Akcja powieści rozgrywa się pod koniec kampanii prezydenckiej, w dniu wyborów mającym zdecydować o przyszłości tytułowego bohatera. Jest nim urzędujący prezydent, który przy wsparciu obozu konserwatywnego ponownie ubiega się o urząd. Sondaże nie pozostawiają wątpliwości co do jego reelekcji. Bohatera powieści zastajemy jednak w momencie specyficznym, kiedy skonfrontowany zostaje ze swoją problematyczną przeszłością, a mianowicie z mogącym zaważyć na jego politycznej karierze skandalu obyczajowym, który już za chwilę ma zostać ujawniony opinii publicznej.
Pod względem fabularnym powieść Żulczyka to naprawdę udany thriller polityczny. Historia rozwija się dynamicznie, kompromitującą przeszłość kandydata poznajemy w kolejnych, coraz bardziej bulwersujących szczegółach. Kandydata można jednak czytać nie tylko jako powieść gatunkową, lecz także jako próbę wiwisekcji polskiej polityki, jej rzeczywistego, zakulisowego funkcjonowania. Do takiej lektury zachęca sam autor, który we wprowadzeniu precyzuje, że przedmiotem jego zainteresowania pozostaje władza jako taka, która odarta zostaje z nadbudowanych nad nią usankcjonowań. „Napisałem tę powieść, ponieważ interesuje mnie władza. Najbardziej zaś interesuje mnie pustka fikcji, którą władza generuje tylko po to, aby usankcjonować swoje istnienie”. „Pustka fikcji”, bardzo wymyślne sformułowanie, które może się kojarzyć ze współczesną, dajmy na to włoską, filozofią polityczną. Bo rzeczywiście, jeżeli przedmiotem zainteresowania Żulczyka pozostaje władza, to ukazana w sposób korespondujący z najnowszymi teoriami polityczności w stanie czystym, poza sankcjonującymi jej istnienie fikcjami, poza medialnymi pozorami. Jeżeli – jak pisał Giorgio Agamben – „chwała jest jedynie splendorem, który emanuje z tej pustki […], która okrywa i odkrywa zarazem centralną pustkę” (Królestwo i chwała), zadaniem Kandydata jest odarcie władzy z owej chwały.
A więc nie pamflet polityczny, a powieść krytyczna, w której władza ma zostać zaprezentowana jako taka, zdemaskowana w fabularyzującej procesy wyborcze political fiction? Chociaż fabuła nie odnosi się do rzeczywistych wydarzeń, mocno przypomina sytuację w naszej krajowej polityce i formułowane w powieści diagnozy odnoszą się bezpośrednio do niej. Pisarz dostarcza jednego z najkrytyczniejszych, a może nawet najcyniczniejszych obrazów polityki w najnowszej polskiej literaturze, niepozostawiającego wątpliwości co do jej kondycji. Dynamicznie poprowadzona opowieść to jedno, co innego analiza samej władzy, którą Żulczyk ukazuje konsekwentnie w kolejnych dysfunkcyjnych przejawach. Powieść kompletuje listę systemowych nieprawidłowości, począwszy od formowania się układów władzy („Zawiązało się tam wiele pięknych i zaskakujących znajomości, które w zwykłym konsumencie mediów i polityki spowodowałyby dysonans poznawczy”), przez zepsucie seksualne („Politycy, posłowie, ministrowie – każdy z nich ruchał kogoś na boku, to był najpowszedniejszy efekt uboczny władzy”), powszechność używek wśród politycznej elity („Wszyscy poprzedni prezydenci mieli problem z piciem. Nie tylko oni, chlała większość ministrów, senatorów, duża część posłów”), połączenie wpływów politycznych, rozpoznawalności publicznej i finansowego uprzywilejowania („Młodszy brat prezesa partii Faszystów, który wyłudził ponad sto milionów VAT‑u. Czyściciel kamienic i celebryci, którzy kupili od niego apartamenty na Mokotowskiej po sześć tysięcy za metr kwadratowy”), a co za tym idzie nieprzejrzyste finansowanie partii politycznych i wykorzystywanie wpływów („Spokrewniony z Carem deweloper, główny udziałowiec spółki będącej finansowym zapleczem Partii”), aż po upolitycznienie służb bezpieczeństwa („Prokurator zmienił służby bezpieczeństwa wewnętrznego w bandycki gang rodem z Meksyku”), zarządzanie polityką przez prywatny kryzys („Cerata był człowiekiem Cara, a dla Cara każda choroba, każda ułomność była narzędziem”), wreszcie rozdźwięk między politycznymi interesami a bieżącymi wyzwaniami społecznymi („Szum zmechanizowanego życia, od którego on, Prezydent, był oddalony jak mało kto”) i między wizerunkiem publicznym a prywatnymi sekretami („Nie będzie oceniał mojej moralności żonaty mężczyzna, który daje się posuwać w tyłek dziesięciu obcym facetom w jakiejś zaśmiardłej piwnicy w Londynie”).
