nie znalazło w kanonie Nowego Testamentu, mogłoby należeć do literatury grozy. To, że jest słowem objawionym, wcale nie ujmuje mu literackich walorów. Co więcej, wizje w rodzaju tych ukazanych św. Janowi cieszą się niesłabnącą popularnością od chwili ich zapisania. Potwierdzenie tego znajdujemy w najstarszych przekazach pisanych, w sztukach obrazowych, w inscenizowanych rytuałach. Człowiek lubi słyszeć, że czas jest blisko, bo – po pierwsze – tak jest, a po drugie, dreszcz i chwila trwogi mają sens terapeutyczny. Dla człowieka żyjącego na bakier ze zdrowiem zarówno fizycznym, jak i psychicznym, a także z moralnością, każda chwila terapii jest bezcenna. A każdy strach – jak każda trucizna – podany w odpowiedniej dozie, staje się lekiem.

Nie wiadomo tylko, czy rzeczywiście chodzi o terapię i pragnienie homeostazy. Bo może tylko o zaspokojenie tajemniczych żądz i ludzkich przeświadczeń, niekoniecznie zgodnych z rozsądkiem. Są bowiem ludzie, którym prócz tlenu, wody i pokarmu do życia potrzebna jest dawka bólu, szukający zaspokojenia w doznawaniu lub zadawaniu cierpienia, w teatrze wojennym albo w białych rękawiczkach polityki. Bo polityka i władza również odżywiają się wizyjną utopią. A ta, gdy się urwie ze smyczy – potrafi wyszczekać niejedną Wielką Rewolucję lub Trzecią Rzeszę. Potrafi wygryźć krwawiącą ranę w ciele historii. Na ogół jednak poprzestajemy na fikcji wizyjnej; pisanej, malowanej, powierzonej aktorom lub kapłanom.

Apokalipsa, dopokąd pozostaje pismem, malowidłem lub sceniczną symulacją, jest – a przynajmniej być może – użytecznym lekiem. Lecz wizja na wolności (at large, jak mówią Anglosasi) może przemienić słowa i obrazy w realność. Zdarzają się więc z pewną regularnością historyczne fakty upadku na dużą skalę, zrazu niedostrzegalne. Najczęściej są to gwałty, nieprawości i zbrodnie rozłożone na szereg rat, niewinnych z pozoru, często strojące się w szatę prawa, pokoju i nabożności. Może dlatego spisuje się później te wszystkie okropności, żeby je więzić za kratkami literatury. Kratkami – niestety – nie dość szczelnymi. Nie mam tu na myśli katastrof naturalnych, zrodzonych ze scenariusza, na który nie mamy raczej wpływu. Z tymi trzeba się tylko pogodzić. Spierać się, dyskutować i osądzać możemy tylko te, które legitymują się ludzką inwencją. A dopokąd są artystyczną fikcją, możemy je trzymać w klatkach i klateczkach sztuki.

Sztuka jest poniekąd namiestnikiem każdej objawionej katastrofy, utrzymującym ją w ryzach moralizmu, którego zresztą lubi się wypierać; jakby to był jakiś wstyd. Ta dziedzina „sztucznej apokalipsy”, niegdyś tak częsta w najwyższego lotu dziełach ludzkiego kunsztu; będąca specjalnością poetów skrzywdzonych przez świat, portrecistów harmageddonów, stała się obecnie produkcją filmową i wirtualną. Dziś już prędzej w komiksie lub na ekranie zobaczymy to, co niegdyś królowało w ołtarzowych malunkach albo w eposach zapierających dech.

