07-08/2022

Adam Komorowski

Koronkowa robota

Były panienkami z dobrych domów, ziemiańskich, patrycjuszowskich i inteligenckich. Niektórym wojna nie pozwoliła ukończyć studiów. Ale miały za sobą dobre gimnazja i z reguły znały obce języki. Wiele z nich zginęło, zabite przez Niemców. Umierały w gułagach. Części z nich udało się wrócić ze Wschodu. O życiu niektórych, np. Zuzanny Ginczanki czy Wandy Beisdorf‑Ladniewskiej, ukrywających się na aryjskich papierach, decydował donos na gestapo. Ta pierwsza została rozstrzelana, drugiej udało się przeżyć Auschwitz.

Były młodymi, inteligentnymi i ładnymi kobietami i mimo wszystko miały większe szanse przeżycia aniżeli ich rówieśnicy mężczyźni. W powojennej nowej rzeczywistości utraciły swój uprzywilejowany status, ale dla UB były mniej podejrzane niż mężczyźni z ich pokolenia. Łatwiej znajdowały odpowiadającą ich wykształceniu pracę. To one uczyły powojenne pokolenia języków obcych czy gry na fortepianie. W przaśnej rzeczywistości stalinizmu i realnego socjalizmu samym istnieniem przypominały, że inny świat jest możliwy. Trudno wskazać na lepszy przykład tej ich szczególnej pozycji aniżeli powieść Madame Antoniego Libery.

Wiele z nich zostało tłumaczkami, redaktorkami w wydawnictwach, bibliotekarkami. Świat książek był ich światem, bardziej niż ludzi z awansu społecznego, z coraz mniejszym entuzjazmem budujących świetlaną przyszłość. Miały dobry gust. W „kwestii smaku” były bardziej wymagające od mężczyzn. Ich znaczenie dla tego, że realny socjalizm w Polsce przybrał nieco odmienną, mniej karykaturalną postać, jest niedoceniane.

W wydawnictwach dyrektorami byli panowie, ale dyrektorzy zmieniali się, natomiast panie redaktorki pozostawały na swoich miejscach. Z reguły o pracy redakcyjnej miały większe pojęcie niż nomenklaturowi dyrektorzy. Na ich plus należy zaliczyć to, że często szybko zdawali sobie sprawę, że bez pań i ich kulturowej kompetencji oraz smaku sobie nie poradzą. Polityczne preferencje pań redaktorek i środowisk, z których się wywodziły, mogły się im nie podobać, ale byli bezbronni. Obce języki zaledwie liznęli, polszczyzną nie mogli im zaimponować, znajomością literatury tym bardziej. Byli na nie skazani. Niektórzy potrafili to docenić, tworząc kruchą zaporę i chroniąc przed zbytnią dociekliwością Urzędu Bezpieczeństwa.

W polskich wydawnictwach ukształtowała się po wojnie sytuacja osobliwa; o wydawaniu politycznie uprzywilejowanych i preferowanych politycznie autorów decydowali dyrektorzy, spełniając polecenia decydentów, natomiast cała reszta, czyli większość wydawanych książek, zależała od gustów i preferencji pań redaktorek. Dotyczyło to szczególnie przekładów. Nie tylko z angielskiego, francuskiego, włoskiego, hiszpańskiego czy niemieckiego, ale także z rosyjskiego.

To właśnie panie redaktorki sprawiły, że w najgorszych latach pięćdziesiątych XX wieku polski czytelnik otrzymał tak wiele dobrych przekładów klasyki: Dickensa, Perez Galdosa, Manzoniego, Dumasa, Turgieniewa, Stendhala, Balzaca, Czechowa, Londona, Scotta, Austen, Verne’a czy Mériméego i wielu innych. Panie redaktorki spowodowały, że po Październiku zaczęto wydawać Faulknera, Camusa, Hemingwaya, Sartre’a, Geneta, Celę i nadrabiać kulturowe zapóźnienie.