Ukazana w powieści władza nie mogła przyjąć mniej patologicznej formy, skoro została przedstawiona z dwóch komplementarnych perspektyw – urzędującego Prezydenta oraz usiłującego ujawnić jego sekret, jeszcze przed momentem współpracującego z mediami liberalnymi, teraz jednak skompromitowanego Dziennikarza (zostaje oskarżony o gwałt na dziennikarce). Mogłoby się wydawać, że przedstawiają oni politykę z dwóch różnych punktów widzenia: Prezydent jako reprezentant władzy z jej wnętrza; Dziennikarz zaś jako reprezentant prasy z krytycznego wobec niej zewnętrza. W rzeczywistości jednak polityka widziana z obydwu tych perspektyw przybiera tę samą postać: przestrzeni męskiej przemocy. Trudno o bardziej symptomatycznych reprezentantów tego polityczno‑medialnego porozumienia od Prezydenta i Dziennikarza, postaci lustrzanych, obu z epizodami przemocy wobec kobiet. W powieści koniec końców dochodzi do zemsty przeprowadzonej przez kobietę. Co to jednak za zemsta, jeżeli musi ona respektować zasady męskiej polityki. Aby można było jej dokonać, należy zaakceptować rządzące polityką reguły.
Kandydat usiłuje konsekwentnie odsłaniać prawdę o mechanizmach władzy. Jak wymagające jest to zadanie, ukazują pesymistyczne rozpoznania Żulczyka, który wielokrotnie powraca do pytania o definicję prawdy i możliwość jej uchwycenia w ponowoczesnej polityce. Czy zasadne jest mówienie o prawdzie, gdy nie weryfikuje jej nawet profesjonalne dziennikarstwo („Źródeł nie weryfikowano nawet w PAP‑ie”)? Czy można mówić o prawdzie, gdy opinia publiczna kształtowana jest zgodnie z interesami międzynarodowego kapitału („nie rozumie, że nie ma już prawdy, że pracuje wyłącznie dla kapitału, że nawet politycy pracują dla kapitału, bo wszystko jest obsługą kapitału, że działa w sektorze dymania ludzi w głowę, ubijania im mózgów na pianę z białka”)? Pod tym względem ukazująca kondycję współczesnej polityki proza Żulczyka przedstawia się jako opowieść o kryzysie demokracji, którego miarą staje się niemożność ustalenia prawdy, zredukowanie procesów demokratycznych do wojny o nią: „Bo wiesz, co jest prawdą? Prawdą jest to, w co wierzy najwięcej ludzi. Dlatego demos to wojna o kształt prawdy”.
Tak dojmujące i apodyktyczne, niepozostawiające miejsca na bardziej subtelne analizy przedstawienie naszej współczesności politycznej wywołuje jednak wątpliwości. Rozumiem, że za powstaniem powieści stała podejrzliwość wobec takiego obrazu polityki, który miałby ukrywać jej właściwy sposób funkcjonowania; wobec Agambenowskiego splendoru, którym władza miałaby przesłaniać własne nieukonstytuowanie. Moje wątpliwości wywołuje jednak zafiksowanie Żulczyka na obsceniczności władzy, do której miałaby się ona sprowadzać, jakby za kulisami kryły się jedynie machloje polityczne i skandale obyczajowe. Czy polityka wygląda tak i tylko tak, czy może jednak to jej odpowiednio przesadzony, wyolbrzymiony obraz koncentrujący się wyłącznie na nieprawidłowościach? Nie jestem pewien, gdzie kończy się zapowiadany przez Żulczyka analityczny krytycyzm, a gdzie zaczyna podsycająca jego atrakcyjność „smarzowszczyzna”, w której perspektywa zawęża się do systemowych patologii. Myślicie, że wiecie, jak funkcjonuje polityka? Nic z tego. Dopiero ja wam pokażę, jak funkcjonuje ona naprawdę!
