7–8/2025

Janusz Rudnicki

List z Warszawy
(„Twórczość”, moja miłość)

Napisałem już wiele o „Twórczości” tu i tam, więc siłą rzeczy będę się miejscami powtarzał. Pro forma to piszę, bo i tak nikt tego nie pamięta, ale nawet jeśli, to przecież piosenek, które już znamy, też słuchamy. Poza tym, to są przecież wspomnienia, więc co? Mam wymyślić nowe? Chociaż… No tak, jest precedens, na przykład mieszkańcy mego miasta rodzinnego nie mają żadnych wspomnień, bo z czego, po czym? Więc sobie je wymyślają.


*
Mieszkam tak, że z okna widzę okno redakcji „Twórczości”. W zeszłym roku widziałem w nim poprzedniego naczelnego. A słyszałem go w Radiu Maryja. Powitał „Ojca Dyrektora” i odmieniał przez wszystkie Bogu ducha winne przypadki Polskę i Polaków. Na czele z Kopernikiem i Szopenem. Ten pierwszy zdziwiłby się srodze, gdyby dowiedział się, że był Polakiem, a tego drugiego, myślałem, że pomylił z Martyniukiem, bo powiedział, że „jak Polacy słuchają Szopena, robią się niebezpieczni”, ale nie. Chodziło o Niemców, którzy zabraniali grać go w czasie wojny. Lecha Kaczyńskiego uważał za ofiarę, lecz nie losu, a zamachu. Jak fajnie pisze się coś, czego nie trzeba komentować.

W styczniu w oknie redakcji pojawił się Darek Foks. Widziałem go wiele razy, ale nigdy w oknie, jakoś dziwnie w nim wygląda, bardziej pasuje mi do drzwi. Wolę go, kiedy wchodzi lub wychodzi, a nie w czymś tkwi.

Parę pięter wyżej jest balkon sypialni Agaty Passent. Kiedyś mój, nie miałem gdzie się podziać, wyjeżdżała gdzieś, dała mi klucze. W nocy więc spałem u niej na górze, w dzień schodziłem do redakcji. W pakamerze Zadura, człowiek, który ma w tym roku tyle lat co „Twórczość”, palił po kryjomu, bo po zawale wszyscy go pilnowali. Najbardziej bał się zjebki od Anety Wiatr. Jak na czarownicę przystało, przylatywała do pracy na miotle, szorstka, obcesowa, ale na pozór, była jak jajko, skorupka na zewnątrz, w środku miękkie żółtko. Jeśli dzwonił telefon, to najczęściej Darek Foks, że pociąg ze Skierniewic się znowu wykoleił i idzie wzdłuż torów piechotą, i zatrzymuje pociągi, może któryś stanie. Na balkonie Tadeusz Komendant obcinał sobie paznokcie u rąk i mówił, że jak spadną na ziemię, to może potem mu nowe dłonie z nich wyrosną. W gabinecie Lisowski, Bereza i Wiedemann, ten pierwszy coś tam czyta, Henryk i Adam kłócą się. Adam mówi, że ma blisko do bloku, w którym mieszkał Białoszewski, Henryk, że nie, że ma daleko. Wydaje się, że Adam ma rację („Przecież wiem, gdzie mieszkam!”), ale Henryk uparty („Przecież wiem, gdzie mieszkał Miron, i wiem, gdzie mieszkasz ty!”). Lisowski kwituje spór słowem „remis”.

Potem wszyscy do Czytelnika obok, do stolika Henryka. Na początku siedziałem z nimi jak obcy – pasażer Nostromo, Kutz, Holoubek, Głowacki, no wiadomo, czkawki od tych nazwisk można było dostać. Przedstawiłem się jako „Zbieg z okoliczności” i jakoś poszło.