W sąsiednich krajach, zwłaszcza w ZSSR, wielu ludzi uczyło się polskiego, by móc to czytać. Gdy się wchodziło do księgarń Mieżdunarodnoj Knigi w Moskwie czy Leningradzie w latach sześćdziesiątych minionego stulecia, książki w dziale polskim to był zupełnie inny świat aniżeli na półkach z krajów tzw. obozu.

Wiem, ponieważ chodziłem tam kupować książki kubańskie. Kubańczycy w pierwszych latach po rewolucji prowadzili liberalną politykę wydawniczą. Wydawali w wielkich nakładach, nie licząc się z prawami autorskimi, głównie literaturę hiszpańską i latynoamerykańską. Nasze panie redaktorki były w trudniejszej sytuacji, ponieważ Polska, w odróżnieniu od ZSSR i Kuby, zawsze przestrzegała praw autorskich. Taktowi, kulturze i dyplomacji pań redaktorek zawdzięczamy, że negocjacje w kwestii honorariów dla zagranicznych autorów zazwyczaj kończyły się pomyślnie, choć nasze honoraria były, w porównaniu z zachodnimi, raczej symboliczne.

Zaskakuje, do jakiego stopnia współczesne feministki nie doceniają podmiotowej roli kobiet w kształtowaniu kultury narodowej. Nic dziwnego, że pierwszą książkę o naszych trzech wielkich tłumaczkach i redaktorkach: Joannie Guze, Annie Przedpełskiej‑Trzeciakowskiej i Marii Skibniewskiej napisał Krzysztof Umiński. Na skrzydełku Małgorzata Szpakowska anonsuje: „Ich praca kształtowała wyobraźnię i gusty dużej części inteligencji polskiej”. Nic dodać, nic ująć.

Jeśli do tej trójki dodać nazwiska innych „panienek z dobrych domów”, które po 1945 roku zajęły się przekładami: Eligii Bąkowskiej, Zofii Ernestowej, Wiery Bieńkowskiej, Aleksandry Frybesowej, Beaty Hłasko, Wacławy Komarnickiej, Zofii Kierszys, Wandy Kragen, Marii Kureckiej, Edyty Sicińskiej, Barbary Sieroszewskiej, Zofii Szleyen, Krystyny Tarnowskiej czy Kaliny Wojciechowskiej, to okaże się, że tej potężnej gromadce zawdzięczamy, że żyjąc w PRL, w naszych kontaktach z rówieśnikami z Zachodu mogliśmy nie mieć kompleksów.

W odróżnieniu od sporej liczby ukazujących się obecnie książek o tłumaczeniach Umiński w stosunkowo niewielkim stopniu zajmuje się techniczną stroną przekładów. W skrócie można powiedzieć, że są to opowieści o losach trzech kobiet w rzeczywistości i pozycji zupełnie odmiennej aniżeli ta, do której predestynowało je pochodzenie społeczne. Być może gdyby nie wojna i utrata uprzywilejowanego statusu „panien z dobrych domów”, dalekiego od trosk ekonomicznych, nie musiałby zarabiać tłumaczeniami. Im samym nie były potrzebne. Mogły czytać bez trudu w oryginale.

Gdy przypatrzmy się zdjęciu Przedpełskiej‑Trzeciakowskiej z konnej przejażdżki, możemy domniemywać, że bycie amazonką stanowiło jej powołanie. Ziemiańskie zaszłości zaowocowały tym, że tak wspaniale przekładała Jane Austen. Gdyby ktoś przed wrześniem 1939 roku powiedział jej i dwom pozostałym pannom, że za kilka lat będą codziennie przez kilka godzin ślęczeć nad przekładami i redakcją przekładów innych, potraktowałyby to jako kiepski żart. A jednak każda z nich przetłumaczyła tyle książek, że ustawione jedna na drugiej tworzą stos wyższy od nich (Umiński sprawdził).

Najbardziej zaskakujące jest, że wśród przetłumaczonych książek brak niemal zupełnie będących polityczną daniną knotów. Przydarzyły się Guze w latach 1950–1952 (Nadzieja pokoju Ilji Erenburga i Dalekie strażnice Siergieja Dikowskiego). Skibniewska (z Wandą Jedlicką, w 1950 roku) przełożyła O zadaniach artysty i pisarza Mao Tse-Tunga.

