12/2023

Mariusz Solecki

Liryka afirmacji

Adriana Szymańska 55 wierszami tomu Epilog z Gwiazdą przypieczętowuje 55‑lecie pracy twórczej w osiemdziesiątym roku życia. W kręgach artystycznych takich jubileuszy nie świętuje się często. Osoba wypowiadająca się w wierszach z tego zbioru jest pogodzona z porządkiem rzeczy. Zanim przyjdzie jej zwinąć namiot swego życia, wyśpiewa pochwałę stworzenia, wypowie swoją miłość do przemijającej widzialności, „miłość do roślin, ptaków i obłoków” (Tańcząca jabłonka), oczywiście także do ludzi (Nie całkiem prywatnie, Aneks do litanii o przyjaźni, Do córki, Śpiewanie psalmu), ale i do innych bytów: pszczół, trzmieli, świerszczy… – tak mocno zapisanych w sercu, że wyszczególniono je w enumeracji umieszczonej w Psalmie z uśmiechem. Tyle może poeta – aż tyle. Choć poezja „nie pokona udręk tego świata” (Z głębi siebie).

Pogodzenie się z porządkiem rzeczy łączy się u Szymańskiej z poczuciem obdarowania wspaniałością zjawisk będących w zasięgu zmysłów (Dar poranka), a te jeszcze funkcjonują bez wyrazistych śladów degradacji, co przypomina koncepcję szczęścia wyłożoną przez Zbigniewa Jankowskiego w liryku Sopot, niedziela: „Nie ma większego szczęściarza, / niż osiemdziesięcioletni człowiek, / który idzie brzegiem morza / do ulubionego kościoła, // w którym widzi i słyszy”. Zmysły, ich sprawność – zapewnia poetka – z czasem nie są już istotne, gdyż: „W pewnym momencie życia, / żeby napisać wiersz, niepotrzebny jest już / wzrok, słuch i dotyk. Wystarczy, / zapamiętany kiedyś, furkot wróbla, / przelatującego w samo południe / z gałęzi na gałąź kwitnącej jabłoni” (Z pamięci).

To, co widzi Szymańska w pospolitym ptaku dzikim (Sikorka celebrytka) i udomowionym (Opowieść zimowa), w drzewie owocowym (Tańcząca jabłonka), w mijanych na spacerze i uprawianych roślinach (Domowa oranżeria, Słoneczniki, W wazonie), w przywoływanych po imieniu czworonogach (Wsteczny bieg) – musiał widzieć z przenikliwością dostępną świętym Franciszek z Asyżu. Poetka uczy się franciszkanizmu, czyli najradośniejszej wersji chrześcijaństwa, nie na rekolekcjach (niczego im nie ujmując), ale od zwierząt, które są jak dzieci (O cnocie ubóstwa), podczas gdy człowiek tak szybko zatraca swoje dziecięctwo, że aż interweniować upomnieniem musiał Jezus: „Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mt 18, 3). Nie pierwszy to raz literatura poświadcza tezę, że istota ludzka jest dłużnikiem zwierząt. Kazimierz Hoffman upamiętnia psa wsławionego wyprowadzeniem swego pana z siedemdziesiątego piętra płonącego budynku World Trade Centre (poemat Do suki Rosalin, „Twórczość” 2002, nr 9), Andrzej Samborski wskazuje na genealogiczną bliskość pomiędzy ludźmi a istotami z królestwa fauny (tom Zwierzę się wam Czyli zwierzęta, rośliny, zjawiska przyrody, a wśród nich człowiek, 2020). Adriana Szymańska zaś katalog zasług naszych „braci mniejszych” w istnieniu poszerza o wyznanie:

Gdyby nie one – samotność

byłaby dla mnie potworem, rozszarpującym

pamięć i płeć. To one przychodzą do mnie rano

[…] i krzyk wzbierający

w moim gardle z wolna wygładza się

w ich imiona. Na zawołanie, skinienie, drobny

grymas ust gotowe mnie bronić przed

przybłędą‑lękiem. Z ich spojrzeń – ufnych

i jasnych – mogłabym uwić gniazdo,

a nikt nieproszony do niego nie wtargnie

(Na psich językach)


W 2003 roku Adriana Szymańska wydała tomik In terra – pełen krzątaniny podmiotu lirycznego wśród drzew, ptaków i aniołów (aluzja do recenzji z „Twórczości” 2004, nr 7–8). Przetoczyło się równo dwadzieścia lat, a wrażliwość autorki na faunę i florę, powiązane z nadprzyrodzonością, pozostaje niezmienna, podbudowana uzasadnieniem:

mój dom pełen jest psów i kotów,

a na ogrodowe drzewa przylatują ptaki.

