[…]
*
„Amerykańskie życie” Wisławy Szymborskiej zaczęło się na dobrą sprawę – a raczej na Dobrą Sprawę – od natychmiastowej po przybyciu na Uniwersytet Harvarda w Cambridge, MA primaaprilisowej pocztówki od Barańczaków z pięknym zaiste widokiem miejsca „wygnania”, z ich dokładnym adresem i z prośbą o wszelakie nowe książki Wisławy. „Czy to nie nazbyt bezczelne przymawianie się?” – pytał Barańczak, licząc zapewne na rychły tomik wierszy Szymborskiej. Albowiem od Wielkiej liczby upływało właśnie długie pięć lat, a w profesorze Barańczaku jak w Sienkiewiczowskim latarniku rosła wygnańcza oskoma nie tylko na nowe arcydziełka polszczyzny. Dojrzewał w nim również z wolna tłumacki plan na zmierzenie się z całym blokiem wierszy wciąż szerzej nieznanej światu „najwybitniejszej poetki polskiej”. Barańczak stawiał na nią i brał wszystko w ciemno, bo dawno już spostrzegł tyle ostrożny, co znakomity węch i smak autorki Soli. Widział, jak jeden doskonały wiersz gonił drugi – znakomity, ba genialny, jak choćby Koloratura, W rzece Heraklita, Mozaika bizantyjska, a wszystkie integralne, nie do przeniesienia w żaden inny system pojęć i znaków, z kultury do kultury, z języka do języka… Nad takimi właśnie karkołomnymi utworami Mistrz Stanisław koncentrował się najchętniej, kołował, drążył, ponawiał próby, odczuwając pośród niemożliwych zadań przypływ dzikiej energii translatorskiej. I nie popuszczał w swoim szalonym biegu na złamanie karku niczym arab-faworyt w Wielkiej Pardubickiej. Ostrogą, bolesną chyba, było pojawienie się w tymże 1981 roku na amerykańskim rynku księgarskim pierwszych siedemdziesięciu jaskółek w przyzwoitym dwujęzycznym wydaniu uniwersyteckim. Magnus J. Krynski i Robert A. Maguire z Princetown swoimi Odgłosami, odczuciami, zamyśleniami (Sounds, Feelings, Thoughts. Seventy Poems by Wisława Szymborska) mocno wyprzedzili zamiary Barańczaka, który w Stanach dopiero się okopywał, poznawał realia, obyczaje, rynki i dojścia. Jego przyszłe rozmowy z zadziwiająco bezradną w kwestiach merkantylnych Wisławą, jego „wykłady” z dziedziny prawa autorskiego na czterech, sześciu i więcej stronicach listu dowodzą nie tylko szybkiego, gruntownego obeznania z realiami Ameryki, ale też prawdziwej troski o poetkę i jej szeroko pojęte interesy. Gdy na którejś z licznych amerykańskich pocztówek czytamy: „Najczulsze pozdrowienia od Ani i ode mnie – Twój całą duszą / Stanisław”, to w świetle jego zaangażowania i wszystkich dobrych uczynków świadczących o bliźnim trudno uznać ten zwrot za czystą konwencję i kurtuazję.