W Polsce, poza Marksem i klasykami myśli socjalistycznej, literaturę politycznie przez decydentów preferowaną tłumaczyli mniej utalentowani i szukający łatwego, w ich mniemaniu, zarobku. Wczesne przekłady laureata Nagrody Stalinowskiej, dobrego pisarza Jorge Amado, czynione pod presją czasu, zrobiły z niego grafomana. Od lat siedemdziesiątych XX wieku było już lepiej. Przekład Człowieka komunisty Luisa Aragona (1950) to zakalec. Jeśli porównamy tłumaczenia politycznie „błagonadiożnych” pisarzy z ukazującymi się w tych samych latach przekładami Dickensa, Balzaca, Mériméego, Czechowa czy Maupassanta, rodzi się podejrzenie o sabotaż. Na szczęście kompetencje w polszczyźnie kadr UB były liche.

Pozbawienie w latach stalinowskich wybitnych polskich intelektualistów możliwości publikacji własnych prac przy zachowaniu szansy tłumaczeń sprawiło, że Władysławowi Tatarkiewiczowi zawdzięczamy przekład drugiego tomu Czarodziejskiej Góry Tomasza Manna, Izydorze Dąmbskiej – Teofrasta, Sextusa Empiricusa, Kartezjusza i Leibniza, Danieli Gromskiej – Arystotelesa, a Romanowi Ingardenowi – Kanta.

Nie byłoby to możliwe, gdyby w PWN redaktorem Biblioteki Klasyków Filozofii nie była Irena Krońska (sama przekładająca z greki i niemieckiego). Panie nie tylko przekładały, lecz także zdołały wokół swoich redakcji zgromadzić grono doskonałych współpracowników. Krońska, jako żona osadzonego w kręgach władzy Tadeusza Krońskiego, była w lepszej sytuacji aniżeli Przedpełska‑Trzeciakowska i Skibniewka. Dotknęły ją jednak czystki w 1968 roku. Obie panie były poddane ciągłej inwigilacji. W 1952 roku agent UB raportował: „Przedpełska na terenie instytucji Czytelnik utrzymuje ożywione stosunki z Juraszówną [chodzi o Krystynę Jurasz‑Dąmbską, tłumaczkę m.in. Arthura Conan Doyle’a – AK], która również posiada rodzinę zagranicą oraz jest niezadowolona z obecnej rzeczywistości. Wymienione osoby są na kierowniczych stanowiskach które prowadzą politykę działu anglo-amerykańskiego wybierając z tych dwóch literatur książki o bardzo wątpliwej wartości ideologicznej. Zachodzi więc podejrzenie iż wymieniona może obecnie należeć do jakiejś a tym samym prowadzić wrogą robotę w sposób zamaskowany”.

Gdyby Przedpełskiej dano ten donos do zredagowania, nie powstrzymałaby się przed poprawieniem polszczyzny i uzupełnieniem o znaki przestankowe. Próbowano ją zwerbować, ale „Kandydat w czasie werbunku okazał się zdecydowanym wrogiem… usiłuje jedynie zwykłymi frazesami zasugerować nam swoją postawę jako człowieka, który zerwał z ideologią burżuazyjną. Dało się wyczuć maskowanie kandydata, co spowodowało, że z werbunku wymienionej zrezygnowałem”.

Maria Skibniewska została 1948 roku aresztowana, ale o jej pobycie w więzieniu nie wiemy nic. Była niesłychanie dyskretna. Cytowany w książce Andrzej Biernacki napisał: „Nieszukająca rozgłosu aż do przesady, […] typowy życiorys zasłużonej polskiej humanistki, o której (poza imponującym wynikiem jej prac) mało kto wie cokolwiek”.

Autor miał spore kłopoty w odtworzeniu jej biografii. Być może to sprawiło, że opowieść o Skibniewskiej (wspaniale zatytułowana z wykorzystaniem tytułów przełożonych przez nią powieści Portret damy czyli samotność długodystansowca) jest najbardziej pasjonująca, Wzbogacona o zanotowane wypowiedzi podziwiających ją współpracowników i znajomych narracja przechodzi w opowieść o konsekwencjach kulturowych jednego z jej emblematycznych dokonań translatorskich – przekładzie powieści J.R.R. Tolkiena.

