09/2024

Wojciech Stanisławski

Krótkie pacnięcia pogardy

Dziewięć tekstów poruszających, przylegających do siebie i pokrzyżowanych. Z fikcyjnością nakładaną na doświadczenia życia nierówną warstwą, niczym lakier w pokątnym nadwiślańskim warsztacie: tytułowy Nieśmiertelny jest na poły esejem, na poły manifestem metafizycznym, osiem zgrabnych opowiadań zaplata tożsamości i tropy. Marzanna, bohaterka trzech pierwszych opowiadań, staje się najpewniej narratorką, choć to tylko przypuszczenie: podobnie skłębione są i gniewne jej doświadczenia i opinie o świecie, ale współbohaterowie pięciu krótkich próz starannie unikają zwracania się do niej po imieniu; dowodu (jeśli to może być dowód) dostarcza dopiero pokrewieństwo Nie ma zwrotów (z roku 2010) i późniejszej Jolki, Jolki, połączonych przewrotnie niczym dwie osoby robiące sobie nawzajem zdjęcie: na tym samym dusznym strychu (w dusznej rodzinie, w dusznej Polsce) gości/tłucze się w pierwszym opowiadaniu Marzanna, w drugim – osoba snująca opowieść.

To celny zabieg, znużyła mnie za to roszada chronologiczna Twojego sercaNieśmiertelnego: bez umieszczenia na końcu tomiku opowiadania wyprzedzającego o kilkanaście lat wydarzenia opisane w środkowym, osiowym tekście i tak powracałoby się do tej książki i tasowało ją w głowie, nie trzeba jej podobnych ostróg i suspensów. Ale mniejsza o to, fabuły scalane są również przez pojawiające się w różnych opowiadaniach te same psy, przyjaciółki i dzieci (czasem i mężów), a tym, co czyni z Nieśmiertelnego spójny zbiór, są i tak przede wszystkim idee, postawy i emocje. W pierwszej kolejności – bunt, ważniejszy niż obrazowe porównania, pojawiające się czasem w tej gniewnej, zdyszanej, czasem zrozpaczonej prozie. „Szara Warszawa [lat 70. XX wieku] była nasycona wielobarwną kulturą jak saturator wodą gazowaną” to może odrobinę za mało, by pisać, jak recenzentka „Vogue”, o „w punkt dobranych słowach”, ale świadczy i o pamięci czasu, i o talencie do synestezji, i o głodzie kolorów.

Nie pastelowe panoramy oferuje nam jednak Nieśmiertelny, nie musujące drinki, bodaj i z graniastego, saturatorowego stakana. Lucuś – by przywołać bohatera innej krótkiej prozy, traktującej o Polakach – nie lubił rosołu na kościach cielęcych i ustroju. Marzanna nie znosi galanterii wobec kobiet i śmierci.

Czegóż ona zresztą nie musi znosić! „Bogów moralności”, którzy potępiają miłość kazirodczą, opiewaną w jednym z rozdziałów Człowieka bez właściwości – ale też patriarchalizmu Musila, który „zamordował androgyniczną jedność”. Własnego wyglądu w gorsze dni („Podpuchnięte oczy, sińce pod oczami”). Śmiertelności. Głosu szwagierki. Za ulubionym Goyą – „ludzi, tych drapieżnych małp”. Rodzinnego domu, który był wprawdzie nieskończenie lepszy od dusznych polskich domów, gdzie „zdecydowanie bardziej cenią sobie rzeczy niż ludzi” – ale też był zły, bo nie przystosował do życia. „Poufałe stosunki utrzymywano tam z ideami, rzeczywistość na to nie zasługiwała”. Nie znosi Marzanna lekarzy, którzy pozwalają sobie na żart o paniach z dwoma długimi nazwiskami, które nie mieszczą się w rubryce (to już, doprawdy, bestialstwo). A przecież są jeszcze „stare kafle, których nie lubię […] [i] inne rzeczy, które mnie drażnią”. Własna rodzina, czyli „Ziemia jałowa. Głód i mróz”. Albo inna ziemia, ta ziemia, „ziemia jak szara płyta, domy jak szary kłąb, a niebo jak druga szara płyta; polski sandwich, posmakuj szarości!”.