Tak, Barańczak czuł, że się spóźnił do tortu w siedemdziesięciu cząstkach i smakach. Jego szansą mógł być tylko lepszy tort, inny wybór, inna poetycka i myślowa konstelacja i włączenie do antologii zupełnie nowych, jeszcze ciepłych wierszy, których próbkę od 1977 roku znajdował po tygodnikach, jak „Życie Literackie” czy „Polityka”, i miesięcznikach, jak „Twórczość”. Ta zgromadziła w przedbiegach dziewięć (na dwadzieścia dwa) utworów, ale pracoholik dłubiąc coś pewnie na zapas, czekał cierpliwie na dopięty na ostatni spinacz nowy tomik, chcąc go przetłumaczyć i opublikować w całości. Stan wojenny 1981–1983, a następnie lata kompletnego marazmu w życiu społecznym i kulturalnym nie sprzyjały wysiłkom Szymborskiej i planom Barańczaka. Zamiast szybko zbierać do kupy ludzi na moście jak w 1926 roku Piłsudski i „krzepić serca” narodu po klęsce, Wisława razem z Kornelem, wędkarzem fanatycznym, obsesyjnym i niezmordowanym, na całe tygodnie „zaszywali się w leśnej głuszy”, czekając „na zmianę pogody”, bo – jak pisała – „Podczas sztormu to chyba nawet Conrad nie pisał”. Po perturbacjach i zawirowaniach oddaje się – słusznie chyba i roztropnie – uspokajającej prywatności, a z biwaków pokrytych rybią łuską fruną do USA, do Cambridge pomysłowe „odkrytki” (by grzebanie w listach nie opóźniało pocztowej wysyłki i doręczenia), tryskające wisielczym humorkiem. Przed Bożym Narodzeniem i Nowym Rokiem polskim zwyczajem twarze poważnieją, jak na pocztówce z 20 grudnia 1982 roku, gdzie czujność, ale bez histerii…
Drogi Panie Staszku!
Najlepsze życzenia dla Pana i Jego Rodziny na Nowy Rok, który nadchodzi z niejasnymi zamiarami.
Wisława Szymborska
Przez wszystkie jałowe lata Barańczak czyta nowinki, składa w całość i pewnie już tworzy zręby tłumaczeń, co i rusz komplementując Szymborską – a to za Schyłek wieku w „Tygodniku Powszechnym” („po prostu znakomity!”), a to za „zupełnie wspaniały” Głos w sprawie pornografii opublikowany w marcowej „Twórczości” z 1984 roku. Wreszcie rodzony w mękach wojny polsko-jaruzelskiej, kłamliwej propagandy, galopującej inflacji, wiecznych niedoborów, pustych półek i głodowych kartek żywnościowych nowy, niezwykle ważny i świetnie przyjęty tomik Ludzie na moście (1986) jest gotowy. Zawsze skromna i taktowna, w swej dedykacji z 4 maja dla „Drogiego Pana Staszka”, Szymborska jakby się usprawiedliwia z chudego urobku i ślimaczego tempa „produkcji”, nękanej przez historię i katastrofy…
Jak Pan widzi, w zadymionym Krakowie (a teraz pod nuklearną chmurą [tydzień wcześniej wybuchł reaktor jądrowy w Czarnobylu –
AW]) nie fabrykuje się dużo wierszyków… Ale myśli się dużo i często o dalekich Przyjaciołach – Poetach, o Panu zwłaszcza –
Wisława
Z minorowego tonu całości spróbuje się wytłumaczyć w dedykacji dla szefa „Twórczości”, Jerzego Lisowskiego: „Drogi Jurku, smutne czasy, smutne wierszyki, ale bez «Twórczości» byłyby jeszcze smutniejsze – / Wisława”.
Zwłoka zwłoką, szczupłość szczupłością, smutek smutkiem, zachwyty zachwytami, ale A.D. 1986 najważniejsze było to, że – raczej pewien przychylności „Pani Wisławy” – świetny tłumacz siedział nareszcie okrakiem na całym dotychczasowym materiale poetyckim Szymborskiej i miał wszystko pod kontrolą. Był gotów stanąć w szranki nie tylko o rynek uniwersytecki – „moi studenci Panią z rozkoszą czytają (niektórzy nawet w oryginale)”, zapewniał – ale wręcz o cały amerykański, z którego można by spróbować, dzięki językowi, wychynąć na świat i już bez kompleksów wziąć pośrednio udział w rywalizacji (milcz serce!) o najwyższy wawrzyn. Ambicje tłumacza, wzmocnionego absolwentką Harvardu, doktorantką slawistyki Clare Cavanagh, mocowanie się z poprzednikami i rywalami, próby przewyższenia ich