07-08/2023

Christian Heidrich
przełożyła Katarzyna Jakubów

Lektury z górnej półki.
Moje polskie pamiątki rodzinne

W czerwcu 1973 roku znalazłem się z wielką walizką i małą kolekcją płyt na dworcu kolejowym w Opolu. Trzynastoletni zaledwie chłopak, już wtedy bardziej zaprzyjaźniony z językami niż z matematyką (jakże żałośnie skrzypiała drewniana noga nauczyciela matematyki), przy tym pilny ministrant i lektor w katedrze. Nie miałem pojęcia, co mnie czeka. Pewne było jedynie, że dokonuje się właśnie przesiedlenie do Niemiec, o które rodzice długo zabiegali. Tło tego wydarzenia stanowiła „polityka wschodnia” Willy’ego Brandta i Waltera Scheela, którą się – w zależności od poglądów politycznych – podziwiało, wyśmiewało lub się jej nienawidziło. W każdym razie ogłoszono wtedy odprężenie w stosunkach pomiędzy Wschodem i Zachodem i dla osób pochodzenia niemieckiego, którym niestraszne były utarczki ze służbą bezpieczeństwa i biurokracją, pojawiła się na pewien czas szansa owianego legendą wyjazdu. Oczywiście mój ojciec, pediatra „wykształcony przez państwo socjalistyczne”, otrzymywał pewne zniechęcające sygnały, na przykład przeszukanie domu – w związku z mglistym podejrzeniem organizowania „nielegalnych zgromadzeń” – lub sugestie, że na Zachodzie też się zdarzają „nieprzewidziane wypadki”. Ojciec obiecał więc, że będzie ostrożny. O wyjeździe przesądziła w końcu połowa domu, w świetnej lokalizacji w pobliżu wyspy na Odrze, którą zainteresował się funkcjonariusz niesławnej MO, „Milicji Obywatelskiej”. Tę połowę domu mogliśmy „przepisać” na państwo.

Na temat płyt – jak każdy – mój ojciec miał zdecydowaną opinię: „Tam są o wiele ładniejsze! Zostaw to!”. Nie wątpiłem ani przez chwilę, że tam są ładniejsze, ale nie chciałem się jednak rozstawać z Markiem Grechutą i Tadeuszem Woźniakiem, Czesławem Niemenem i Tadeuszem Nalepą z jego zespołem bluesowym Breakout. Ich piosenki, a zwłaszcza ich teksty, były częścią mojego życia. Zegarmistrz światła Woźniaka, który rok wcześniej zdobył na Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu pierwsze miejsce, pokazał, że można łączyć muzykę pop z poezją, łatwe gitarowe akordy z zaskakującymi rymami. Jako młody człowiek mogłem to zaledwie przeczuwać, ale jednak… „Zegarmistrz światła purpurowy” jako łagodna metafora śmierci otoczył lodowatą zagadkę naszej egzystencji słowami, które brzmiały może tajemniczo i dziwacznie, ale do dziś przywołuję je w pamięci, stojąc w sztutgarckiej galerii malarstwa przed obrazem Piotra Belottiego Mojra Lachesis. Ma ona niesamowicie stwardniałą skórę i drwiąco spogląda na nas śmiertelników. Zegarmistrza wyobrażam sobie jako zdystansowanego, eleganckiego pana, którego nie obchodzi już krzątanina odbywająca się poza jego sferą działania. Mistrz konieczności i dyskrecji! Autorem wersów o zegarmistrzu zainteresowałem się zresztą dużo później. Jest nim Bogdan Chorążuk, rocznik 1934, niespokojny duch: poeta, malarz i grafik. C’est tout. Podobne wrażenie wywarł na mnie hipnotyzujący Korowód Grechuty. Nigdy nie zetknąłem się w żaden inny sposób z Leszkiem Aleksandrem Moczulskim, także poetą i autorem wielu popularnych tekstów piosenek. Nigdy nie natrafiłem na żaden jego tomik poezji, co można przypisać chyba jedynie przypadkowi. Grechutę natomiast słyszałem na żywo w opolskiej sali kinowej. Być może był to mój pierwszy koncert rockowy? Jeśli tak, to był to dobry początek. Towarzyszący mu zespół Anawa, który pierwsze kroki stawiał na studenckiej estradzie kabaretowej, usiłował stworzyć pełną wdzięku wersję „psychodelicznego” rocka, łącząc ludowość z poezją. Marek Grechuta, który wydał mi się wtedy zagubionym aniołem, poddawał się tempu sekcji rytmicznej, której towarzyszyła gitara akustyczna i zuchwały flet, i rzucał ku nam pytania:

Kto pierwszy szedł przed siebie?

Kto pierwszy cel wyznaczył?

Kto pierwszy w nas rozpoznał?

Kto wrogów? Kto przyjaciół?

Kto pierwszy sławę wszelką i włości swe miał za nic?

A kto nie umiał zasnąć, nim nie wymyślił granic?


Wszystko to etiologie, rozpatrywane kiedyś w mitach i świętych tekstach. Potem powierzono je odkrywcom i empirykom, ale w istocie nie zbliżyliśmy się przez to ani o cal do pierwszej przyczyny. Prawdopodobnie dlatego, że istotą naszego gatunku jest poszukiwanie, a nie znajdywanie. Zgodziłby się z tym zapewne Czesław Niemen, który zasłynął pod koniec lat sześćdziesiątych okrzykiem „Dziwny jest ten świat!”. Sięgnął w nim apogeum swych twórczych możliwości, genialnie wykorzystał organy Hammonda i szesnastominutowym utworem Bema pamięci żałobny rapsod katapultował polską muzykę rockową na nieosiągalne dla niej dotychczas wyżyny. Za tekst posłużył wiersz romantycznego poety Cypriana Kamila Norwida (1821–1883), który uczcił nim zmarłego w 1850 roku generała Józefa Bema. Niemen rozrzedza wersy, wprowadza do pierwszej części utworu chór „gregoriański”, a narastające potem instrumentalne dźwięki przechodzą w końcu w orgiastyczny lament.

Kto słyszał kiedyś ten hymn – najlepiej bardzo głośno! – ten nigdy go nie zapomni, podobnie zresztą jak okładki płyty Niemen Enigmatic: długowłosy piosenkarz w brązowym, mnisim stroju pochyla się na niej nad organami, na których rozstawiono nadpalone świece, a w tle lśni plama światła, przywołująca światło zmartwychwstania z obrazu Grünewalda. To ikona Niemena, nawiązująca być może do kresowego pochodzenia piosenkarza, urodzonego w małej wsi na terenie dzisiejszej Białorusi.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.