Apokaliptyczne wizjonerstwo przetrwało tu i ówdzie i nie powinna dziwić nas straszliwość obrazów Salvadora Dalego, Francisa Bacona, Pabla Picassa czy Zdzisława Beksińskiego. A bliższy duchowi nowoczesności jest – choć staramy się go nie dostrzegać – horror śmiertelnie zimnego konstruktywizmu z jednej strony i oszalałego ekspresjonizmu z drugiej. Tu także możemy zobaczyć – chyba niezamierzoną – apokaliptyczną wizję pedantycznie skalkulowanej nicości, wizję rozpadającego się świata. Żaden Jackson Pollock, Hans Hartung nie przekona nas, że daje obraz raju. Lub że jego dzieło jest tworem zintegrowanej osobowości, żyjącej w zintegrowanym środowisku. Ten kryptokatastrofizm sztuki zwanej nowoczesną oswoiliśmy już, wymyślając karkołomne teorie; filozofując na temat bytu dzieła, socjologii sztuki lub mechanizmów percepcji. A tymczasem widzimy i czytamy coś, co odpowiada złamaniu siódmej pieczęci w Objawieniu św. Jana. Głównymi gościńcami dzisiejszego terytorium sztuki pędzą Czterej Jeźdźcy, tratując tych, co olśnieni Malewiczem, Dubuffetem czy Warholem, nie spostrzegli się w porę. To również jest rozdział apokalipsy wcielonej w materię sztuki. Dawny artysta wykładał ją w swoim dziele. Obecni artyści czynią apokalipsę na swych tworach lub na sobie samych. A także na zachwyconej tym swojej publiczności. Dzieło w tradycyjnym sensie dla artysty jest dzisiaj zbyt ciasne. Chce pokazać je na sobie samym. Zademonstrować siebie w sytuacji katastroficznego upadku, tragicznego przemijania lub skrajnego bezsensu. Także okrucieństwa. Sztuka, zarówno ta, która zajmuje się realiami, jak i ta, która jest zapatrzona w samą siebie, zawsze jest wyrazem ludzkiego zagubienia wobec trudu istnienia. Nawet w dobrej, filozoficznej uprzęży jest krnąbrnym zwierzęciem, marzącym skrycie o wolności bez granic i jawnie dającym temu wyraz. Nic dziwnego, że tak wielu dyktatorów i despotów politycznych zdradza słabość do sztuki. A przynajmniej troszczy się o odpowiednie decorum dla swej władzy. Architektura, mundury, rytuały – wszystko to ma swą cenę w mechanizmach rządzenia.

Apokalipsa, czasem utożsamiana z końcem świata, zajmuje w świadomości powszechnej miejsce wcale znaczące. Należy do najulubieńszych obsesji ludzkich wszech czasów. Bo czas jest blisko. Czasem podaje się dokładne daty, symptomy i skalę tego końca. Od wieków zajmują się tym najbardziej zapalone głowy. Być może nadmiar zapału zakłóca im ścisłość myślenia. W końcu jednak jakiś procent kasandrycznych proroków unika ośmieszenia, a rzeczywistość przyznaje im – lub kiedyś przyzna – słuszność. Bo koniec świata nie jest czczą baśnią. Wbrew ilościowej przewadze mylnych zapowiedzi.

Można się tu powołać na liczne przypadki harmageddonu. Takie jak wygnanie z raju. Lub potopy zalewające wersety Gilgamesza, Biblii czy Popol Vuh. A zburzenie świątyni jerozolimskiej? Czy germański Ragnarök. Są to przecież, jedno za drugim, przedstawienia końca świata, bez dwu zdań. Podobnie jak wielkie energie wulkanów, które zakończyły świat Herkulanum czy Pompei. Jak upadki imperiów, monarchii i cywilizacji. Jak wojny światowe, konkwisty, religijne lub antyreligijne eksterminacje. A co dopiero powiedziałyby – gdyby z nimi pogadać – dinozaury albo tyranozaury? Spytajmy w takim razie paleontologów. Dla kogo jak dla kogo, ale dla nich realność końca świata jest poza dyskusją. Bo przecież było, jak było. Dotyczy to nie tylko przeszłości mniej lub bardziej odległej. W czasie nawet niezbyt dawnym znajdziemy – jeśli nie zawiedzie nas wola – dowody i świadectwa. Jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku odwiedzałem miejsca na Dolnym Śląsku, gdzie świeże ślady końca świata widziało się gołym okiem. Odwiedzający dziś dawne kresy Rzeczpospolitej mówią to samo – nie ma już tamtego świata.

