12/2017

Katarzyna Szal

„Lach bez konia jak ciało bez duszy”.
Rzecz nie tylko o polskich arabach

Dzień był pochmurny, zimny, przesiąknięty jesiennym deszczem. Po przejechaniu około stu siedemdziesięciu kilometrów szosą z Warszawy przed kierowcą fiata 126p wyłoniła się nieduża miejscowość. Dawniej siedziba biskupów łuckich, o czym świadczyły mijane przy wjeździe ruiny zamku biskupiego, częściowo zasłonięte zniszczonym parkiem. Gdzieś w głębi, na końcu lipowej alei stała zbudowana z polnych kamieni pamiątkowa grota do medytacji ostatniego z nich, biskupa i poety Adama Naruszewicza. Podobno tam właśnie u schyłku życia pisał tezy Konstytucji 3 Maja.


Wbrew pozorom to nie początek klimatycznej powieści o przygodach fikcyjnych bohaterów ani napisanego z pasją przewodnika turystycznego. Tak zaczyna się biograficzna opowieść o pracy świeżo upieczonego weterynarza i byłego już zawodnika sekcji skoków warszawskiej Legii Marka Treli w Stadninie Koni w Janowie Podlaskim, „która miała trwać, na zmieniających się z czasem stanowiskach, przez trzydzieści osiem lat”. Do chwili, kiedy w 2016 roku cenionego na całym świecie hodowcę koni arabskich z dnia na dzień zwolniono w wyniku politycznych decyzji, co rozsławiło Trelę także wśród ludzi niezwiązanych z końmi.
 

Zacytowany fragment nie otwiera też jednak książki Marka Treli Moje konie, moje życie (Instytut Wydawniczy Erica, 2016), spisanej sprawną literacko ręką Ewy Bagłaj, autorki powieści i biografii oraz dziennikarki związanej dawniej z najstarszym w Polsce miesięcznikiem o tematyce hippicznej „Koń Polski” (założony w 1965 roku). Najpierw, ze Wstępu, czytelnik dowiaduje się wszystkiego, co pozwala usytuować janowskiego hodowcę w historii konia arabskiego na ziemiach polskich. A jest ona równie zawikłana i dramatyczna, jak historia Polski, bo też ściśle z nią spleciona – jak pokazały wydarzenia sprzed roku: do czasów obecnych.

Araby, najstarsza końska rasa na świecie, uchodzą nie tylko za najpiękniejsze, ale i najwytrzymalsze wśród koni. Zawdzięczają to swojemu pochodzeniu z pustyń Bliskiego i Środkowego Wschodu. Wykorzystywane do wojen i transportu, były hodowane przy namiotach koczowników. Narażone na pustynne upały w dzień, mrozy w nocy i częste burze piaskowe, musiały być w każdej chwili gotowe do przebiegnięcia w ciągu doby nawet dwustu kilometrów. „To wszystko – tłumaczy Bagłaj – dawało szansę przeżycia tylko najlepiej przystosowanym osobnikom: tym, które współpracowały z człowiekiem, były odporne na każde warunki i bez zmęczenia pokonywały rozległe przestrzenie z oazy do oazy, zadowalając się małą ilością wody i pokarmu”.

Nic dziwnego, że te niepospolite konie oczarowały mieszkańców kraju, który miał wkrótce zasłynąć z „najdzielniejszych kawalerzystów Europy”: sarmackich husarzy, napoleońskich szwoleżerów czy ułanów Józefa Piłsudskiego.

Najdawniejsze wzmianki o obecności „koni orientalnych” (bo tak ogólnie nazywano wierzchowce o wschodniej proweniencji, nie tylko araby czystej krwi) na ziemiach polskich sięgają czasów pogańskich. Położenie Polski na granicy Zachodu i Wschodu sprawiło, że stała się ona polem nieustannych bitew i niedającym się ominąć punktem na szlaku handlowym. Jedno i drugie zapewniało stały dopływ koni z pustyni.

Od końca xviii wieku Polacy coraz świadomiej podchodzili do kwestii hodowli arabów; dbali o czystość krwi i dokumentację końskich rodów. Prym wiodły w tej dziedzinie cztery rodziny magnackie: Sanguszków, Branickich, Dzieduszyckich oraz Wacław „Emir” Rzewuski, barwny arystokrata z Kresów, żołnierz, podróżnik i orientalista, uwieczniony w poemacie Adama Mickiewicza i na obrazach Juliusza Kossaka jako farys.

