W świetle tego, co się wcześniej rzekło: Dziennik hipopotama nie powstał po to, aby ukazał się zgodnie z testamentem autora w pół wieku po jego śmierci, w efekcie czego aby w pół wieku po jego odejściu nasza dorosła już wtedy, a właściwie mocno postarzała dzieciarnia dowiedziała się, kogo autor Trocin i Masakry lubił i podziwiał, kogo autor Tequili i Nagrobka z lastryko bynajmniej nie lubił i wcale nie podziwiał, dokąd autor Gulaszu z turula, Czardasza z mangalicą i Langosza w jurcie uwielbiał podróżować (niemowlęta już wiedzą, że na Węgry, choć po prawdzie do Portugalii także), cóż takiego autora Pijanego anioła na skrzyżowaniu ulic zachwycało, co takiego autora Śmiertelności doprowadzało do szewskiej pasji, co autora Chłopaki nie płaczą doprowadzało już to do płaczu, już to do śmiechu. Varga o tym wszystkim, co go zachwyca, doprowadza do szewskiej pasji, co wzbudza w nim płacz albo jednak śmiech – pisze dzisiaj i dzisiaj to publikuje, upublicznia, ogłasza urbi et orbi.
Diariusz tego autora to nie tylko pisarskie porachunki ze światem, z Panem Bogiem – niezależnie od tego, czy jest, czy go nie ma, czy się w niego wierzy, czy nie wierzy – z ludzkością w ogóle i w szczególe, czyli z tą lub tamtą indywidualnością, z ową lub owamtą kreaturą ludzką, to także zapis tego, co wyznacza granice mojego – człowieka i obywatela – jestestwa, mojego – pisarza – być albo nie być. W rzeczy samej dziennik pisarza, tego akurat pisarza, to zapis jego życia tyleż zewnętrznego – w tym a nie innym społeczeństwie, pomiędzy ludźmi, z którymi znajomości nie zawsze się wybiera, we współczesności biorącej się z takiej, a nie innej przeszłości i zmierzającej do nie wiadomo jakiej przyszłości, co życia wewnętrznego – gdy, jak na pisarza przystało, częściej niż ktokolwiek konfrontuje się on sam ze sobą, ze swoją egzystencjalną rozpaczą czy artystycznym niepokojem, o twórczym lub życiowym niespełnieniu nawet nie wspominając.
Jak na pisarza przystało, Krzysztof Varga żyje nie tylko życiem pisarza, obracającego się w pisarskich i w ogóle artystycznych sferach, jak na pisarza z realistycznymi i epickimi przystało ambicjami, żyje on także życiem swojego miasta i państwa, a zatem także swojego (jakkolwiek to zabrzmi!) narodu, pamiętając przy tym, że dla niego po mamie Polaka, po tacie Węgra z równie wielką uwagą, co w praktyce znaczy – z nieufnością, przygląda się on zarówno nam Polakom i im (a jednak nam) Węgrom. Trzeba jednak zaznaczyć, że Dziennik hipopotama to bardziej niż z własną węgierskością jest z własną polskością rozprawa. Gorących tematów, gorących poprzez dojmującą, by nie powiedzieć skandalizującą aktualność, jest w tych zapisach co nie miara, cały bezlik. Niejeden, a właściwie każdy z nas, czytelników tej książki – i z lewa, i z prawa, a również i z centrum, ze złotego środka – znajdzie w niej coś dla siebie, coś zarówno na tak, jak i na nie. Gdziekolwiek Krzysztof Varga jest – w teatrze czy w kinie, na koncercie w filharmonii czy w klubie rockowym, pod kościołem czy pod pałacem – on po prostu jest i daje temu wyraz. Uderzająca w tym względzie wydaje się scena, gdy stoi on w tłumie na Krakowskim Przedmieściu pod Pałacem Prezydenckim i chociaż tak samo jak każdy współtworzący ów tłum i on znalazł się tutaj w słusznej sprawie, to jednak nie jest w stanie skandować razem z innymi, nie jest w stanie wykrzykiwać wespół z wszystkimi słuszne jak najbardziej hasła, nie potrafi się przemóc i nie umie wydobyć z siebie głosu. Może nie potrafi, może jednak nie chce – kto to wie? Tak czy siak: będąc w oku cyklonu i opisując wrzącą na cały gwizdek dookolną rzeczywistość, pisarz zachowuje wobec niej narracyjny dystans.
