05/2024

Leszek Bugajski

Łabędź w sosach rozmaitych

Nową książką Jacek Dehnel zaskoczył czytelników. A jest przecież pisarzem wszechstronnym: debiutował jako poeta, pisze prozę, felietony, tłumaczy z angielskiego, współpracuje z mediami… I we wszystkich przejawach swojej literackiej aktywności odnosi sukcesy potwierdzane nagrodami i nominacjami do nagród. Dehnel jest, a w każdym razie dotychczas był, pisarzem eleganckim, który czarował czytelników i grał na ich ukrywanym snobizmie, odwołując się często do wielkich postaci dawnej sztuki (Balzac, Goya) czy do swoich fascynacji muzycznych. Pozował przy tym przez lata na wytwornego dandysa, paradując z laseczką, wiążąc pod szyją fontaź, co przyciągało uwagę i przysparzało mu popularności.

Zgodnie z tym wizerunkiem nie był pisarzem rewolucyjnym pod względem artystycznym, lecz konwencjonalnym. Popisywał się wyczuciem literackich gatunków, nawet wtedy gdy pisał powieść o zombie czy – pod pseudonimem – kryminały retro. Nie po to zmieniał gatunki, by rozsadzać obowiązujące w nich reguły gry i szukać nowych rozwiązań, lecz dla wyrafinowanej zabawy – wykorzystać stwarzane przez nie możliwości i cieszyć się z ich zasiedlenia jak ze zmiany mieszkania.

Teraz napisał jednak coś, co nie mieści się w ramach rozstrzygnięć genologicznych. Napisał książkę, która zaczyna się jak autobiografia, jakich wiele ostatnio powstaje, ale szybko okazuje się, że jest to reportaż historyczny, wcale nie mający charakteru autobiograficznego, lecz tylko jedną dość wątłą nitką związany z życiem autora – jak pisze Dehnel, główny bohater jest bratem szwagra jego babci. Opowieść o tym „bracie szwagra babci” i jego rodzinie poprzetykana jest fragmentami stricte historycznymi z wieku XVIII, które pozornie mają luźny związek z główną opowieścią, ale są jej ważnym historycznym cieniem, a może przypadki bohatera zdarzeń dwudziestowiecznych są cieniem tamtych, z wieku XVIII. Razem niosą przesłanie dość oczywiste, że nadmierna chciwość chętnie łączy się z przekroczeniami i źle kończy. Jak to jednak zwykle bywa, historia i w tym przypadku nie okazała się nauczycielką życia. A może nie miała szans stać się nią, bo mogło być tak, że bohater książki Dehnela nie znał kolei losu osiemnastowiecznego hrabiego Brühla, tego od słynnego miśnieńskiego serwisu z łabędziami.

W tej kaskadzie zdarzeń dawnych i bardzo dawnych, jaką sprowadza na czytelnika autor, są jeszcze – z reguły – zabawne scenki z jego stypendialnego pobytu w Wiedniu (gdzie zbierał materiały do książki) oraz opisy kwerendy, jaką przez wiele tygodni prowadził w archiwum IPN i gdzie podpatrywał innych użytkowników ponurych dokumentów. Dehnel jako autor, postać z tej książki – to kolejny jej składnik. Że autotematyczny, to mniej ważne niż to, że pisarz w tych fragmentach o sobie samym nie jest już dawnym dandysem, na jakiego się kreował. Teraz jest skromnym stypendystą walczącym z austriacką biurokracją o to, by móc przygotować sobie w pokoju jajecznicę, albo jedną z wielu osób przerzucających setki i tysiące stronic zakurzonych akt, by odnaleźć prawdę o interesujących go zdarzeniach. To już nie ma nic wspólnego z dandyzmem, to żmudne zbieranie materiałów do książki.

Te fragmenty Łabędzi opatrywane każdorazowo tytułem Praca pisarza z kolejnym numerem mają jednak, poza tym, że są przerywnikiem w tej całej wielkiej opowieści konstruowanej przez Dehnela z różnych elementów, także inny cel. Mają pokazać, jak bardzo normalny człowiek prowadzący w miarę zwykłe życie poddany jest ograniczającym go regułom ustanawianym przez system polityczny, biurokrację czy tylko wolę silniejszego. I jak bardzo tym wszystkim regułom nie podporządkowało się życie bohaterów książki, którzy stworzyli sobie strefę życia alternatywną względem tej „normalnej”.

Podjąłem wysiłek, by jakoś wstępnie rozplątać fakturę tego, co Dehnel napisał, ale to nie jest łatwe, choć tym bardziej intrygujące. A tak naprawdę nie wiem, czy potrzebne. Na pewno jednak jałowe, bo książka jest tak wymyślona, by właśnie działać na czytelnika tą plątaniną zdarzeń, wątków, odniesień, jaką jest. Rozplątywanie jej to robota równie niszcząca co prostowanie korytarzy labiryntu, no ale jakoś trzeba było ją wstępnie opisać, by było wiadomo, o czym mowa.

A mamy do czynienia z historią rodziny Mętlewiczów, o której było głośno w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, gdy ówczesna władza rozpracowała siatkę handlarzy i przemytników waluty, dzieł sztuki i złota. Istotną rolę odgrywali w niej dyplomaci z brazylijskiej ambasady. Sprawa miała gigantyczne rozmiary, bo – jak podaje Dehnel – tylko jeden z członków grupy (ten, który według śledczych był najbardziej aktywny) wywiózł z kraju dewizy o wartości 851 milionów złotych, co było ponaddwukrotnie większą sumą niż ta, jaką w ciągu trzech lat zebrano na odbudowę Zamku Królewskiego. To robi wrażenie.