Te frazy nie szeleszczą papierem; a jeśli, to takim, który w pasji zgniata się w kulę, szarpie, gryzie, przebija długopisem. To zapis pasji, splot emocji tak silnych i tak „złych” – żalu, pretensji, odrazy, pogardy i poczucia obcości – że aż strach trochę do nich podejść. To też zapis samotności, radykalnego „nieosadzenia w świecie”, świecie raniącym i kolczystym; ten, kto go doświadcza, jest niby negatyw kota z wiersza D.H. Lawrence’a, moszczącego się przed kominkiem w sercu domu, w sercu świata. Jest to świadectwo (tak, ja za to zaszeleszczę papierem) doświadczenia radykalnej alienacji. „Całą sobą, od czubka głowy do dużego palca u stopy, czuła, że znalazła się w takim miejscu, w jakim nigdy nie chciała i nie zamierzała być. Wszystko było obce. Czasami zdawało jej się, że ma na sobie nie swoją skórę, tylko jakąś osmaloną skorupę, która zaraz zacznie się łuszczyć”. Jak to ujął trochę innymi słowami Laertes, wspominając pewnego duńskiego księcia: „Gryzłeś powietrze i natychmiast wymiotowałeś”.

Jest to jednak również zapis – ech, kocie reakcje! – agresywnego, czy może ostrożniej: zjeżonego dystansu. Neologizm Marcina Świetlickiego na tyle już przez te lata wrósł w polszczyznę, że można go użyć bez cudzysłowu: jest to zapis nieprzysiadalności.

O ile łatwiejszy byłby on w lekturze, gdyby czytelnikowi pozostawione było miejsce na compassio! Czytelnikom Nieśmiertelnego, ba, pewnie i czytelnikom „Twórczości” – zaryzykowałbym opinię, że czasem i jej autorom – nie jest przecież obce doświadczenie wrogiego, obcego, nacierającego, brudnego świata. „Wzięła ze stołu szklankę i przełknęła / resztkę herbaty wystygłą i burą. / Mieszkanie spało, świtała niedziela, / leżała w wannie czując całą skórą / dno obłuszczone. Wcześnie jeszcze było, / pachnąca mydłem pustka nieodparta / pełzła w nią poprzez jeszcze jeden wyłom, / co się otwierał na poznanie świata”. (Brodski/Barańczak, wiadomo).

Gdyby tak było. Gdyby przedmiot odrazy nie był z tak chirurgiczną precyzją ulokowany, niechęć doń – tak precyzyjnie taktowana. Ciężko jest przecież, zarówno w życiu, jak i w lekturze, doświadczać kontaktu z osobą stale niemal niezadowoloną z otaczającego świata, okazującą, przy pomocy różnych retoryk i z różnym natężeniem, dyskomfort, niechęć, wstręt. I żywiący się nimi gniew. Écrasez!

Autorki kilku recenzji traktujących o Nieśmiertelnym z aprobatą piszą o „buncie”. „Śmierć i bunt to najważniejsze, mocno ze sobą powiązane tematy książki Keff” – stwierdza Karolina Rychter (Culture.pl). „Wybrzmiewają w opowiadaniach Keff pragnienie życia oraz bunt przeciw nierównościom”, dopowiada Maria Fredro‑Smoleńska („Vogue”). „Stąd bierze się bunt Marzanny” – podsumowuje Justyna Sobolewska w „Polityce”, pisząc o „rozprawie Marzanny z tym krajem i ze swoim życiem”.

Oczywiście, revolt sells. W kulturze bunt zakorzenił się od pół wieku, kolejne domy mody szyją mundurki dla zbuntowanych, kolejni copywriterzy piszą dla polityków i szansonistów teksty nabrzmiałe buntem, a już w wariancie feministycznym – bunt przeciw patriarchatowi i monogamii – jest to postawa nie tylko wychwalana na sto głosów na łamach „Vogue”, lecz i w ogóle en vogue.

