– Nieszczególnie.
– A czym się pani zajmuje?
Z jakiegoś powodu lekarze lubią mnie o to pytać.
– No… Piszę książki.
– Pisze pani książki i mało pani pije?!
Przeziębienie, które dopadło mnie w czwartek, miało, jak sobie zaplanowałam, trwać góra do końca tygodnia. W poniedziałek będę już zdrowa.
Mam przecież teraz zbyt dużo na głowie: praca w biurze, planowany wyjazd, sporo końcoworocznych załatwień, jeden tekst do skończenia, drugi do przeredagowania, trzeci do wymyślenia.
A jednak w poniedziałek było gorzej. Więc znów wizyta, zalecenia, zwolnienie – tylko bardzo proszę nie wypisywać na dłużej niż dwa dni – jest pani pewna?
Po dwóch dniach wracałam do lekarza – w gabinecie zawsze siedział już ktoś inny – i znów zadawano mi te same pytania, osłuchiwano klatkę piersiową, proszę otworzyć szeroko usta, a czym się pani zajmuje, katar jest? Na pewno zwolnienie tylko na dwa dni? Proszę przyjść, gdyby się pani dalej źle czuła.
Ból głowy nie pozwalał mi już wtedy na niczym się skupić, leżałam w łóżku, bezskutecznie próbując zmusić się do poprawek w tekście „na już”, ale w końcu zasypiałam.
Stan ten trwał już kilka miesięcy i mimo moich prób – ale chyba i przy braku szczerych chęci – nie potrafiłam go przełamać. Nawet wyprawa do ulubionej biblioteki i przytaszczenie do domu starannie wybranego stosu prozy niewiele zmieniło.
Brałam powieści do ręki, czytałam kilka pierwszych stron i odkładałam. Nie martwiło mnie to, raczej zaskakiwało. Jakby pisarka i czytelniczka rozeszły się i nie potrafiły na nowo się spotkać. Czy między aktem pisania i aktem czytania umiałabym odnaleźć związek podobny do tego pomiędzy chorobą i lekarstwem?, pomyślałam któregoś dnia, ale zawstydził mnie ten nagły wybuch kiczu i skwapliwie przypisałam go gorączce.
Inni z kolei lubią mi opowiadać o książkach, które pisali, piszą bądź będą pisać (ten wariant jest najczęstszy), i zwykle zajmuje ich to bardziej niż samo badanie, czemu właściwie trudno się dziwić.
Kiedy jednak w drugim tygodniu choroby straciłam głos i z lekarzem porozumiewałam się wyłącznie szeptem, zupełnie skapitulowałam. Wysłuchałam tym razem uwag na temat literackiego Nobla i bez protestów wzięłam wręczane mi długie zwolnienie. Wykupiłam wszystko, co wypisano na recepcie, nawet „sprej sól morska” z wydrukowanymi na opakowaniu zielonymi falami o spienionych brzegach. Może się pani poczuć, jakby spędzała grudzień nad morzem, zażartowała aptekarka.
W domu zażyłam lekarstwa i położyłam się spać. Sól morska spłynęła mi do gardła i smakowała jak woda, którą człowiek podtapia się w basenie.
Już zasypiałam, kiedy obudził mnie dźwięk maila. Odruchowo sprawdziłam wiadomość na komórce, ponaglenie z biblioteki. „Termin oddania książek upływa…”. Zapaliłam nocną lampkę.
Książki leżały w stosie obok łóżka. Spojrzałam na nie z zastanowieniem. Na powieści na samym szczycie zebrała się warstewka kurzu.
Wzięłam książkę do ręki i otworzyłam na pierwszej stronie.
Na samym dole adnotacja, na którą wcześniej nie zwróciłam uwagi: PROSZĘ BARDZO DUŻO PIĆ.