Witold Mętlewicz, główna postać książki Dehnela, był z tej grupy postacią najbarwniejszą. Autora zainteresował, bo był bratem szwagra jego babci, władze zaś prawdopodobnie dlatego, że pochodził z rodziny, która już w wieku XIX zbudowała swoją majętność, więc był sztandarowym wrogiem klasowym. Dehnel barwnie opisał historię rodziny, pokazał, jak ojciec Witolda i jego brata Tomasza pracował na powodzenie rodziny, przywołał wiele ciekawostek, które go wyraźnie fascynują, ale nie ma mu się co dziwić – stary Mętlewicz miał na przykład w Moskwie sklep w kamienicy, w której po rewolucji rezydowało NKWD.

Gdy po II wojnie światowej nastała nowa władza, z majątku wiele nie pozostało: warszawskie przedsiębiorstwa zostały znacjonalizowane, okazały hotel w centrum był ruiną, a o prawo własności do działki trwały wieloletnie starania. Rodzina, o której ktoś powiedział, że była „zawsze bogata”, nie miała powodów do entuzjazmu w stosunku do władzy. Jej wówczas młode pokolenie starało się odtworzyć dawny styl życia w nowej rzeczywistości – syn jednego z braci Mętlewiczów powiedział o ojcu, że nie przeniósł się mentalnie do PRL, że żył w ówczesnej Polsce jak na „obcym terytorium”. Nic dziwnego, że marzyli o wyjeździe za granicę, a na razie budowali coś na kształt alternatywnej polskiej rzeczywistości czy, jak byśmy powiedzieli w sposób bliższy dzisiejszej modzie, tworzyli swoją bańkę. Gromadzili w niej dzieła sztuki, niektórymi handlowali, a dysponując specyficznym talentem, obracali pieniędzmi i pomnażali je.

Stali się ludźmi bogatymi, ale z ostrożności nie afiszowali się z tym. Żyli w podziemiu luksusu i tworzyli coś, co można nazwać finansowym ruchem oporu, bo niewątpliwie ich nielegalna działalność w podziemiu systemu, w którym wszyscy mieli mieć tak samo mało, była działaniem nie tylko dla ich dobra, lecz także na szkodę państwa.

Dehnel kilka razy zaznacza, że nie ocenia ich od strony moralności, nie chce się wikłać w takie rozważania, bo to rzeczywiście jest trudne do jednoznacznego osądzenia. Oni z jednej strony nikomu nie szkodzili, do niczego nie przymuszali. Skupowali antyki, dzieła sztuki, dolary i wywozili głównie do Wiednia, skąd sprowadzali złoto i inne luksusy. Z pewną rezerwą można powiedzieć, że zachowywali się jak normalni handlowcy, tyle że byli sprytniejsi niż ta część aparatu państwowego, która ściągała obce waluty z rynku. Dla nich była to więc czysta gra biznesowa, ale wywożąc dzieła sztuki, uszczuplali „dziedzictwo narodowe” i dochody państwa, czyli zubażali wszystkich, którzy w nim żyli. Nic tu nie jest czyste ani jednoznaczne. Państwo też nie miało czystych rąk, bo przecież stworzyło cały system „skubania” obywateli z obcych walut i innych zasobów majątkowych, nie mówiąc o aktywności działających częściowo dla własnego dobra funkcjonariuszy systemu, czyli o zmuszaniu ludzi groźbą czy szantażem do wydania wszystkich posiadanych i ukrytych pieniędzy i precjozów. Ludzi aresztowanych, bo wcześniej czy później cała ta bańka podziemnego luksusu musiała się rozlecieć. Prowadzone z jej wnętrza operacje finansowe i przemytnicze osiągnęły taki rozmach, że nie dawało się ich szczelnie ukryć.

Dehnela te machinacje interesują, trudno, żeby było inaczej, ale uważniej przygląda się ich otoczeniu. Przecież zaczął książkę od swojej rodziny. Nie wydaje mi się, że planował napisanie autobiografii – raczej udał to, ale niczego nie można wykluczyć. Musiał przecież widzieć, jak na grach elementami autobiografii zbudował swoją literacką pozycję Jerzy Pilch, musiał wiedzieć o planie Michała Witkowskiego napisania kilkutomowej powieści autobiograficznej (pierwszy tom ukazał się w 2023 roku). Autobiografizm był obecny w literaturze od zawsze, ale dyskretnie, nad dzisiejszą literaturą unosi się jak wielka chmura, której nie da się ukryć, ale też nikt sobie nie zawraca głowy jego kamuflowaniem. I dotyczy to nie tylko polskiej literatury. Wystarczy wspomnieć choćby twórczość niedawnej noblistki Annie Ernaux czy sensację literatury niemieckojęzycznej – Kim de l’Horizon. Jeśli uznać, że Dehnel chciał pisać autobiografię, to trzeba stwierdzić, że jest to autobiografia, która zapadła na elephantiasis i jeden nurt opowieści tak się rozrósł, że przysłonił, a nawet unicestwił wszystkie inne.

[…]

[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

Jacek Dehnel: Łabędzie. Tom I; Bajoro. Łabędzie. Tom II.
Wydawnictwo Literackie,
Kraków 2023, s. 410 + 576.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.