Owszem, bierze go jasna cholera, trafia go nagły szlag, gdy pisze o tym, co nie tylko jego, ale i nas – jeśli nie wszystkich, to przynajmniej połowę z nas – boli, ale jednak tak dobiera słowa, że czarno na białym widać, że nie ponoszą go emocje, że nie oddaje swojej psyche w wyłączne władanie emocji.
Znamienne, że dzieląc się co kilka, co kilkanaście dni refleksją o Polsce, o Polakach i o polskości, dochodzi on zawsze do tego samego wniosku. Co charakterystyczne, są to refleksje, jakie mogłyby spłynąć z pióra samego Gombrowicza. Albo inaczej: to, o czym i co pisze Varga, zaskakująco współgra i współbrzmi z tym, co więcej niż pół wieku temu pisał Gombrowicz. Kilka przykładów, jak najbardziej tendencyjnie wyrwanych z kontekstu: „Nie Kościół się musi zmienić, ale społeczeństwo, a ponieważ w Polsce nie ma społeczeństwa, a jedynie naród, to naród się musi zmienić, a naród Polski jest niezmienny i niereformowalny” (1 października 2018); „nie wierzę nie tylko w to, że Polacy są społeczeństwem (pewnie nigdy nie będą), ale nie wierzę już nawet w to, że są narodem – są wyłącznie ludem” (25 grudnia 2018), a ponadto: „Polska jest jak dziecko nieustannie domagające się uwagi i uwielbienia” (29 kwietnia 2018), „Polska do niczego nie była potrzebna ani światu, ani sobie, ponieważ nigdy się nie nauczyła i nie nauczy doceniać swego istnienia” (26 października 2018), „Wolność po polsku oznacza wolność od rozumu, od sztuki, od literatury, od refleksji” (11 grudnia 2018), „albo żyjemy w kraju, gdzie wszyscy chcą czegoś zakazywać i nakazywać, albo Polacy naprawdę muszą być instruowani nawet w takich kwestiach, że należy spuszczać wodę po skorzystaniu z toalety” (11 lipca 2019).
Rzecz jasna, w diarystycznych zapisach Varga nie odnotowuje wszystkiego, co dzieje się wokół niego, na jego ulicy, w jego mieście, w Polsce, w Europie, na świecie. Dlatego też ważne jest to, co z natłoku informacji wydobywa, na czym skupia uwagę. Czas płynie, pisarz pisze, pisząc zaś – lub nie pisząc – żyje. Umierają przyjaciele z jego młodości, umierają też bohaterowie jego młodości: Kora Jackowska, Tomasz Stańko, Piotr Szulkin, Edward Dwurnik; poza tym płonie katedra Notre Dame w Paryżu, a w Gdańsku w świetle telewizyjnych jupiterów zostaje zamordowany prezydent tego miasta Paweł Adamowicz, Olga Tokarczuk dostaje najpierw Bookera, potem Nobla, Jerzy Pilch – z którym kilka razy Varga spotyka się na specjalnych i okolicznościowych przyjacielskich posiedzeniach w księgarni Korekty nieopodal placu Zbawiciela – otóż, Pilch przeprowadza się z Warszawy do Kielc, żeby pół roku później umrzeć, czego Dziennik hipopotama już nie obejmuje ramą czasową. Gwoli ścisłości więc dodaję, że nad grobem Jerzego w Kielcach spotkali się wszyscy uczestnicy tamtych posiadów przy herbacie, kawie oraz sokach warzywnych lub owocowych w Korektach: wydawca Wiesław Uchański, znawca piłki nożnej Stefan Szczepłek, pianista Janusz Olejniczak, poeta Marcin Sendecki, krytyk literacki Leszek Bugajski, przyszły twórca Dziennika hipopotama naturalnie, a także autor tej recenzji.