Gdyby nie one, cóż wart byłby dla mnie świat?

Byłby żałosną repliką raju, utraconego

przez jego niefrasobliwych mieszkańców.

Byłby pułapką dla duszy, pozbawionej ożywczej – 

czterołapej i skrzydlatej – szansy ocalenia

(Opowieść zimowa)


Epilogu z Gwiazdą poetka z miłosną uwagą przypatruje się królestwu natury, ponieważ zamieszkujący je poddani potwierdzają nieprzerwane panowanie swojego Króla. Burza, jaskółka, słoneczniki trwają w niezachwianej pewności Jego działania w świecie – naturę gubi tylko człowiek, błąkający się po labiryntach wymyślonych przez siebie idei; gubiąc ją – cierpi. Na tym podłożu wyrastają z gleby poezji hamletyczni mazgaje, oratorzy frustracji, kodyfikatorzy rozpaczy: Tomasz Jastrun, Marcin Świetlicki i im podobni. Przy nich Adriana Szymańska, głosząca afirmację egzystencji takiej, jaka jest, to twardzielka. Bo zwątpić w wartość życia jest łatwo, natomiast odkrywać jego sens (lub nadawać mu go) – to wielka rzecz. Na koniec i tak nastanie wielka cisza – jedyne zrozumiałe dla nas, pozostających w ciele, wołanie Boga. Wydobywać ją, współbrzmieć z nią to zadanie (warsztatowo sprawnej) poezji.

Nie ma w Epilogu z Gwiazdą zmagań z materią sypiącego się domu, psującego się auta, podupadającego na zdrowiu ciała ani tych wszystkich spraw, które ujmuje pojemny frazeologizm „wiązać koniec z końcem”. Dzieje się tak, gdyż Szymańska to poetka o mistycznych zapędach. Dla niej „wiązać koniec z końcem” to spajać doraźne, dobiegające kresu życie z transcendencją tajemnicy. Mając takie inklinacje, pisarka szczęśliwie uniknęła pułapki kreacyjnej lewitacji. Gdy trzeba, potrafi aktualizować swoją twórczość pod wpływem kataklizmów współczesności, jednak nie idzie tu o trybut płacony sfinksowi pandemii, a o sprzeciw wobec rosyjskiej agresję na Ukrainę:

Ile jeszcze bestialskich śmierci zdoła udźwignąć

świat? Ilu podłych zbrodniarzy pocznie się

w łonach kobiet? Kto nakręca ten zegar […]

Ani przekleństwa, ani błogosławieństwa nie poruszą tych,

którzy bezkarnie niszczą narody.

[…] Kiedy grom Sprawiedliwego zagłuszy huk armat,

warkot samolotów?”.


W zacytowanym tu fragmentarycznie, rozdzieranym nie tylko przez przerzutnie Wołaniu autorka z oczywistych względów nie może uporać się z pozostającym bez odpowiedzi problematem unde malum?

Bezradność wobec tajemnicy zła to nie przejaw pesymizmu poetki, to rejestracja niemocy powszechnej. Ciemności nie znajdziemy u Szymańskiej na poziomie przekazu, dostrzeżmy ją gdzie indziej. Ciemność wślizgnęła się do modelu wersyfikacyjnego przyjętego w Epilogu z Gwiazdą. Pięćdziesiąt trzy utwory z tego tomu to wiersze stychiczne – nie ma w nich „światła”, wydzielającego strofy bądź strofoidy. Tu właśnie mrok poetki stłoczył się, przyczaił i czeka. On nie straszy, ba – cierpliwie pozwala snuć liryczną opowieść o afirmacji ludzkiego losu. On zna swój czas. Gdy nadejdzie – uderzy i pochłonie. Mehr Licht! – miał rzec konający Goethe. Więcej światła między wersami utworów Szymańskiej na pewno rozrzedziłoby ciemność druku, a może i pomieszało szyki innej ciemności. Wszak nie da się ukryć – i pisarka bynajmniej tego nie czyni – że jej jubileuszowa publikacja traktuje o szykowaniu się do skoku w zaświaty: „[…] duch / jedną nogą sięga już nieskończoności, / drugą wlecze po mchu i pewnie rychło przyjdzie pora, / ażeby podskoczyć na niebieskie błonia” (Przed pożegnaniem).

Adriana Szymańska: Epilog z Gwiazdą,
posłowie Anna Legeżyńska.
PIW, Warszawa 2023, s. 80.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.