Mało osób wie, że polskie przekłady Skibniewskiej Hobbita (wydany w 1960 roku) i Władcy pierścieni (1961–1963) były jednymi z pierwszych. Czasy popularności autora powieści o Śródziemiu miały dopiero nadejść. Środowiska hipisowskie w Kalifornii i polscy czytelnicy, którzy bynajmniej hipisami nie byli, zachwycili się dziełami Tolkiena w tym samym czasie.

Jak Skibniewskiej udało się przekonać wydawców do wydania tak obszernych powieści w czasie, gdy literatura fantasy była w powijakach, pozostanie jej tajemnicą. To był jeden z tych przekładów, które modelują wrażliwość i budują autonomiczne wspólnoty czytelników. To coś więcej aniżeli przekłady Williama Faulknera, które wpływały na pisarzy. Umińskiemu udało się opowiedzieć o przekładzie, który był zaczynem wyłonienia się wspólnoty miłośników fantasy.

O samej pani Skibniewskiej dowiadujemy się od Umińskiego o wiele mniej niż o pozostałych tłumaczkach, zwłaszcza Joannie Guzie i jej ciekawej biografii. Ale, jak przypuszczam, pani Skibniewska byłaby ukontentowana, że udało się jej ukryć swoje życie za pracami.

Jedynym napisanym i wydrukowanym przez Skibniewską jest wstęp do jej przekładu Portretu damy Henry’ego Jamesa. To perełka kunsztu zwięzłości. Na trzech stronach udało się jej powiedzieć o pisarstwie Jamesa rzeczy najważniejsze. Ale ostentacyjnie nieosobisty tekst kończą zastanawiające, dające do myślenia zdania: „W przedmowie do amerykańskiego wydania w wiele lat po napisaniu Portretu damy nazwał go «portretem młodej kobiety, która sprzeciwiła się swojemu przeznaczeniu», a najprościej i najkrócej można by powiedzieć, że jest to historia młodości pięknej kobiety z dziewiętnastego wieku, która miała wzniosłe ideały i wrażliwe sumienie i którą spotkało w życiu wiele niespodzianek”. Czyżby pani Skibniewska, chcąc dyskretnie coś powiedzieć o sobie, skryła się za Isabel Archer?

Krzysztof Umiński napisał ważną książkę, wykraczającą poza plotkarskie wymiary popularnej dzisiaj w Polsce biografistyki. To książka o wielowymiarowości i zapominanych uwikłaniach kształtowania się kultury narodowej i naszej świadomości. Pomijanie w tym procesie roli tłumaczek jest nieporozumieniem.

Przypomniał, że i dziś mamy wspaniałe kontynuatorki ich dzieła, kobiety mające zaufanie do własnego gustu i w nieco spsiałej rzeczywistości, uzależnionej od rynku potrafią inkrustować ofertę wydawniczą dziełami pisarzy, którzy je zachwycili: nieżyjąca już Anna Kołyszko i obdarzające nas nadal swoimi propozycjami Aleksandra Ambros, Barbara Jaroszuk, Małgorzata Buchalik, Joanna Ugniewska, Krystyna Rodowska, Magda Heydel, Maryna Ochab, Elżbieta Muskat‑Tabakowska, Bella Szwarcman-Czarnota czy Małgorzata Łukasiewicz.

Życzyć sobie tylko powinniśmy, by dzisiejsi, zapatrzeni w magię rynku wydawcy zaufali ich gustom i propozycjom co najmniej w taki samym stopniu, jak zdarzało się w niełatwych czasach realnego socjalizmu trzem tłumaczkom, o których Umiński napisał książkę – trzy brawurowe opowieści o namiętności do literatury.

Krzysztof Umiński: Trzy tłumaczki.
Wydawnictwo Marginesy,
Warszawa 2022, s. 336.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.