Moje wątpliwości dotyczą także poziomu, do jakiego Żulczyk sprowadza krytykowaną przez siebie władzę. Po wprowadzeniu do powieści można by oczekiwać, że stanowić będzie ona próbę głębokiej analizy świata polityki i zarządzającej nim ukrytej logiki. W praktyce krytycyzm Kandydata wyczerpuje się jednak w satyrze na poszczególnych, sprowadzonych do własnych karykatur rządzących. W powieści „nic, co zostało […] opisane, nie wydarzyło się naprawdę”, niemniej wśród bohaterów bez trudu można rozpoznać pierwszoplanowych aktorów polskiej polityki, czołowych przedstawicieli rodzimej „debilokracji”. Czy można pomylić z kimkolwiek zarządzającego państwem z żoliborskiego oddalenia Cara? Szefującego niegdyś korporacjom bankowym, teraz zaś radzie ministrów Długonosego? Prokuratora ukrywającego swoją nieheteronormatywność za wizerunkiem konserwatysty i katolika albo kierującego największym dziennikiem liberalnym Jąkałę (sic!)? Powieść Żulczyka to nie traktat z filozofii politycznej, doskonale to rozumiem. A jednak przedmowa rozbudziła apetyt na krytykę bardziej „krytyczną”.
Kandydat przedstawia się o wiele ciekawiej, kiedy czyta się go z nieoczekiwanie podsuwanej przez samą powieść perspektywy teologicznej. W końcu, jak czytamy, „gdy kapituluje język, jedyne, co pomaga, to Biblia”. Nic więc dziwnego, że we współczesnej polityce autor dostrzega długie trwanie struktur teologicznych, które obejmują również figurę prezydenta:
W takiej perspektywie rzeczywistość polityczna przedstawia się jako przestrzeń niezbawialna, niepoddająca się choćby najdrobniejszej korekcie. Przyglądający się jej z perspektywy teologicznej Żulczyk dostrzega jedynie upadłość, której nie można poddać żadnym działaniom naprawczym ani tym bardziej nie można się z niej wyswobodzić. Po raz kolejny w jego prozie pojawiają się bohaterowie, którzy wrzuceni zostają w tę samą klaustrofobiczną przestrzeń. Bez względu na to, czy chodzi o świat współczesnej polskiej polityki, czy o warszawski półświatek w Ślepnąc od świateł, swoich bohaterów Żulczyk konsekwentnie ustawia w sytuacji bez wyjścia, w rzeczywistości pozbawiającej ich swobody działania, wymuszającej ciągłe powtarzanie tego samego. Wymowne pozostaje motto z przełożonego przez Żulczyka innego Kandydata, tego wykonywanego przez Joy Division. Również jego powieściowy kandydat pozostaje bowiem „przymuszony, wciśnięty / w wyznaczone granice”. Również on skonfrontowany zostaje ze światem, którego nie jest w stanie w jakimkolwiek, choćby najmniejszym stopniu naprawić i z którego żadnymi sposobami nie jest w stanie się wydostać. Bezbożny świat Kandydata to nic więcej ani nic mniej niż polityka.
A skoro w tak dojmujący sposób Żulczyk przedstawia świat polityki, pozostaje pytanie, czy jego powieść jest w stanie świat ten w jakimkolwiek, choćby najmniejszym stopniu poprawić, poddać korekcie systemowe niedomagania, które tak skrzętnie wypunktowuje? Rekonstrukcja teologicznego subtekstu nasuwa odpowiedź negatywną. Skoro wszystko musi zostać po staremu, po co krytyka, która i tak niczego nie zmieni? Pozostajemy skazani na świat nienaprawialny, innego świata nie będzie.
