Wyobraźmy sobie krytyków jako olimpijczyków. Kazimierza Wykę jako maratończyka. Artura Sandauera jako pływaka na 200 metrów delfinem. Konstantego Jeleńskiego jako siatkarza plażowego. Tomasza Burka jako jeźdźca we wszechstronnym konkursie konia wierzchowego. Jana Błońskiego jako kajakarza górskiego. Henryka Berezę jako zapaśnika w stylu wolnym. Leszka Bugajskiego jako skoczka z wieży (któremu na niczym nie zależy). I Jarosława Marka Rymkiewicza jako dziesięcioboistę (któremu zależy na wszystkim). Rymkiewicza? Przepraszam, a co w tym gronie robi Rymkiewicz?
No właśnie. Na przykład Rymkiewicz. Czy można go nazywać krytykiem literackim? Czy można nazywać krytykiem Marię Janion? A Alinę Kowalczykową? A Alinę Witkowską? A Marię Żmigrodzką? Choćby tych, którzy „szarpali się” z romantyzmem, a formę szlifowali w Instytucie Badań Literackich PAN? Jak się mają te nazwiska do podcasterów, książkożerców, w kilku zdaniach mordujących książkę lub wynoszących ją pod niebiosa? Jak ma się medal maratończyka do medalu strzelca do sylwetki biegnącego dzika?
Krytyka unaocznia różnice. Przepadam za różnicami. Są zbawieniem świata. Krytycy w różnym stopniu żywią się cudzymi książkami. Z książkami jest tak jak z jedzeniem: jedni będą delektować się obiadem w restauracji, a inni zjedzą coś w biegu, na przykład hot‑doga ze stacji benzynowej. Pozwólmy jeść ludziom, jak chcą. Pozwólmy ludziom… czytać, jak chcą. Pobieżnie lub wnikliwie. Codziennie nową książkę lub cztery książki w roku. Pozwólmy.
Niech nas nie przeraża krytyczny harmider! Cieszmy się każdą formą krytyki. Nie gardźmy opiniotwórcami, recenzentami, kimkolwiek, kto pisze o książce, nawet gdyby nią spluwał. Niech obok krytyki najstaranniejszej żyje i ta z pozoru niedbała. Tę i tę uznam za sztukę. Maraton trwa ponad dwie godziny, strzał do sylwetki biegnącego dzika sekundę. Na paryskiej olimpiadzie furorę zrobił turecki strzelec, nie maratończyk. Celny strzał, wyrażony przez podcastera oceniającego książkę jednym zdaniem, bywa więcej wart od opasłego tomu esejów zasłużonego badacza literatury. Zauważmy, ile ważyła (i waży) uwaga podcastera Adama Mickiewicza o Juliuszu Słowackim, że to „kościół bez Boga”. Albo uwaga innego podcastera, Witolda Gombrowicza, że Henryk Sienkiewicz to „pierwszorzędny pisarz drugorzędny”.
Tak, krytyka pisarza pod adresem innego pisarza zajmuje najwyższe miejsce na podium. Pisarz wyzywa pisarza na pojedynek. Sztuka pisarska konfrontuje się ze sztuką pisarską. Pamiętam, jak przed kilku laty w warszawskiej bibliotece przy Koszykowej czytałem w „Studencie” dawny tekst młodego Jerzego Pilcha Pierwszy krok w dół. Naturalnie o Marku Hłasce. Tekst bezlitosny. Oto śmiałość Pilcha przeciw śmiałości Hłaski. Współczesna (więc cwana?) młodość przeciw młodości minionej (więc bezbronnej?). Z jednej strony mogło to porywać, z drugiej przygnębiać. Z żalu za kruszejącą z wolna legendą Hłaski. Nie lubię, gdy coś z wolna ginie. Dlatego tak mnie krzepi zdanie Zbigniewa Mentzla z Marzenia o „wielkiej krytyce”: „Nie ma epok ze wszystkim bez reszty minionych”.
Ile to razy pisarze o pisarzach się wypowiadali? Ile to mieli zmysłu krytycznego? Ile podniety? Jakby krytykującego coś ożywiało. Jakby jakiś diabeł w niego wstępował! Jakby osądzenie kogoś doskonaliło własną sztukę pisarską. Z mojego kręgu zainteresowań (tu stawiskich) przypomnieć wypada oceny Jarosława Iwaszkiewicza. Ale też – przy Iwaszkiewiczu – oceny Czesława Miłosza. A już w nieco innym czasie Rymkiewicza. I w całkiem innym – oceny Piotra Mitznera. I oceny Roberta Papieskiego. Z tym się zetknąłem. I z tym się stykam do tej pory. Iwaszkiewicz rozpiera się w fotelu. I wpływa. Jak nazwać ten wpływ pisarza minionego na postrzeganie świata przez żyjących (na Mitznera czy Papieskiego)? Czy to nie będzie rodzaj krytyki? Jakiejś metafizycznej? Jakiejś mimowolnej? Raz wyrażonej, a raz nie? Z Papieskim, autorem przepięknego eseju Powrót do Ravello, żyję – powiedzmy – w artystycznej przyjaźni. Polega ona m.in. na wspólności widzenia pewnych miejsc i ich tajemnicy. O tym nie trzeba dużo mówić. Wystarczą esemesy, które od czasu do czasu do siebie wysyłamy. Czy one mają z krytyką coś wspólnego? Czy w korespondencji romantycznej lub dwudziestowiecznej nie znajdziemy setek czy tysięcy ustępów zgoła krytycznych? Znamionujących, że się było pod wrażeniem czegoś, co się zobaczyło, usłyszało lub przeczytało? Że się coś przeżyło? Zatem krytyka jest przeżyciem, starczy, że ułomkiem przeżycia, ale już… przeżyciem. A skoro tak, to czym na ostatek się okaże, jak nie opisem siebie? Jak nie autoportretem? I czy ten autoportret może być ograniczany?
