Zacznijmy od tego, że wczesną zimą 1994 roku zadzwonił do mnie ot tak, by porozmawiać. Po pytaniu, co robię, odpowiedziałem, że składam nową szafę i że idzie mi marnie; że łatwiej składać słowa. Bez wahania odparł, że przyjedzie i mi pomoże. Ucieszyłem się. Zwłaszcza wtedy, kiedy stanął w środku szafy i zwycięsko – bo był dryblasem – przytrzymał mi jej „sufit”.
Składanie szafy w pojedynkę, a składanie szafy we dwóch to zupełnie co innego. Polański zrobił Dwóch ludzi z szafą, nie „Jednego człowieka z szafą”. Z jednym byłoby owszem heroiczniej i zabawniej, ale z dwoma ludźmi z szafą, którzy wychodzą z morza, a na koniec do niego wracają, jest tęskniej. Dwaj ludzie z szafą to piękna opowieść o przyjaźni. Może takiej nie na miejscu, ale jednak. Może nieporadnej, ale jednak. Może smutnej, ale jednak. W męskich przyjaźniach to „ale jednak” pojawia się często.
W naszej też zdarzały się „ale jednak”. Byłem na przykład bez szans w konfrontacji z Leszkiem na dystanse. On miał porażająco długie dystanse do życia, do ludzi, do miłości, do religii, do polityki. Do wszystkiego, co może być „uwikłane” w jakieś symbole. Ja jakichś potrzebowałem, Leszek nie. Podejrzewał symbole o nieprawdę. Symbole, patos, wielkie słowa, bohaterstwo… Chętnie odzierał życie ze złudzeń. Instynktownie? Nie, to by było krzywdzące uproszczenie. Leszek uważał, że świata nie warto konstruować na znaczeniach umownych, na konwencjach, na treściach „obok treści”. Za bogactwo świata uznawał wielość spojrzeń, oryginalność, fantazję, „zwinność” refleksji. Jakby refleksja drążąca wciąż jedno była zgubą. Chyba oczekiwał od artysty, od pisarza wciąż nowych perspektyw. Odwagi. Oryginalności. Determinacji. Stawiania pytań o miłość i śmierć w innym miejscu.
Z czego innego niż ja się składał. Mieliśmy takie same śrubki i zawiasy, lecz gdy Leszkowi, powiedzmy, „wychodziła” szafa, to mnie stół. Lub odwrotnie. Nieco inaczej „się skręcaliśmy”, by wyjść z pułapki życia.
Leszek „składał się z pracy”. Z czytanej książki po książce. Z pisanej recenzji po recenzji. Z następowania jednego po drugim. Z nieskończonego – bo nieskończonego – ciągu życia. Z setek artykułów do różnych pism, wśród których prym wiodła „Twórczość”. O niej opowiadał najchętniej. Od lat narzekał na pewną ospałość pisma. Martwił się z wolna spadającym nakładem. Przez „Twórczość” spoglądał na świat literacki i bolał nad komercjalizacją literatury. Dostrzegał w „Twórczości” coraz dalej idącą osobność, rezultat psucia się gustów całej reszty pism. A przecież nie stronił od ocen kultury popularnej i próbował ją jakoś definiować. Nie głosił przy tym sloganów i nie obwieszczał coraz to nowych „końców świata”. Jego pobłażliwość dla słabości świata i ludzi nie znała granic.
Bo „założycielska” była w Leszku ogólna miłość do wszystkiego. Nie znajdowałem w nim pogardy do czegokolwiek, co ewidentnie było złe, jeśli chodzi o literaturę czy np. muzykę rockową. Kochał Rolling Stonesów miłością nieskończoną. To był wzór. Miara. Jak pewną miarą było dla Niego pisarstwo Wiesława Myśliwskiego. To były Leszka nawyki. Dla Jego duszy zbawienne. Źródła czystej wody. Zgoda. W tym zgoda na siebie takiego, jakim się jest. Lubił się. Choć się sobie nie przypatrywał.
Leszka ustatkowanie estetyczne było pewnością, która niosła Go przez życie. I to przez życie wcale nie do końca tylko artystyczne. Wyobrażam sobie teraz jego dom. Co się stanie z tysiącami książek, które w brwinowskim domu są wszędzie? Co się stanie z rodziną, która w brwinowskim domu jest wszędzie? Przecież te książki bez Leszka i rodzina bez Leszka musiały się odmienić. Jak odmienić? Nie mówię, że książki są już puste i dom jest już pusty. Że życie po Leszku jest pustą stroną. Nie, zastanawiam się, jak to życie się potoczy, kiedy nie ma Leszka. Jego niekłamanego autorytetu. Człowieka, który swoim naturalnym ciepłem uładzał brwinowski rodzinny tumult.
Leszek „robił w szafie porządek”. Szafa nie kołysała się jak morskie fale. Nie odchodziła w siną dal z muzyką Komedy w tle – jak u Polańskiego. Nie rezygnowała. Jego szafa stała. Wysoka. Jasna. Stała i myślała.
Zakończmy – jakżeby inaczej – obrazem szafy długiej jak trasa kolejki SKM Brwinów–Warszawa. Któregoś dnia bladym świtem, na skrzyżowaniu nocy z dniem, taką szafę wyciąga z domu w Brwinowie przy ul. Wilsona, na powrót żywy, Leszek. Szafa ugina się pod ciężarem kilku tysięcy książek i prawie dwóch tysięcy dłuższych i krótszych tekstów krytycznych Leszka. Skądsiś wyłaniają się żyjący i nieżyjący ulubieni pisarze Leszka. Wszyscy dźwigają szafę i niosą. Tunelem pod torami do opustoszałego skrzyżowania. Skręcają lekko w prawo. Ścieli się mgła. Wolno suną w stronę cmentarza. Szafa nie chce być trumną. Szafa nie chce być grobem. Zgrzyta stara brama cmentarza. Otwiera się i zaprasza. Ale nikt nie chce, żeby szafa wędrowała dalej.
Leszku, może i byliśmy różnych niewiar, ale błagam Cię: stój!