Warto jednak w tym miejscu zastanowić się nad różnymi modalnościami buntu. Ten odruch, który każe „skrzywić się wycedzić szyderstwo” – a, rozpisując gest pierwszy Pana Cogito na działania, wymieńmy ich choć kilka: a zatem wstać w pojedynkę wobec milczącej i biernej sali, nie podnieść ręki podczas głosowania (Stanisław Stomma) albo podnieść rękę z gotowym do rzucenia granatem (lub jajkiem), napisać J’accuse – tak, wszystko to formy zmieniania (lub tylko odrzucania) świata, których bunt jest świetnym wyzwalaczem. Celebrować jednak swój bunt na 185 stronach tekstu niczym na sesji zdjęciowej – o, tu się zbuntuję, z tej strony może się zbuntuję, i jeszcze tu się zbuntuję – wydaje mi się czymś zarazem wewnętrznie sprzecznym i egotycznym.

Towarzyszący uderzeniu pioruna grom, jeśli rozpisać by go na dwie godziny dwadzieścia minut (tyle mniej więcej trwałoby odsłuchanie audiobooka z Nieśmiertelnym) byłby już tylko nużącym solo na bęben wielki, zwany też w orkiestrach tołumbasem. Ktoś, kto tak przepełniony jest bólem i gniewem, to już nie księżniczka na ziarnku grochu (pobłażliwy i, tak jest, patriarchalny obraz wielkiego cierpienia), nie jeden/jedna z bohaterów Posłania do nadwrażliwych Kazimierza Dąbrowskiego, nie Czesław Miłosz, wołający „Nie takiego świata chciałem, nie takiej ziemi”. To ktoś, kto swoją kondycją przypomina mi, chciałbym rzec, jeżowca (a, nie chcąc dopuścić się animalizacji, przerabiam to czym prędzej na „sferę z posadowionymi na jej powierzchni licznymi stożkami”). Jeśli określenie „nieprzysiadalny” wydaje się nazbyt już wytartym cytatem, pozostaje sięgnąć po anglicyzm, opisujący równie celnie jeżowce jak osobowość, i zakończyć to zdanie słowem pricky.

Zastanawia mnie buntownik, który celebruje swoją artykulację buntu; który swoich opresorów (domniemanych lub rzeczywistych) nie tyle likwiduje, ile pastwi się nad nimi. Którego niezależność musi być podszyta arogancją, który, innymi słowy, deklaruje „taki/taka jestem, a jeśli komuś się to nie podoba, to wara”. To ostatnie stanowisko otwiera szerokie możliwości dla manifestowania poglądów politycznych czy obyczajowych, szczególnie jednak zdaje się pasować do pop‑feminizmu ostatnich dwóch dekad.

Znamienne zresztą, że – podobnie jak większość wyrazistych idei – znalazła ta deklaracja swoją wersję plebejską czy może po prostu uproszczoną. Katalog podobnych symplifikacji stworzył swego czasu Leszek Kołakowski w niezrównanym Krótkim słowniku pojęć filozoficznych, którego koronę stanowiło przełożenie terminu „sprawiedliwość społeczna” na „to znaczy, że ty masz o wiele za mało pieniędzy”. Gdyby redagował Krótki słownik… dzisiaj, nie wzgardziłby pewnie cytatem z kultury masowej i termin „wymóg bezkompromisowej akceptacji w wariancie feministycznym” zilustrowałby formułą „Jeśli nie potrafisz znieść mnie, kiedy jestem najgorsza, to nie zasługujesz na mnie, gdy jestem najlepsza”, pojawiającą się na profilach społecznościowych entuzjastek tipsów tak nagminnie, że doczekała się licznych parafraz. Naturalnie Bożena Keff nie pisze o tipsach; autodeklaratywne „Niech napiszą, że jestem radykalną Żydówą”, wybite w promującym książkę wywiadzie, jest niemal równie dobre (jest to również zapewne nie najgorsza strategia promocyjna).

Owszem, warto wskazać – nie czyniąc z tego głównego przedmiotu recenzji, nie lekceważąc jednak dostrzeżonej predylekcji – że, prócz kafli, galanterii, szwagierek i śmierci, jest wiązka tematów, wobec których abominacja Marzanny jest szczególna. „Mam alergię – deklaruje w najlepszym chyba z opowiadań, w Podróży z Mojrami – na słowa «Bóg», «Kościół», «ojczyzna», «patriotyzm», «honor« i tak dalej”. I daje temu wyraz; nie mnożąc objawów tego wyrzutu histaminy do krwi, odnotujmy bodaj kilka z nich.