Rzecz jasna i oczywista, dziennik pisarza nie staje się nigdy dziennikiem kibica piłkarskiego, pozostając dziennikiem nade wszystko pisarza, ale także dziennikiem czytelnika, kinomana (jeden z jego ulubionych filmów to Hipopotam w reżyserii Stephena Fry’a) oraz melomana. „Czytam Biblię, słucham Beethovena” – odnotowuje pisarz 21 listopada 2019 roku i jest to zdanie jak dzwon, a ściślej jak dzwon Zygmunt na Wawelu. Słucha także Bacha – bardziej z płyt niż w sali koncertowej, a także Pidżamy Porno w klubie Palladium, a jednak przede wszystkim czyta. I to czyta tyleż systematycznie, co kompulsywnie. Lista lektur, z jakimi zmagał się w ciągu dwudziestu czterech miesięcy uwiecznionych w diariuszu, jest zaiste imponująca. Do tego zresztą stopnia, że nie raz i nie dwa zamarłem z podziwu. Nie chodzi o to, że zamarłem z podziwu, gdy zobaczyłem Krzysztofa Vargę pochłoniętego lekturą utworów Jarosława Iwaszkiewicza czy Jerzego Andrzejewskiego, zamyślonego nad książkami Michała Choromańskiego i Andrzeja Kuśniewicza, dzielącego się uwagami o dziennikach Zygmunta Mycielskiego i Leopolda Tyrmanda czy rozprawiającego nad życiem i twórczością Janusza Głowackiego, Janusza Andermana i Janusza Rudnickiego na doczepkę, ale wówczas, gdy zobaczyłem, że z równie wielką namiętnością oddaje się on – autor Dziennika hipopotama – lekturze książek, których za żadne skarby świata nie przeczytam. Co to za książki? No cóż, szkoda mi miejsca na wymienianie ich tytułów, powiem tylko: imię autorów tych książek brzmi „Milijon”; szukajcie w indeksie osób, a znajdziecie.
Niezależnie od tego, co już napisałem o tej książce, a czego nie napisałem i nie napiszę, biorąc pod uwagę fakt, że recenzja niniejsza zaczyna się niebezpiecznie rozrastać, stwierdzam, co następuje: nie jest ważne, komu w swoim diariuszu Varga dokopał, a komu nie, z kogo szydzi, a komu oddaje cześć, na czym się wykopyrtnął (a wykopyrtnął się na Józefie i jego braciach Tomasza Manna, i to już w połowie pierwszego tomu wykopyrtnął się, wymiękł jak nic!), ale ważne jest to, co wyznaje nam o sobie jako człowieku i jako pisarzu, co wyznaje: o swojej egzystencjalnej samotności, która częściej niż błogosławieństwem bywa przekleństwem, i o swojej samotności pisarskiej, która dla odmiany częściej niż przekleństwem bywa błogosławieństwem. Na potwierdzenie tej tezy mógłbym teraz sypnąć dziesiątką albo i nawet setką cytatów, lecz większego sensu to nie ma, zakładam bowiem, że każdy, kto po tę książkę sięgnie, znajdzie w niej zdanie napisane jakby z myślą o nim, a być może nawet w jego imieniu. Może to będzie konstatacja: „myślałem o sobie, bo bez przerwy myślę o sobie, nawet jak myślę pozornie o wszystkim i wszystkich, tylko nie o sobie. Myślałem o swoim odchodzeniu” z 26 lutego 2019 roku lub poczyniona 28 kwietnia 2019 roku: „Wolno pisarzowi robić wszystko, prowadzić życie bogobojne albo plugawe, ale nie wolno mu lekceważyć własnego pisania”. Albowiem powiadam wam: nie jest ważne, co pisarz z otaczającego go świata i z życia, które przeżył i przeżywa, zapamiętał, ale to – jak to, co przeżył, czego doświadczył, czego doznał – opisał. A Krzysztof Varga pisze tak, że mucha nie siada. A pisze tak, że mucha nie siada, wybił się bowiem na pisarską niepodległość, czego dowodem jego absolutnie indywidualny i fundamentalnie niepodrabialny, a tym samym niepowtarzalny styl. O stylu pisarskim tego autora opowiem jednak innym razem.