Dziwię się, że wtedy nie przyszło mi to do głowy, że panowało królestwo mężczyzn, jedna płeć, jeśli kobieta, to z obsługi lub personelu. Pani Jadzia na przykład. Jej okrzyk do odebrania zamówienia – „Flaki po Głowacku! Bereza w sosie Henrykowym! Pierogi z Kutzem!” – opuszczał kawiarnię i leciał na plac Trzech Krzyży, okrążał go i wracał. Kutz poprosił ją kiedyś, żeby przy odbiorze dla niego krzyknęła „Chuj marynowany”, a dla Konwickiego „Pizda w sosie”, Jadzia próbowała, ale grzęzło jej to w gardle. A potem odprowadzałem Henryka do domu. Przez plac Trzech Krzyży na Widok, ile razy tę drogę przebyliśmy razem. Z Lisowskim szło się inaczej, rosły sunął przez plac jak okręt, a ja przy jego boku jak szalupa ratunkowa. A Bereza dreptał, a potem się wlókł, droga z nim jak kajakiem pod wiatr, nosiło mnie, koła robiłem wokół niego jak motorówka, tracił mnie z oczu, obracał się za mną, wściekał, klął, co ty, gdzie ty, kurwa, jesteś?

Czasami odprowadzałem go tylko do bramy, czasami wchodziłem do niego na górę. I wtedy upiorna jazda upiorną windą. Tą klitką z drzwiami, które samemu trzeba było otwierać i zamykać. W której już dwie osoby to jedna za dużo, przy wchodzeniu i wychodzeniu jak dwie niezguły my, on w tym samym czasie obrót w tę samą stronę co ja, zaklinowani tak, że nie wiadomo, kto był kim. Jego mieszkanie było trochę większe niż winda, o kuchni napisał: „Za dużo okna w miejscu do stania”. Przeciskaliśmy się między książkami, których przeczytał nie mniej, niż ich Niemcy spalili.

Kiedy przyjeżdżałem do niego prosto z lotniska lub dworca, myliłem zawsze piętra. No chyba że wychodził akurat od niego Paweł Orzeł. Widząc mnie na dole, mówił od razu „Czwartek ” i szedł dalej, ale to zdarzało się rzadko. Nie umiałem zapamiętać, które to piętro, nie wiem, ja bym się nie założył, że ta głowa, która mi z szyi wystaje, jest moja. Stał zawsze w drzwiach, w marynarce i butach, i czekał, aż wysiądę z windy, a ja pojawiałem się z dołu, jeśli wysiadłem piętro niżej, lub z góry, jeśli wyżej. Cierpiał wtedy, bo burzyłem mu to, co tak lubił, rytuał mianowicie. Przestawał cierpieć, kiedy wyciągałem grappę, uwielbiał ją, pił drobnymi łykami, jak kaczka. Kiedy wychodziłem, czekał w progu, aż wsiądę do windy. Krępowało mnie to, winda się wlokła, trzeba było coś mówić, jakieś bańki słowne, no to cześć, widzimy się, ale ta winda powolna, no to cześć.

I teraz, proszę, wybaczcie ci, którzy już to iks razy słyszeli. Raz przyjechałem z Verą, Czeszką, no i jak zwykle wchodzę przy dworcu do budki telefonicznej, żeby się zameldować, że jestem i zaraz do niego wpadnę. Brzydziłem się klejącej słuchawki i krzyczę z odległości, że jestem i zaraz będę, ale tym razem nie sam, a z Czeszką, on nie słyszy, pyta „Z kim?” Powtarzam, krzyczę, że z Czeszką, a on: „Co ty pierdolisz, przecież Czeszko dawno nie żyje!”

Potem rzeczywiście było tak, że słyszeć zaczął coraz gorzej. Janusz Drzewuc­ki kiedyś do mnie na Wiejskiej: ty słyszałeś, co powiedział do mnie Bereza?! Że mówię bezdźwięczną polszczyzną! Ja! Bezdźwięczną! Poprosiłem, złośliwie, żeby powtórzył, bo nie zrozumiałem.

