Taki rozkład zajęć –
przebudzenie z pętlą na szyi,
nie być czy nie być
i codzienny heroizm –
ostrze na policzku,
strumień wody
na spiętych obręczą bólu
ramionach,
zbyt obfite śniadanie
i codzienny spacer z psem,
ale to nie pies właściwie,
ale suka Mila
i rytualne karmienie wron.
Pojawiają się natychmiast,
gdy tylko rozsypię chleb,
dwa czarno-szare istnienia
na bieli śniegu.
Jedna kaleka,
z lekka opuszczonym skrzydłem,
martwię się o nią,
lecz ona-wrona
wcale nie bezradna,
zaradna,
zapobiegliwa,
cwana,
a obok niej on-wron
stateczny,
bezpieczny.
Ona-wrona i on-wron,
ale przecież nie potrafię
odróżnić ptasiej płci
z odległości bezpiecznych dla nich
dziesięciu kroków,
ani z żadnej innej.
Tam i z powrotem,
znikąd do nikąd,
tak by bezszelestne minuty
wbić bezpowrotnie w glebę
i szarą strefę dnia
przebyć do wieczornego portu,
by poskakać po cuchnących
telewizyjnych kanałach
w krainie odmóżdżenia i upupienia,
lub powlekać siatkówkę oka cudzymi snami –
olśniewający Almodovar,
spleśniały Ridley Scott.
Zazdroszczę im kolorowych snów
ich pozbawiony
w noce przespane
i noce bezsenne,
a potem myć zęby
i do łóżka
z zaciskającą się pętlą na szyi.