liczbą i jakością tłumaczeń („powiem zarozumiale – ale szczerze – że nasze przekłady wydają mi się ciut lepsze”), to wszystko były sprawy drugorzędne wobec tej najistotniejszej: wydobycia wielkiej poetki i wielkiej poezji z pięknego skansenu narodowego języka i przy możliwie małych stratach ukazania jej światu. Pierwszym krokiem miało być oswojenie troszkę dzikiej i niezaradnej Szymborskiej z Ameryką i Zachodem, dyskretne zainstalowanie się przy niej bez pośrednika między nią a rynkiem, nie znającym taryfy ulgowej i miłosierdzia, słowem, oddanego Sprawie impresaria-agenta… Wraz z pęczkiem przekładów z Ludzi na moście w wigilię Wigilii 1986 roku popłynie do poetki, miast opłatkowych duserów i ćwierknięć, parę ważnych, rzeczowych pytań, wyznań i zapewnień. Odtąd przez parę następnych lat tak właśnie mniej więcej będą wyglądały ich mocno fachowe – w każdym razie z jednej strony – „amerykańskie listy”, pięknie kraszone żarcikami, grami słownymi, limerykami i wyklejankami…
Droga Pani Wisławo:
zamiast życzeń świątecznych […] przesyłam rzecz, której się Pani zapewne nie spodziewała, a mianowicie przekład dwunastu wierszy z ostatniego Pani tomu. […]
I tu oficjalna prośba, z którą powinienem był właściwie zwrócić się znacznie wcześniej: czy zgadza się Pani, abyśmy te przekłady tu w Ameryce publikowali? […] paru poetów amerykańskich, którym pokazaliśmy te dwanaście wierszy, bardzo wychwalało zwięzłość, a zarazem swobodną kolokwialność, jaka udało nam się osiągnąć.
Jak Pani widzi, zgodnie ze zwyczajami amerykańskimi nie mam oporów przed autoreklamą, ale w gruncie rzeczy chodzi mi w tym wszystkim głównie o Pani wiersze [podkreślenie moje – AW]. Są po prostu tak świetne, że chciałbym zrobić wszystko, co się da, żeby zapoznać z nimi również amerykańską publiczność. […] Przy następnej okazji prześlę te dodatkowe dziesięć wierszy, nad którymi obecnie pracujemy. […]
Nie czujemy w tych słowach – mimo amerykanizacji – żadnego podstępu, nie słyszymy żadnego Kmicica wysykującego przez zęby formuły lojalności, podejmującego grę w momencie, gdy zapewnia, skądinąd obłudnie, księcia Bogusława: „Moja fortuna przy Radziwiłłowskiej urosnąć może”. To raczej Szymborska miała wielkie szczęście – nie tylko zresztą w tej sprawie – do dobrych, oddanych jej i kochających, a przy tym niezwykle inteligentnych, twórczych i zaradnych ludzi. I Filipowicz, i Barańczak, by przy nich jedynie pozostać, byli wielkościami samymi w sobie, osobowościami pełnymi i ukształtowanymi, bogatymi i samowystarczalnymi, wielkodusznymi, bezinteresownie obdarowującymi, „pod naporem – jak powiada Nietzsche – mocy szukającej ujścia, szczęście wielkiej energii”. Barańczak, w 1972 roku młody pistolet, nabity gniewem i energią, zgłosił się sam z entuzjazmem i żarem zachwytu. W Stanach zgłosił się powtórnie – do roboty, coraz bardziej nękany i ograniczany chorobą, a przecież nieprawdopodobnie, nieludzko pracowity. Zadowolony, że pomógł, umożliwił, wypchnął na szerokie wody, że udało mu się równolegle z amerykańskim zainteresować nową dużą antologią wierszy Szymborskiej wydawcę brytyjskiego, bo to jednak jakoś bardziej po europejsku i step by step trochę bliżej do… Pół żartem, pół serio, z wrodzoną sobie galanterią i swadą, bywało, obsadzał się w roli… pomocnika i czujnego agenta:
Droga Wisławo,
czuję potężny przypływ dumy, kiedy sobie uświadamiam, że pisząc ten list [datowany 19 maja 1994], występuję po raz pierwszy w życiu w roli oficjalnego agenta literackiego (i to Czyjego!). Do tej pory bywałem tylko agentem wrogich nam sił, a i to bez większych sukcesów. Mam w każdym razie wreszcie […] coś konkretnego do obwieszczenia i zarazem przesłania na Twoje ręce, a mianowicie umowę do podpisu.