Rzewuski wyruszył w 1818 roku na jedną z pierwszych wypraw na Bliski Wchód w celu sprowadzenia arabów prosto z pustyni dla zasilenia polskiej hodowli, która od schyłku xvii wieku, po zakończeniu walk z Turkami, nie zdobywała już orientalnych wierzchowców w postaci łupów ani darów. Zafascynowany życiem Beduinów, mieszkał z nimi przez kilka lat, wykazując się nawet w potyczkach z ich wrogami, za co otrzymał tytuł emira. Swoje wspomnienia spisał po francusku w niemal osiemsetstronicowym pamiętniku zdobionym setkami własnoręcznych kolorowych ilustracji Sur les Chevaux Orientaux provenants des Races Orientales (O koniach wschodnich pochodzących od ras arabskich). Przechowywany w zbiorach Biblioteki Narodowej w Warszawie, rękopis jest jedynym na świecie tak bogatym kompendium wiedzy o geografii, kulturze i historii Bliskiego Wschodu, przełożonym współcześnie na kilka języków.

Magnaci rozmiłowani w koniach nie oszczędzali na swoich podopiecznych. Romantyczny podróżnik „[d]la konia w ogrodzie budował altany / I żłoby pozłacał – z kryształu dał ściany” – zachwycał się Juliusz Słowacki w Dumie o Wacławie Rzewuskim. Z kolei hrabia Juliusz Dzieduszycki, który jakiś czas później ruszył na Wschód śladami polskiego emira po nowe araby, miał w rodowych Jarczowcach salon z drzwiami otwierającymi się wprost na stajnię.

Drogocenne wierzchowce były jednak w Polsce hodowane przede wszystkim z myślą o wykorzystaniu ich w walce. „Emir” Rzewuski podczas powstania listopadowego w 1831 roku przeznaczył najukochańsze konie dla swoich żołnierzy; sam dosiadał jako dowódca jednego z nich, ginąc w niewyjaśnionych okolicznościach po przegranej bitwie.
Historia ciężko doświadczała polskie araby. Rewolucja bolszewicka w 1917 roku przyniosła zagładę m.in. jednej z najlepiej prosperujących magnackich hodowli w tamtym czasie – przy pałacu w Antoninach na Kresach. Zofia Kossak-Szczucka opisała rzeź koni i broniących ich ludzi w Pożodze.

Koniec pierwszej wojny światowej wyznacza kres stadnin magnackich. Te, które ocalały, pozostały poza granicami odrodzonej Polski, na przyłączonych do ZSRR Kresach Wschodnich.

W międzywojniu konie rasy arabskiej po raz pierwszy pojawiły się w hodowli państwowej, założonej w 1817 roku za zgodą cara Aleksandra i w Janowie Podlaskim i słynącej dotąd z angloarabów hodowanych głównie na potrzeby kawalerii. Już w 1939 roku Armia Czerwona „ewakuowała” jednak janowskie araby do Rosji, na Kaukaz. Część z nich nie przeżyła wędrówki. Pod koniec wojny Niemcy wywieźli z kolei ledwo odbudowane – na bazie odnalezionych w okolicy sztuk pozostałych po zabranych wierzchowcach – stado do Rzeszy. Tak cenna była to dla wszystkich zdobycz.
Polskie araby straciły na wartości w okresie stalinowskim, kiedy jako „burżuazyjne” zostały uznane za niezdolne do pracy darmozjady, które najlepiej wywieźć prosto do rzeźni.

Świadkiem losów janowskich wierzchowców, od „ewakuacji” w 1939 roku począwszy, był Andrzej Krzyształowicz, któremu przyszło wprowadzać w tajniki hodowlane młodego następcę – Marka Trelę. Razem z wiedzą na temat koni przekazywał mu z pierwszej ręki historię stadniny w Janowie Podlaskim. A było o czym opowiadać. Niemcy urządzili sobie w Janowie w czasie wojny siedzibę wyższego dowództwa Wehrmachtu. „Bywali tutaj wszyscy ci, o których czytamy teraz w książkach historycznych. W tym grupa osób zaangażowanych w przygotowywanie zamachu na Hitlera, dokonanego 20 lipca 1944 roku w Wilczym Szańcu […]. Jednym z głównych spiskowców był generał Erich Fellgiebel, rodzony brat komendanta stadniny”.

Za Niemców w stadninie nie działo się źle. Komendant Hans Fellgiebel zatrudnił w niej jeszcze więcej fachowego polskiego personelu, niż pracowało tam przed wojną, w pełni zdając się na doświadczonych opiekunów zwierząt. Także w epoce PRL wiele kluczowych stanowisk w odradzającej się, upaństwowionej hodowli koni wszelkich ras obsadzono „starymi” ludźmi związanymi ze stadniną w Janowie. „Władze PRL przymykały oko na «niewłaściwe», inteligenckie bądź ziemiańskie pochodzenie części z nich, doceniając niezbędną fachowość i doświadczenie”. Zmieniający się włodarze państwowej hodowli – do czasu tych obecnych, którzy potraktowali janowskie konie z równą arogancją i bezmyślnością, jak lasy, żubry, literaturę, prawo, Europę i wszystko inne – zdawali sobie bowiem sprawę z tego, co gwarantuje jej sukces: kontynuacja pracy. Nie zostaje ona przerwana – jak w przypadku hodowli prywatnych – z braku następcy; ten jest zawsze wybierany, a później szkolony przez swojego poprzednika przez wiele lat, jak Andrzej Krzyształowicz przez Stanisława Pohoskiego i Marek Trela przez Andrzeja Krzyształowicza.