Tracił słuch i za to był obrażony na tych, których słabo zaczął słyszeć. Na mnie też warczał, że tracę dykcję, ale on nawet jakby tracił wzrok, też miałby o to do mnie pretensje – coś ty jakiś taki niewyraźny wizualnie, bez konturów, weź się jakoś w garść.

*
Wiem dokładnie, gdzie upadł, skąd wzięła go karetka. Prawie spod mojej klatki, za każdym razem, kiedy wychodzę z domu lub wracam, przechodzę przez to miejsce. Mail od ks. Andrzeja Lutra: „Na trzy dni przed Bożym Ciałem zaczął mu się plątać czas, w poniedziałek przyszedł do Czytelnika o 15, podczas gdy 11.15 to była jego pora doktrynalna. We wtorek myślał, że jest święto, uświadomiłem go, że dopiero pojutrze. […] Zasłabł na szczęście niedaleko Czytelnika, bo w jego mieszkaniu w samotności, to byłoby straszne. Stwierdzono u niego guza śródpiersia, lekarka powiedziała, że operacja jest ryzykowna, miał trzy zawały, może nie przeżyć. Cały czas był w śpiączce, oddychał pod respiratorem, i tak zmarł”.

Czasami, kiedy przechodzę przez to miejsce, w którym padł od serca, unoszę nogi, żeby go nie trącić. Jakby ciągle tam leżał, idiotycznie to wygląda, tym bardziej że zaraz obok w lecie z samochodu sprzedaje ktoś owoce, ludzie kupują i patrzą na dziwnego jegomościa, który normalnie idąc, nagle ni stąd, ni zowąd kroczy jak jakaś, kurwa, żyrafa.

Jego wiersze mało kto pamięta. Podniosłe jak to: „w sobie grób noszę i wiele cmentarzy / gdzie zmarłym lepiej niż mieli za życia”. I zgrywne jak to: „Sztuka pisania nekrologów podtrzymuje tradycję umierania”. Pokazałem mu kiedyś wiersz, jeden z nielicznych, które popełniłem, powiedział, no niezły, ale trzeba by go jeszcze ogolić. Fakt, jego było ogolone. Powiedziałem, że ja mam poezję w prozie, miejscami, ale nienachalną, taką… Słowa mi tu zabrakło, pomógł, powiedział: taką podprogową.

Nie pamiętam, czy to Henryk, czy Myśliwski takie mi zadał pytanie: co płynie w żyłach twojego tekstu? Wygląda na tego drugiego. Mówiłem coś tam w stylu, że krew, pot i łzy, w jednym oku ze śmiechu, w drugim ze wzruszenia, musiało mu się to akurat podobać. Krew, pot i łzy to jego Kamień na kamieniu, proza polska w absolutnie najlepszym wydaniu. Byłem pijany z zachwytu, pisałem, że to „samotny biały żagiel na morzu polskiej prozy”, bo nareszcie, nareszcie, był w niej też towar w naszej prozie deficytowy, humor mianowicie. Wszechobecny, rozłożysty jak dąb, a nie jakiś tam chichot głupawych brzózek. Powieść na Nobla, która pecha miała podwójnego, nie dość, że napisał ją Polak w języku polskim, to jeszcze ukazała się akurat w stanie wojennym. I nie udało się z jej eksportem.

*
Już prawie lato, kiedy to piszę, późna noc, wychodzę na balkon. Po lewej mam pomnik Witosa na placu Trzech Krzyży, na dole ulicę Prusa, po prawej Konopnickiej. Już słyszę stamtąd odgłos miotły, raz w tygodniu ktoś, chyba skazany za coś tam, odpracowuje karę społecznie. Już jest pod moim balkonem i przystaje jak zwykle, wyjmuje telefon i na głos cały za każdym razem mówi to: „Tu Zakładnik Oczyszczania Miasta, Konopnicką zrobiłem, teraz robię Prusa!”

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.