Fragment napisanej przez Żanetę Nalewajk‑Turecką zachęty zamieszczonej na okładce swoim rozmachem może nieco młodej autorce utrudnić życie. O ile bardzo cenna jest uwaga, że Pochmara-Balcer „kontynuuje tradycje prozy punktów widzenia”, to już sypanie nazwiskami poprzedników może przytłaczać tę zaledwie nieco ponad stustronicową książkę debiutantki, skoro w ramach przykładów pojawiają się Wacław Berent, Wirginia Woolf, Henry James, Joseph Conrad i William Faulkner. Na szczęście Lekcje kwitnienia, chociaż za wcześnie, by ogłosić ich twórczynię nową Woolf, tak wysoce przerastają to, czego, sceptycznie wobec zagęszczenia talentów pisarskich w społeczeństwie, można by się spodziewać po podyplomowej pracy konkursowej, że nawet unosząca się nad lekturą onieśmielająca myśl o Jamesie czy Conradzie nie umniejsza przyjemności czytania.
Pochmara-Balcer tworzy kilkoro bohaterów z perspektywy czasu opowiadających o swojej, łączącej ich na dobre i na złe, znajomości z tajemniczą Elizą, która potrafiła z pozornie rozsądnych i dorosłych ludzi uczynić bezwolnych niewolników, mamiąc ich mglistymi wywodami o konieczności zjednoczenia za światem roślin. Będące przy głosie w Lekcjach kwitnienia postacie udały się debiutantce naprawdę dobrze. Tomasz, Dominika, Adam i Sándor przychodzą do czytelnika z konkretnie zarysowanym zapleczem rodzinnym i światopoglądowym, każde z nich ma wyraźne, indywidualne życie – co tym bardziej imponujące wobec tak niewielkiej objętości powieści. Fabuła, gdyby ją zrekonstruować z monologów bohaterów, okazuje się dość prosta, ale na szczęście nie wszystko jest oczywiste i zmierzające do przewidywalnego końca. Pochamra-Balcer podsuwa parę mylnych tropów i zaskakujących zwrotów akcji. Jednak to, co najlepsze, tkwi tu w konstrukcji postaci i w pozwoleniu im na relacjonowanie sytuacji, w której, gdyby człowiek był logicznie funkcjonującym bytem, nigdy by się nie znaleźli.
Jedną z ważniejszych rzeczy, które czytelnik odkrywa, śledząc tę wciągającą opowieść, okazuje się to, o czym sami bohaterowie już się boleśnie przekonali: świadomość psychologicznych mechanizmów nie chroni przed uleganiem im. Tomasz, wspominając pierwsze kontakty z Elizą, trzeźwo zauważa: „Byłem już jednak zdecydowany, a przyjmując mandat, ostatecznie wpadłem w pułapkę efektu poniesionych kosztów”. Dominika, przytłoczona życiem rodzinnym żona i matka, która z powodu ciągłego przebywania z dziećmi zauważa u siebie zaniki dawnej elokwencji („Wszystkie czasowniki gdzieś mi się pochowały”), sama przyznaje, że była idealną kandydatką na ofiarę: „Czasy były skomplikowane, a ja łatwa”. Przytaczane wywody Elizy dziś i samym wyznawcom brzmią jak quasi-ekologiczny bełkot, ale to bez znaczenia, bo wielbiciele samozwańczej przywódczyni duchowej dali się skusić nie tyle wizji przemiany we florę, ile tym, że wreszcie ktoś ich docenił, wybrał, wysłuchał.
Najciekawsze rzeczy dzieją się w zderzeniach tych kilku narracji. Tropienie miejsc, w których bohaterowie nawzajem się demaskują albo ujawniają własne iluzje, wyszły Pochmarze-Balcer świetnie. Nawet po tym, jak wszystko się posypało, każdemu wydaje się, że to on był dla Elizy najważniejszy, że jest mądrzejszy od reszty, że miał większą świadomość tego, co się dzieje. Pokazywanie, jak wszyscy się na co dzień samooszukujemy i jak podatni jesteśmy przez to na manipulację, ubiera pisarka we frapującą opowieść, w której nie ma odrobiny dydaktyzmu – a przecież „lekcje” działają tu skutecznie, chociaż mają tak zwięzłą formę.
Właściwie jedyne poważniejsze zastrzeżenie, jakie można mieć do tego debiutu, wydaje się takie, że Lekcje kwitnienia powinny trwać dłużej. Nie neguję sensu istnienia tekstów krótszych i skłonna jestem nawet zgodzić się, że Pochmara-Balcer opowiedziała na własnych zasadach tyle, ile chciała… Ale i tak zostałam z lekkim poczuciem niedosytu. Literackie współczesne postacie z krwi i kości, równocześnie zwyczajne i wyróżniające się w tłumie, prawie namacalne – zdarzają się rzadko. Chciałoby się poznać je jeszcze lepiej, dokładniej przeanalizować ich motywacje, wejść jeszcze głębiej w te wiwisekcje na zawsze już naznaczonego przez wizje Elizy życia Tomasza, Dominiki, Adama i Sándora. Autorka Lekcji kwitnienia jest więc w pewnym sensie ofiarą własnego sukcesu – pisze na tyle dobrze, że oczekiwałoby się, że wykorzysta tę umiejętność szerzej, z większym rozmachem. Liczę, że się tego doczekamy, a na razie polecam jej debiut. Krótki, ale treściwy; będący czymś znacznie więcej niż zaliczeniową pracą na bardzo wysoką ocenę.