Kazimierz, koszmarny szwagier Marzanny, o „urodzie dorodnego kawałka wołowiny”, doradza dziecku, które zabawia się w letni dzień szkłem powiększającym: „Robala przypal”. Wobec dorosłych wypowiada szerszą mądrość – twierdzi mianowicie (sam będąc przy tym PZPR‑owcem), że „Wszystko nie byłoby źle, gdyby nie ci Żydzi w partii”. Co robią chłopaki z osiedla? Wyrzucają po pijanemu przez okno „ruską prostytutkę”. Co robi gospodyni w mijanej wsi? Dręczy szczeniaka, który „przyczepiony łańcuchem do starej budy […] miał matowe futro posklejane w kępki i jakąś ranę na uchu. Zanosił się jednym nieprzerwanym szczekiem”. Co robią sąsiedzi? „Przypinają do drzwi kartkę z napisem «Rzydy»”; nie dość, że faszyści, to oligofrenicy. Jak dorabia sobie w/w Kazimierz z małżonką? „Kupili w Turcji konfekcję i koraliki z małych sztucznych muszelek”; nie dość, że handełesy, to bezguścia. Bo też w ogóle, z polską modą… „Kraj zaniedbanych mężczyzn w burych ubraniach (spodnie brąz lub szare, góra szara lub brąz)”. Bez ketmanu zwyczajnie nie da się żyć: ojciec jednej z bohaterek miał Azerów wśród przodków, po nich zaś ciemne, mocne włosy, wyrazistą twarz o śniadawej karnacji i „kiedy mówił w towarzystwie o tych azerskich przodkach, matka zawsze poprawiała, chichocząc «Nie azerscy, zawsze przekręcasz – ormiańscy!»”. Chodzi o to, jak „pojmuje z czasem” bohaterka, że „Ormianie byliby lepsi, bo są chrześcijanami, a Azerowie wyznają islam. Matka jest katoliczką i obraca się w środowisku narodowo‑katolickim”. Doprawdy, nie wiadomo, jak niejaki Rymkiewicz (z Tatarów, jak wiadomo) się tu uchował.

Oczywiście, jest prawda w tym pisaniu; kto z nas nie poznał przynajmniej jednego pana Kazimierza, kto przynajmniej raz nie wchodził do kuchni w wiejskim domu opływany smugami lepkich koralików z plastiku, słysząc za oknem wycie udręczonego psa? Pozostaje tylko problem reprezentatywności: innych Polaków, innych polskich domów w Nieśmiertelnym po prostu nie ma. I niezwykłe, że obraz ten kreuje autorka monografii Antysemityzm. Niezamknięta historia (Czarna Owca, Warszawa 2013), doskonale świadoma funkcjonowania stereotypów i złożoności relacji między typem literackim a kreowaniem postaw społecznych. Oczywiście każdy z polskich autorów, piszących pogardliwie o trącącym cebulą chałaciarzu, od „Kazimierza Wybranowskiego” po anonimowych autorów szmoncesików drukowanych w „Gazecie Porannej 2 Grosze”, zaklinał się, że tworzy postaci literackie, dowcipnie, złośliwie, bez pretensji do generalizacji: a jednak obrazek pazernego niechluja marzącego o nabraniu gojów wsiąkał w podświadomość aż niemiło. To, że autorka Strażników fatum (Krytyka Polityczna, Warszawa 2020) pisze tak lekką ręką o Polakach, gdzie jeszcze w dzieciństwie „Z okazywania potrzeb i z oczekiwania bliskości […] wychodziło się wyszydzonym, zdemaskowanym, osranym, wśród salw wesołego śmiechu mieszkańców jaskini”, o Polakach mawiających „Niemcy uporządkowali tereny nad Wisłą. Trzeba przyznać, że było wtedy ładnie”, mających Żydów za „parchów” (ale zbyt tchórzliwych, żeby powiedzieć to wprost) – świadczy albo o dogłębnym zrozumieniu strategii budowania negatywnego stereotypu (co mówi o niej jak najlepiej jako o badaczce) – lub o szczególnym rodzaju przeniesienia w rozumieniu freudowskim.