Każdy koniec świata jest cząstką naszego kulturowego dziedzictwa. Często jest to refleks dawniejszych końców – upadku aniołów, potopów, wielkich meteorytów uderzających w planetę, zabójczych zlodowaceń. Częściowo jest to projekcja wypadków mających dopiero nastąpić, na tyle konkretna, na ile pozwalają słowa i obrazy, na ile pismo lub pędzel nadążają za wehikułem wyobraźni. Koniec świata to zasadnicza groźba każdej religii. Gdy prawo zostaje zdeptane, moce zniszczenia dochodzą do głosu i obalają zepsuty świat. Wszak każdy prorok występuje pod sztandarem „nowego nieba i nowej ziemi” – jak to nazwał autor najbardziej popularnej Apokalipsy, sługa chrystusowy Jan.

Sugestywność jego opowieści bierze się z obrazów; z dwudziestu dwóch rozdziałów Objawienia, swą doniosłością skłaniających do hermeneutyki, do odczytywania zawoalowanych konkretów, dat, imion i wydarzeń. Z tego powodu traktowana jest często jako kryptogram historycznego scenariusza. Ale jest Apokalipsa równocześnie pocieszeniem na wyboistych odcinkach ludzkich dziejów. Bo gdzie ma szukać duchowego wsparcia człowiek wtrącony w opresję, jak nie w baśniach wieńczących jego krzywdę wielkim triumfem dobra nad złem. W triumfie tak ostatecznym, obrazowym i tajemniczym, jak ten objawiony Janowi na wyspie Patmos?

Wskutek różnych kolokwialnych nadużyć maleje dobroczynność tej eschatologicznej nauki. Największe, ale za to powszechne, jest równanie: apokalipsa = kataklizm. W tym notorycznym i błędnym rozumieniu greckiego słowa, oznaczającego odkrycie lub odsłonięcie, niemal bez reszty zatracony został sens wizji zwiastującej Nowe Jeruzalem i wieczyste zwycięstwo Baranka. Janowe oszołomienie nowością, kładącą kres starej historii i obwieszczającą koniec czasu, przegrywa konkurencję z nastrojem katastrofy, zagrzewanym przez kolejne ludzkie upadki. Człowieczeństwu rozpętującemu coraz potężniejsze technologie towarzyszy tłumiony lęk przed skutkami tej zuchwałości. Jak uczeń czarnoksiężnika z poematu Goethego (będącego parafrazą opowieści Lukiana), który uruchomił siły przerastające jego władzę, człowiek nieskutecznie ucieka się do rozpaczliwych prób odzyskania zagrożonego porządku. W historii widzimy to jako przechodzenie od jednego kryzysu do następnego, nieliczne przerwy na pokój, na budowanie zamiast burzenia, na dostatek zamiast nędzy. Naszą wiedzę historyczną ugruntowali dziejopisarze bardziej skupieni na atrakcyjnych swarach i wojnach, butnych zwycięstwach i efektownych klęskach. Stronice naszych podręczników historii nierzadko prześcigają wybujałe wizje św. Jana.

Byłoby tu na miejscu dorzucić trzy grosze do współczesnego rwetesu wokół degradacji świata, której jesteśmy świadkami, sprawcami i ofiarami. Niebawem wiek dwudziesty, na którym już powieszono wszystkie psy, skryje się w cieniu nowego tysiąclecia. Zanim jednak nastąpi symboliczna sekunda północna 31 grudnia (czas jest blisko!) 1999 roku, rzucamy temu stuleciu w twarz poważne oskarżenia. Jakby to ono, a nie my, było winne stanu planety. Żyjemy w przekonaniu, że wszystko najgorsze, co mogło się stać, już się stało. Pokonaliśmy trudny zakręt i wychodzimy na prostą. Już funkcjonują międzynarodowe systemy biurokratyzujące ekologię. Za jakieś dwadzieścia lat trzeba będzie zwalczać je jako szkodliwe dla środowiska bardziej niż cokolwiek wcześniej. I tę myśl także trzeba rozważyć, zanim wzejdzie słońce pierwszego stycznia nowego milenium. Ale podarujmy to sobie. Ten temat stał się już nieco drętwy, obrósł komunałami i wyraźnie zmierza ku nowej dogmatyce. Pozostawmy go doktrynerom, widzącym w ekologii dobry biznes. Bo cóż użytecznego uczyniło trzydzieści lat ekologicznego sprzeciwu? Do istniejących zagrożeń dorzucił tylko nowe, jakby zmówił się z największym zagrożeniem. A jest nim zanieczyszczenie umysłu ludzkiego, nie planety.