Mentzel w Marzeniach o „wielkiej krytyce” zdaje się czasem odmawiać prawa do odczytywania czegoś nie po jego myśli. Tymczasem literatura jest indywidualistyczna i tak samo indywidualistyczna powinna być jej dziedzina, czyli krytyka. Krytycy to pisarze niedosłowni. Wiecznie skazani na konfrontację z kimś innym. Ryzykanci, często mylący się co do świetlanej przyszłości swoich faworytów. Albo prorocy trafnie namaszczający swych wybrańców. Wojujący. Ginący. Powstający. Ranni. Spodleni. Wyniesieni.
W Krytyce literatury a sprawie polskiej Burek powie o Andrzeju Kijowskim:
Pamiętajmy o tych słowach (pojęciach). Nade wszystko takich, jak pierwszeństwo, odczucie, poryw, natchnienie, niepokój, nieobliczalność, malkontenctwo, kaprys, sarkazm, entuzjazm, przekleństwo, odraza. Te pojęcia nie dotykają racjonalizmu. Obracają się w sferze uczuć. Nieopanowania. Niepewności. Słabości? Żywiołów jakże dalekich od obiektywizmu. Nieraz spotykałem Burka w Stawisku na spotkaniach z muzykami, pisarzami, plastykami, naukowcami. Sekretarzowałem Alicji Matrackiej‑Kościelny w stawiskim stowarzyszeniu „Ogród Sztuk i Nauk”. Burek mieszkał nieopodal. Zawsze był czegoś ciekaw. Nie rozmawiałem z Nim często. Nie cieszyłem się Jego względami. Publikowałem w „Twórczości” i dorastałem pod okiem Berezy. A to były diametralnie różne światy literatury.
Co innego Rymkiewicz. Również mój „sąsiad” (bo mieszkałem w Podkowie Leśnej i pracowałem w Milanówku) i częsty gość w Stawisku, przecież też z odmiennym od mojego widzeniem wielu spraw. Rymkiewicz w swojej ciekawości świata, ludzi i zwierząt posunął się i do tego, by poznać mnie bliżej, dzięki czemu mogłem spędzić na rozmowach z nim wiele godzin. Poznałem jego przekorę, ironię, sarkazm! Dostrzegajmy to w jego żywej, jakże absorbującej ducha, twórczości.
Proces sądowy, który wytoczyła poecie Agora, a który przypomina Mentzel, był symboliczny. Absurdalny. Szalony. Rymkiewiczowski. Język prawa przeciw językowi literatury. Paragraf przeciw wieloznaczności. Dosłowność przeciw prowokacji. Stereotyp przeciw indywidualności. Kostium historyka, który Rymkiewiczowi się przywdziewa, jest obłędny. Rymkiewicz był eseistą czerpiącym z przeszłości. Nie historykiem. Tożsamość narodowa to źródło jego literackiej (w tym poetycznej) fascynacji. Ta fascynacja wcale nie zamyka. Olimpiada jest teatrem. Podnosi się kurtyna i na scenie pojawiają się ludzie wielu narodów. Aha, to jednak są! Wciąż są narody! Czasem spektakl bywa znamienny. Dzięki znakomitej sprinterce Julien Alfred świat dowiedział się o wyspie Saint Lucia na Morzu Karaibskim. Zatem dowiedział się i o ludziach tę wysepkę zamieszkujących. O tamtejszej społeczności. O maleńkim narodzie. Tymczasem dla wielu słowo „naród” jest pojęciem dwuznacznym, groźnym. Niechętnie „wyjmowanym” – jakby się wyjmowało z grobu trupa. Z przeszłości – trupa.
Cisnąłem się wśród publiczności w niewielkiej salce sądowej. Oglądałem rozprawę. Oglądałem spektakl. A przecież aż się prosiło (dla dobra Polski) nie o sprawę karną, a o polemikę w auli Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. W obecności wszystkich zainteresowanych. A potem o porywającą dyskusję na łamach „Gazety Wyborczej”. To sens agory. Istota polityki jako sztuki. Sztuki pożytecznego sporu. Przypuszczam, że Adam Michnik, krytyk (sic!), żałuje tego kroku. W imię słów mylnie przypisywanych Wolterowi, choć celnie ilustrujących jego postawę: „Nie zgadzam się z tym, co mówisz, ale oddam życie, abyś miał prawo to powiedzieć”.
Odwaga krytyki stanowi o społeczeństwie. O tolerancji i o wolności. W Polsce o powadze (wręcz doniosłości) jej istnienia świadczyły spory nie tylko literackie. Polska lubi swoją „interdyscyplinarność”. Tę łatwość zachodzenia na siebie literatury, filozofii, religii, historii, socjologii, polityki. To jej (Polski) „pole wiecznej troski”. W pojmowaniu krytyki sensu largo jest więcej sensu. Każda epoka miała swoich Modrzewskich, Konarskich, Brzozowskich czy Irzykowskich. O romantyzmie nie wspominam, bo o nim nigdy nie przestaniemy dyskutować. I świetnie! Pamiętam wyborną rozmowę między Kowalczykową a Rymkiewiczem w połowie lat dziewięćdziesiątych minionego wieku, którą zaaranżowałem w „swoim” liceum społecznym w Milanówku. Temat oczywisty: „Romantyzm polski – i co teraz?”.
Szkoda, że w tych czasach, za często rozhisteryzowanych i za często nieważnych, zapodziało się – by nie powiedzieć umarło – zaciekawienie intelektualne. Niechby osobliwe. Niechby snobistyczne. Jakiekolwiek. Zaciekawienie tym, co ktoś na temat czegoś powiedział. Czas zaciekawienia skrócił się do minimum. Do kwadransa, do godziny. Niepodobna być zaciekawionym tym samym (jedną sprawą) miesiąc, dwa. Roztrząsać czyjeś zdanie po zdaniu. Jakby olimpijczycy zamarli w blokach startowych. Pocieszające, że jednak są w blokach, a nie w szatni. Że jeszcze wychodzą na bieżnię.
Obserwujemy więc postępującą – znów z wolna – utratę. Utratę istotności czyichś sądów. Ale czy utratę zupełną? W końcu – nie unikając tautologii – istotność krytyki jest istotą krytyki. Inspiracją. Przyczynkiem. Nie przyczółkiem. W Marzeniu o „wielkiej krytyce” Zbigniew Mentzel przywołuje słowa Tomasza Burka z połowy lat dziewięćdziesiątych:
Oto ciężar rozczarowania. Które druzgoce. Jakby przez lata Burek dźwigał zbroję nie po części romantyczną, lecz zbroję Don Kichota. Jakiej rzeczywistości po 1989 roku krytyk się spodziewał, a jaką zastawał? Wpływał na nią? Nawet jeśli nie, to trudno się z Burkiem zgodzić, że jego krytyka miała (mogłaby mieć) cechę nieistotności. Krytyka bierze się z nieobojętności. A nieobojętność to istotność. Niezależnie od tego, po co krytyk sięga – czy „po Polskę”, czy po jeden wers w wierszu – nie będzie obojętny.
Ani Polska, ani jeden wers w wierszu nie zamierzają ginąć. Dlatego nie giną i krytycy. Dokonajmy skoku w dal. Olimpijskiego! Doceńmy tych, którzy dzielnie towarzyszą nam współcześnie, a za którymi choćby w roku 2098 będą tęsknić przyszli Zbigniewowie Mentzlowie. Upomniałbym się tu o grupę krytyków, w tym pisarzy, niezwykle barwną, bliską mojemu pisarskiemu życiu. Ci olimpijczycy nie poddadzą się żadnemu porządkowi. Chyba że alfabetycznemu: Klaudia Appel, Renata Bożek, Wojciech Chmielewski, Ewa Chruściel, Marcin Cielecki, Rafał Czachorowski, Przemysław Dakowicz, Olgerd Dziechciarz, Kamila Dzika‑Jurek, Janusz Drzewucki, Karolina Felberg, Jarosław Holden, Wacław Holewiński, Jarosław Jakubowski, Maria Jentys‑Borelowska, Rafał Kasprzyk, Jerzy Kopański, Ryszard Koziołek, Marcin Kube, Maciej Libich, Łukasz Michalski, Tymoteusz Milas, Piotr Müldner‑Nieckowski, Anna Nasiłowska, Dariusz Nowacki, Grzegorz Olszański, Jakub Pacześniak, Karol Samsel, Adrian Sinkowski, Paulina Subocz‑Białek, Łukasz Suskiewicz, Grzegorz Tomicki, Michał Trusewicz, Mateusz Werner, Łukasz Wojtusik, Katarzyna Wójcik. Z niecierpliwością czekam na szersze dokonania krytyczne (znów alfabetycznie): Elżbiety Brzozowskiej, Olgi Czernikow, Pawła Orła.
Wszystkim Im jestem wdzięczny. I więcej: wdzięczny jestem krytyce.
Że jest.