Nic w każdym razie dziwnego, że Marzanna myśli o tym kraju jak najgorzej. Zagadywana, czy da się Polskę zestawić z Hiszpanią, odpowiada, że to kraj „Mniejszy. I wredniejszy”. „Większość [jest] jakoby ze szlachty, ich przodkowie ponoć mieli domy z kolumnami […] choć ich dziadek i babka opowiadali raczej, jak naprawiali chlew […] Wierzą w rynek, w naród i w Boga […] i szczekają w nie swoim interesie” – celnie demaskuje zadufanie i obłudę świniopasów, a to, jak dręczy ją ta kwestia, widać z powtórzenia „tokarczukowskiej” frazy: „te homo […] nie są już niewolnikami szlachty, nie cierpią biedy, wrogowie się na nich nie czają, a jednak widać to za krótko i wszystko im zagraża. Żydzi, Cyganie, kobieta zjadająca za dużo miodu”. „Wypruwa [Keff] polskość z tradycji obywatelskich, widząc w niej głównie władztwo narodowych fantazmatów. A to już grzech redukcji do absurdu” – pisał już cztery lata temu, komentując nominowanych do Nike Strażników fatum, Marek Beylin, którego trudno przecież posądzać o brak entuzjazmu dla krytycznego spojrzenia na polską historię. Wyżej cytowanym autorkom entuzjastycznych recenzji zabrakło jednak chyba jego wyczucia.

Jest tego więcej, jest tego wiele. Kiedy Keff – wieloletnia, co podkreśla z dumą, mieszkanka Żoliborza oficerskiego, z którego nieźle widać wieże kościoła na tyłach placu Wilsona – wplata do dialogu „«Kapłani» (jak mówił o tych chciwych, bezwzględnych i bezideowych ludziach)”, wpada mi nagle do głowy fraza ze starego filmu: „Even now, you are incapable of mercy”. Kiedy punktuje Kazimierz nad Wisłą słowami „Miasteczko historyczne. Piękne, co tutaj rzadkie”, myślę z uznaniem, jakiego warsztatu pisarskiego wymaga tak precyzyjne dozowanie małych pacnięć pogardy. Kiedy pisze o sercu narodu, „którego treścią były zaschłe odchody historii; sercu głuchym, lamentującym nad sobą, nieczułym jednak i dla siebie, i dla życia” – wspominam Kaję, bohaterkę opowiadania Córczanka, która miała przykrość zetknąć się z „ryczącymi [na nią] z głębi brzucha” policjantami. Kaja „wstrząsnęła się [wówczas] ze strachu; miała poczucie, że siła wściekłości tego głosu uderza ją prosto w żołądek, na chwilę straciła równowagę”. Do strachu mi daleko, równowagę zachowuję; czuję jednak, rzeczywiście, jakby czyjaś wściekłość uderzała mnie w żołądek. To oczywiście dobre prawo autorki, sprzedać czytelnikom krótką fangę w splot słoneczny: sądzę jednak, że uznanie zbioru zdań o tych homo, łataczach chlewów piszących „Rzydy” i czczących w swych sercach zaschłe odchody historii za „znakomity obraz polskiej zbiorowości” (a tymi słowy kończy się odredakcyjny blurb na okładce) mówi wiele, jeśli nie o Keff, to o jej wydawcach.

Równie dojmująco doświadczana jest jednak przez narratorkę inna płaszczyzna buntu i sprzeciwu: nie tyle nawet radykalna (choć oczywiście daremna) niezgoda na śmierć, co podkreślanie skandaliczności samej śmierci, krzywdy, jaką niesie; niemożności (i niestosowności) pogodzenia się z nią w jakikolwiek sposób.

Tu najłatwiej znaleźć z Keff wspólny język. W żarze lamentu, z jakim opłakuje się psa („Moja kochana. Moja droga. Moja jedyna”); lamentu, który wielu przyszło szeptać, a któremu nieoczekiwanej, niechcianej przez nikogo aktualności dodała niedawna krzykliwa, socjalmediowa awantura o sposoby nazywania psiej śmierci. Ale przecież i szerzej, prócz bliskości z tymi, którzy „merdając ogonami, robią pętlę pomiędzy ludzkim a zwierzęcym światem”, jest jeszcze, ważniejszy nawet od niej, wspólny gniew w obliczu arcyparadoksu śmierci. Gniew i żal tak samo mocny w Tebach i Atenach, jak przed domem Łazarza, gniew najsilniej może w minionym wieku wyrażony w pismach Wasilija Rozanowa; żal i pragnienie nadziei obecne w traktacie współczesnego mu Franza Rosenzweiga. Nieoczywistych sojuszników w tym gniewie nie byłoby trudno znaleźć, od filozofów paryskich po autora wersów „ – A jeżeli nie ma podszewki świata? / […] Gdyby tak było, to jednak zostanie / Słowo raz obudzone przez nietrwałe usta, / Które biegnie i biegnie, poseł niestrudzony, / […] I protestuje, woła, krzyczy”.

To znaczy – byłoby najłatwiej. Byłoby, gdyby nie towarzyszące radykalnemu „nie ma zgody” emocje i dygresje. Kto bowiem kwestionowałby prawo do słowa, które w obliczu skandalu śmierci protestuje, woła, krzyczy? Nawet, jeśli konstatację „Nie będzie drugi raz Freddiego Mercury’ego, drugi raz Ady, J. ani mnie. Wszyscy jesteśmy jednorazowi. Raz na całe istnienie Ziemi” można uznać za pierwszy dopiero krok w drodze namysłu nad śmiercią – to jest to krok elementarny i najważniejszy, i żarliwość sprzeciwu może, w moim przekonaniu, zadośćuczynić oczywistości tego poglądu. I nawet jeśli konstatację, że sam język rodzi dualizm „duszy i ciała”, źródło przekonania o istnieniu jakiejś rzeczywistości transcendentnej, niełatwo pogodzić z obecnym w tym samym akapicie przekonaniem, że „wolność od religii” zaoferowana całej ludzkości dałaby jej „większą wolność, swobodę do życia” – to ciężar tej sprzeczności można pozostawić autorce. Nieba stają w płomieniach różnych odcieni, najżarliwsze pozostają pożary wieku gimnazjalnego, i u niektórych dopalają się one przez całe życie. I nawet jeśli nie wznosiłbym zapewne okrzyków do wtóru ze wskazaną przez Keff jako wzór Fridą Kahlo, krzyczącą „Precz z imperializmem śmierci” – to nie znaczy, że znam kogokolwiek, kto choć raz nie zacisnąłby w takim gniewie pięści. Tak, chcemy innego życia, „We want to live forever”.

Problem zaczyna się wówczas, gdy z poziomu ulicznego protestu autorka usiłuje wstąpić na schody filozofii – z podobnym zapałem (ale i kompetencją) co partyjni współtowarzysze meksykańskiej malarki. „Nie […] mam już cierpliwości do wysłuchiwania tych pomysłów sprzed około dziesięciu tysięcy lat, tych objaśnień z księgi Hioba” deklaruje w sposób więcej mający wspólnego z trollingiem niż z (a)teizmem: w istocie, trudno byłoby wskazać poważnego ateistycznego filozofa czy choćby publicystę, który nie próbowałby się zmierzyć z Hiobową rozpaczą. A gimnazjalna swada, pozwalająca Keff deklarować „Plecenie o tajemnicy bożej […] mnie niecierpliwi” czy wyśmiać nielubianego bohatera jednego z opowiadań, który „opowiadał o chrześcijańskim ujęciu kairosu i innych dawno minionych, zardzewiałych zagadnieniach”, sprawia, że ochota do podjęcia rozmowy słabnie. „Nie trzeba obrażać” – mówił Tag, karczmarz w Austerii, do małomiasteczkowego bezbożnika; ale czy ta mądrość zbyt była patriarchalna, czy zbyt ireniczna, dość, że dla Marzanny okazała się nie do przyjęcia.

Pozostaje jeszcze do rozważenia zawsze niełatwa kwestia relacji między narratorką i autorką: w jakiej mierze ta pierwsza pozostaje porte parole tej drugiej, jak daleko sięga autonomia tekstu? Przypisywanie autorom poglądów, a bodaj i wrażliwości stworzonych przez nich postaci jest przecież karygodnym uproszczeniem. Świadom delikatności tego zagadnienia, nie chciałbym posunąć się dalej niż sama Keff w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów” z lipca tego roku, deklarująca „Marzanna, bohaterka Nieśmiertelnego, jest jakąś wersją mnie, coś ma ujęte, coś dodane”. Oczywiście, można zastanawiać się nad fonetyczną bliskością Bożeny i Marzanny, jak i nad znaczeniami przypisywanymi temu drugiemu imieniu: bycie ofiarą pławienia przez ciemne chłopstwo to niemały atut, jeśli jest się przywiązanym do cierpiętniczej wizji samej siebie, zmuszonej do zaakceptowania roli ofiary („Czy ja tu żyję? Ja tu mam co najwyżej mieszkanie, bo tu się faworyzuje oprawców kosztem ich ofiar”). Owszem, daje do myślenia współbrzmienie słów Marzanny (w zbiorku) i Bożeny (w wywiadzie), opisujących pascalowski lęk przed ciszą niezmierzonych przestrzeni, deklarujących się jako sartrystki czy jako członkinie nielicznej w Polsce mniejszości osób, które „przyswoiły Oświecenie”. Padające jednak na łamach „Wysokich Obcasów” zdania w rodzaju „Poszłam do kościoła, żeby zobaczyć, co to jest ta woda święcona. Zobaczyłam stojącą stęchłą wodę”, informacje o istnieniu w Polsce „stref wolnych od LBGTiQ” czy ocena II RP jako kraju „biednego, antysemickiego, w ogóle wrogiego wobec swoich mniejszości, feudalnego [i] klerykalnego” pozostają świadectwem delikatności, rzetelności i wnikliwości wyłącznie Bożeny Keff.

Nie zwalnia to nas od refleksji (dręczone są nią przecież, i jakoś to trzeba odpracować, kolejne roczniki studentów filologii i historii) o znaczeniu dzieła literackiego jako źródła historycznego. Nie trzeba Gier powieściowych Michała Głowińskiego, dość podniosłej piły Janusza Sławińskiego i Zofii Stefanowskiej (Dzieło literackie jako źródło historyczne), by wiedzieć, jak delikatna to kwestia. Z kulturą materialną pół biedy, można zdobyć zaliczenie, rysując mapę Grecji archaicznej na podstawie katalogu okrętów z Iliady, i zapomnieć o całej kwestii; rzecz staje się bardziej złożona w przypadku historii idei.

Nieśmiertelny na pewno zachowa dużą wartość jako zapis bloku uprzedzeń, marzeń, projekcji, obolałości, ambicji i zgryzot znaczącej części polskiej inteligencji przełomu XXXXI wieku. Jego arogancja zetleje stosunkowo szybko, apodyktyczność nie będzie znaczącym problemem dla przyszłych badaczy. Więcej uwagi poświęcić będą musieli ocenie skali autowiktymizacji, poziomom aluzji, wreszcie decyzji autorki, by obok kluczowych dla niej zagadnień emancypacji kobiet, możliwości ich wyzwolenia od toksycznych relacji z matką czy mężczyznami, od żydowsko‑polskich supłów sięgnąć po nowsze wątki emancypacyjne (sposoby funkcjonowania w społeczeństwie osób nieheteronormatywnych, refleksja Petera Singera o upodmiotowieniu zwierząt czy eutanazji). Wyzwaniem będzie dla nich skupienie się na rozmaitych cechach i przypadłościach narratorki – od ptasiego niepokoju, niezadowolenia, lęków, po maksymalizm prowadzący do marzenia o całościowej, radykalnej przemianie świata – w taki sposób, by jasne było, że mówią wyłącznie o doświadczeniach Marzanny.

Dobrze, że ten zapis powstał. Można w pełni zgodzić się z zamykającym wywiad w „Wysokich Obcasach” zdaniem („Tak, bo Polska nie jest przyjaznym krajem. Jest trudna dla ludzi, którzy mają wrażliwość”), uzupełniając je może tylko o uwagę, że dla ludzi, którzy mają wrażliwość, a przy tym elementarną, niewykluczającą głębokiego krytycyzmu, przyjaźń dla bliźnich i dla swojego kraju, trudna jest również lektura prozy Bożeny Keff.

Bożena Keff: Nieśmiertelny.
Wydawnictwo Filtry,
Warszawa 2024, s. 192.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.