Spójrzmy teraz na apokalipsę, kataklizm, koniec świata – czy jak to jeszcze nazwiemy – od innej strony. A raczej zobaczmy, jak od niej w ogóle stronić. Tak, by przekroczyć ów wielki – choć tylko umowny – próg tysiącleci bez wielkich ciężarów. Przekroczyć ze świadomością przebudzoną i odkłamaną. To, że nie pojawia się ona na zawołanie, nikogo nie upoważnia do negowania jej istnienia. Ani nie zmniejsza szansy na pomyślne jej poszukiwanie. Bo poza już znanymi wzorami świadomości uzdrowionej są też inne szlaki, jeszcze nie wypróbowane. Szlaki nie pokrywające się z siecią wielkich idei, które jak autostrady zatłoczone ponad miarę służą powszechnym owczym pędom. Odsuńmy więc wszystkie posępne obrazy świata wydanego na wiekuisty ogień oraz człowieka w rękach demonicznych bestii, owe sądy ostateczne, które od wczesnego średniowiecza aż po czasy Johna Martina – nie mówiąc o późniejszych – pozostawiło po sobie każde pokolenie malarskich wizjonerów. Odwróćmy się od tej apokaliptycznej tradycji w sztuce, która zrobiła wszystko, byśmy uznali, że czas, który jest blisko, objawi się nam wyłącznie w koszmarze. Spójrzmy – albo wyobraźmy sobie przynajmniej – ścieżki ewakuacji z tej trywialnej przestrzeni, spłaszczonej przez ucisk racji ekonomicznych, opętanej przez komercję, wyeksploatowanej jak wyciśnięta cytryna. Spróbujmy zrozumieć, że świat, jaki znamy, jest raczej sumą opisów – gazetowych, radiowych, telewizyjnych – atakujących nas zewsząd. Aby poznać naszą reakcję na ich natrętny, interesowny „dydaktyzm”, trzeba choć na chwilę przestać im ufać, odstąpić od codziennej mentalnej rutyny. Opuścić dom, oddalić się od swych personaliów, wymknąć się ze zurbanizowanej rzeczywistości ku najbliższemu lasowi. Wspiąć się na szczyt góry i spojrzeć. Bez uprzejmego pośrednictwa telewizji zobaczyć, jak wygląda świat bez makijażu, w którym oglądamy go na co dzień.

Sztuka mogłaby również zdjąć niejedną łuskę z naszych oczu, gdyby tylko nie była tak uwikłana w apokaliptyczny interes, w swoją własną politykę sukcesów i podbijanych cen. Nie tylko mogłaby, bo nawet czyni to w wielu swoich wyjątkach. Bo w większości przejawów z pobożną miną pławi się w babilońskim nierządzie. A jednak wbrew temu i wbrew przekonaniu, że sztuka już nie istnieje, powstają obrazy świata akcentujące integralność jego tajemnego piękna, wskazujące stronę świata inną od tej, w którą zapatrzeni są miłośnicy degrengolady. Ale i to bierzemy – niesłusznie – za artystyczną fikcję, upiększoną baśń i śliczne kłamstewko zrodzone ze szlachetnych pobudek.

Wobec świata zobaczonego ze szczytu góry lub morskiego wybrzeża żaden obraz Claude’a Lorraina czy Caspara Friedricha nie wyda się wyidealizowanym fałszem. Znajdziemy w nich może ślady stylu i modnej maniery, lecz cała reszta będzie dokładnie tym, co mam na myśli – rzeczywistością czystą i służącą prawdzie. Gdybyśmy zdobyli się na drobny akt odwagi, aby odesłać Goyę wraz z jego Desastros… albo Delacroix i jego Wolność wiodącą lud… na śmietnisko straszności, i odważnie zaszczycili uwagą Théodore’a Rousseau lub Henriego Matisse’a, może by się odsłoniła ta fundamentalna różnica między rozpaczą kramarzy a niezwykłą liryką zwyczajności.

Z jakichś przyczyn – nigdy nie zdołamy dociec ich źródła – wyobrażamy sobie, że bardziej twarzowym dla sztuki jest jej zatopienie się w samoudręczeniu. Może musi tak być? Ale dlaczego? Nie wiemy. Więc może nie musi?

Czas jest blisko. Apokalipsa jest.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.