Ale kiedy Trela przyjechał do janowskiej stadniny swoim maluchem owego deszczowego jesiennego dnia, nie wiedział jeszcze, co go czeka. Ba, miał zupełnie inne plany. Janów wybrał jako miejsce przyszłej pracy weterynaryjnej dlatego, że były tam angloaraby. Dawały mu one możliwość powrotu do przerwanej podczas studiów kariery sportowej.

Trela wciąż jeszcze marzył bowiem o jeździeckich laurach na olimpiadzie. W końcu trenował tyle lat w Legii pod okiem najlepszych polskich szkoleniowców, wywodzących się z kawalerii. „Przedwojenni kawalerzyści – wspomina – wprowadzali do naszej nauki ten prawdziwy jeździecki sznyt i kawaleryjskie zasady. Podstawowa z nich brzmi: koń jest zawsze najważniejszy. Potem sprzęt, a na końcu człowiek”. „Ta żelazna wojskowa reguła – spieszy z wyjaśnieniem Bagłaj – ma szczególne uzasadnienie historyczne. Jazda była najważniejszą formacją w polskiej wojskowości przez wiele lat, a wierzchowce – głównym orężem. Od ich posłuszeństwa i dobrej kondycji zależało zwycięstwo, a nawet przetrwanie – wyniosły spod kul niejednego żołnierza”. Razem z nadrzędną zasadą trenerzy przekazali młodym jeźdźcom sporo umiejętności. Klubowy kolega Treli, Jan Kowalczyk, w 1980 roku na Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie wygrał konkurs w skokach przez przeszkody, zdobywając pierwszy – i ciągle jedyny – złoty medal olimpijski dla polskiego jeździectwa.

Kiedy więc podczas pierwszego spotkania Treli z dyrektorem Krzyształowiczem padło pytanie o plany zawodowe młodego weterynarza, ten nie wahał się wspomnieć o swoich ambicjach sportowych. „Na co ów sympatyczny, uprzejmy pan się ożywił, machnął ręką i oświadczył z przekonaniem: «Proszę pana, mamy angloaraby! Może pan jeździć, ile pan tylko chce!». […] Ale – cytuje Trelę Ewa Bagłaj – jak się miało okazać, sympatyczny dyrektor stadniny zapomniał dodać, że ma jeszcze dwa tysiące sztuk bydła i świń oraz w sumie pięćset koni. I rzeczywiście jeździć mogłem, ile chciałem. Tylko nie miałem kiedy”.

I tak, przekraczając granice janowskiej posiadłości, świeżo upieczony lekarz weterynarii zaczął się oddalać od marzeń jeździeckich i zbliżać do wyhodowania legendy, słynnej na cały świat arabskiej klaczy Pianissimy, tak cennej, że nieprzeznaczonej na sprzedaż za żadne pieniądze.

Moje konie, moje życie ma w sobie coś i z wciągającej beletrystyki, i ze świetnego przewodnika turystycznego. Uginająca się od informacji o ludziach, koniach i miejscach, przetykana cytatami z literatury pięknej i naukowej, okraszona anegdotami, bogato ilustrowana zdjęciami i dokumentami, często oddająca głos głównemu bohaterowi – Markowi Treli, książka zadziwia lekkością, z jaką raczy tym połączeniem czytelnika. „Motyw koński” niepostrzeżenie spina wątki tak odległe, że pozornie niewiążące się ze sobą, w fascynującą opowieść o koniach i oddanych im ludziach. Kto by na przykład pomyślał, że dziadek żony Marka Treli, Bohdan Stefanowski, późniejszy pierwszy rektor Politechniki Łódzkiej, a wówczas docent Szkoły Politechnicznej we Lwowie, „któremu wybuch i wojny światowej przerwał działalność naukowo-dydaktyczną”, uratował poranionego źrebaka ze stada ks. Sanguszki po ewakuacji hodowli dla uniknięcia losów zniszczonych w pożodze Antoninów?

Ewa Bagłaj ma moc wywoływania na twarzy czytelnika uśmiechu i łez wzruszenia w oczach; przenoszenia go na pastwiska Janowa i na piaski pustyni, gdzie dla Pianissimy rozbrzmiewał Mazurek Dąbrowskiego. Potrafi przywrócić radość czytania z odległych czasów, kiedy nie miało się jeszcze niewyłączalnego odruchu analityczno-recenzenckiego, taką najzwyczajniejszą, niepozwalającą oderwać się od lektury. Wielka to moc.

Jak informuje nota biograficzna na solidnej, twardej okładce książki, Bagłaj „dorastała w pobliżu Stadniny Koni w Janowie Podlaskim, co stało się inspiracją dla jej debiutu literackiego, powieści dla młodzieży Broszka”. Chyba się po nią przejdę do biblioteki. Jak tylko znajdę wolną chwilę między treningami na swoim koniu.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.