Tu następuje bardzo skrupulatne omówienie najważniejszych punktów umowy przedstawionej przez nowojorski Harcourt Brace & Jovanovich. A dalej jeszcze:
Miałem jeszcze wspomnieć o nowinkach spoza USA. Otóż książką [
View with a Grain of Sand. Selected Poems] wyraziło zainteresowanie czołowe wydawnictwo Anglii, Faber & Faber (ta sama firma, w której ongiś pracował T.S. Eliot) i jest bardzo możliwe, że rzecz wyjdzie jednocześnie, na zasadzie współpracy wydawnictw, w Stanach i Wielkiej Brytanii. […] W ogóle zanosi się coraz wyraźniej na to, że
Widok… będzie sensacją i rzuci Amerykę na kolana.
Chyba to by było wszystko, com miał do powiedzenia jako agent.
Barańczak z serdeczną pasją, jako agent i nie-agent, robił wszystko: od copyrightów i kont bankowych autorki, po wybór okładki („Co do okładki, nie mam żadnego pomysłu” – pisała) i deliberacje nad tytułem, gdy okazało się, że Kot w pustym mieszkaniu jest zanadto osobisty, czemu po prawdzie nie należy się dziwić. W wrześniu 1993 roku na odwrocie kolejnej porcji pysznych kolaży-wyklejanek znajdziemy zamiast słynnego „Eeee…” Szymborskiej (z towarzyszącym machnięciem ręki) nadzwyczaj jasne i zdecydowane postawienie sprawy. Bywało, że budziła się w niej lwica…
Staszku mój Wspaniały!
Tonę w długach – oczywiście wdzięczności i oczywiście wobec Ciebie. I w dodatku te długi wciąż rosną i rosną, a ja jestem niewypłacalna. Godzę się na każde wydawnictwo, które doceni Twoją pracę!
I tylko proszę o inny tytuł. Każdy, tylko nie ten. Wiemy przecież, że na tytule książki spoczywają jeszcze obowiązki „handlowo-reklamowe” – czy jak tam nazwać. A ja nie chciałabym, żeby Kot w pustym mieszkaniu w tej roli występował… Wolałabym nigdy tego wiersza nie napisać, ale skoro już musiałam, niechże sobie będzie cicho, w środku książki. To są takie moje racje najosobistsze, a Ty z pewnością je rozumiesz. […]
Zrozumiał. Interpelacja zainteresowanej została uwzględniona i w miejscu kota znalazło się ziarnko piasku, które w kontekście całości całkiem nieźle się uzasadniało…
[…] oczywiście od razu po Twojej prośbie w sprawie tytułu porozumiałem się z Clare i wymyśliliśmy, czy raczej znaleźliśmy inny: Widok z ziarnkiem piasku. Brzmi to bardzo dobrze po angielsku i ma wiele wspólnego z tzw. duchem Twojej poezji, bo ziarnko piasku to i taki mniejszy kamień z Rozmowy z kamieniem, i głowa pośród tłumu z Fotografii tłumu […]
Reakcja Szymborskiej – na kolejnej wyklejance – była bezzwłoczna i lakoniczna:
Stasiu Niebotyczny!
Na tytuł się zgadzam i to nawet z radością, bo bardzo pasuje. A nawet o nim nie pomyślałam! […]
Tulę Was oboje w sposób zdecydowany –
Wisława
Ziarnko do ziarnka… Pamiętamy wszyscy Mistrza i Małgorzatę Bułhakowa i jego: „Czas już! Czas”. Jest pora siania, pora burzy i naporu, nieba w płomieniach, pora dorastania i dojrzewania; jest czas na zbieranie doświadczeń i wreszcie czas zbierania plonów. Jak wszystko na to wskazuje (a nie od rzeczy będzie w tym miejscu i momencie przypomnieć również inne poza amerykańskim ośrodki kultury i promocji tudzież wieloletni niezmordowany trud Dedeciusa, Marchesaniego, Bodegårda), w połowie lat dziewięćdziesiątych cały konwój był już gotowy – może poza samym woźnicą – do zdobywania dzikiego Zachodu, a poetycka scena czekała na Wielki Finał.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze]