W tym samym 2015 roku ukazała się książka znanego rysownika Marka Raczkowskiego, który dał jej zaskakujący i przewrotny tytuł: Książka, którą napisałem, żeby mieć na odwyk. To wywiady z rysownikiem przeprowadzone przez Magdalenę Żakowską tuż przed jego pójściem na terapię. Tytuł jest nieco cyniczny, ale całość – jak na czołowego cynika i ironistę naszego narodu – całkiem poważna. Początek, pierwsza rozmowa jest o uzależnieniach, Raczkowski odkrywa kulisy swojego beztroskiego życia na haju, na przykład że gdyby podliczył, ile wydał na ćpanie, zebrałaby się suma na dom w Warszawie. Opowiada, jak trafił do szpitala, a potem na stół operacyjny. Że boi się odwyku, odstawienia kokainy, odejścia talentu bez podkręcenia używkami, ale nie ma wyjścia, bo zdrowie nie pozwala. Dalszy ciąg książki to już przemarsz przez gorące „polskie” tematy publicystyczne: aborcja, powstanie warszawskie, kościół katolicki itd. Byłam trochę rozczarowana, bo to „odgrzewane kotlety”, ileż można wałkować te tematy? Całe szczęście koniec to powrót do osobistej historii, książkę zamyka rozmowa po pobycie w ośrodku leczenia uzależnień. Raczkowski opowiada otwarcie o swoich przeżyciach, choć niestety trochę powierzchownie. Czy Raczkowski dał taki tytuł książce, wierząc, że to przyciągnie czytelników? Czy odwyk to dzisiaj równie interesujący i atrakcyjny temat, co dawniej ostre imprezowanie – seks, drugs and rock’n’roll? Na to wygląda, Raczkowski wie, co robi. Ma nosa.
Dotychczas leczenie uzależnień nie było tematem dla polskiej kultury, nie było takiej otwartości w mówieniu o tym problemie, bo też niewiele osób na leczenie się decydowało. Za komuny oddziały zamknięte szpitali psychiatrycznych nie były miejscem przyjaznym, gdzie trafiało się za sprawą świadomie podjętej decyzji. Poruszający film dokumentalny Marka Piwowskiego Korkociąg z 1972 roku nie pozostawia wątpliwości: w szpitalu leżą wyniszczeni pacjenci w ostatniej fazie choroby alkoholowej, dla których wybór był jeden: leczenie albo śmierć. Za komuny picie było „działalnością” atrakcyjną towarzysko, wręcz kulturotwórczą, wystarczy wspomnieć o całej alkoholowej kulturze w filmach, które robią z picia aktywność śmieszną, niewinną, nieodłącznie towarzyszącą polskim obywatelom. Chleb powszedni. Zaraz po transformacji, zanim na dobre przyszła moda z USA i Zachodu na prywatne terapie i ośrodki, Polacy przez lata nie byli świadomi swoich problemów z alkoholem, wstydzili się ich, nie chcieli zobaczyć jako choroby, a wizyty u psychiatry były największą tajemnicą.
W latach dziewięćdziesiątych o pisaniu książek, które dotykałyby tematu nałogu, wykorzystywały pijackie doświadczenie, nie było mowy. Może powstało kilka poradników psychologicznych? Wyjątkiem jest Wiktor Osiatyński, socjolog i profesor nauk prawnych, wykładowca, który na początku lat dziewięćdziesiątych wydał książkę Alkoholizm. Grzech czy choroba?. W kolejnej sam odpowiedział sobie na to pytanie: Alkoholizm. I grzech… I choroba… I…, a po niej wydał kilka kolejnych na ten temat (m.in. Rehab 2003, Litacja 2012, Rehabilitacja 2012). Tytuły są mylące, to nie poradniki terapeutyczne z zacięciem religijnym, ale dobrze napisane powieści oparte na doświadczeniach autora. Całość można wziąć za cykl, w którym widać drogę wychodzenia z nałogu. Osiatyński opisuje kolejne etapy uświadamiania sobie, czym jest alkoholizm i proces naprawy psychiki. Pisze: „nie patrzę na alkoholizm przez pryzmat choroby, ale przede wszystkim widzę w uzależnieniu niedostatek pewnych umiejętności życiowych. A w wychodzeniu z niego przede wszystkim edukacyjny proces przełamywania destrukcyjnych nawyków i nabywania nowych umiejętności”. Na to, że Osiatyński dwie dekady temu pisał otwarcie o alkoholizmie, miał zapewne wpływ fakt, że przeszedł terapię w USA („Najlepsze są ośrodki, gdzie stosuje się model połączony, to się nazywa model Minnesota – połączenie AA z terapią, która opiera się o te same zasady”), bo w Polsce takich terapii i ośrodków jeszcze nie było. „Kiedyś byłem u psychiatry, lata wstecz, w Polsce. Opowiadałem mu o sobie, on pytał mnie o różne rzeczy. Kiedy powiedziałem, dlaczego piję, to on na to: wie pan, pan ma tak dużą samoświadomość, że pan sobie poradzi z alkoholem. No i ja z tą samoświadomością jeszcze dziewięć lat piłem” – wspominał w wywiadzie z Brygidą Grysiak z TVN 24.
Coraz częściej spotykam osoby, które manifestują niepicie alkoholu, chwalą się, że są na terapii i są z tego dumne. Coraz więcej mamy w telewizji reklam piwa bezalkoholowego. Literatura, w ogóle sztuka, jest barometrem nastrojów społecznych, a często je wyprzedza. Czy powoli rodzi się w Polsce świadomość, że uzależnienie od alkoholu to poważna choroba, a za tym „moda” na trzeźwość? Marek Raczkowski otwarcie mówi, że pojechał do ośrodka w górach wyleczyć się z kokainy. W 2015 roku zadebiutowała dziennikarka telewizyjna Małgorzata Halber książką Najgorszy człowiek na świecie. To po przeczytanie jej książki Żulczyk się „nawrócił”. Pisał o niej: „Jej głos jest piękny i ważny. Nawet nie macie pojęcia, jak. Jej książka mówi wprost bardzo niewygodną prawdę. Prawdę, która jest jak słoń w pokoju, którego wszyscy boimy się dostrzec. Że bardzo wielu z nas może mieć problem”. Odpowiedzialny głos w sprawie zdrowia społeczeństwa, może nawet misja społeczna?
Jeśli problem alkoholowy był poruszany w polskiej literaturze, to raczej mało konstruktywnie, jako wyraz upadku, niemożności poradzenia sobie z nim. Albo to historie podlane czarnym humorem, zabawne, cyniczne, albo dojmująco smutne i tragiczne. Jest Jerzy Pilch, w Pod mocnym aniołem daje solidny portret alkoholika, ale podlewa go tak dużą dawką ironii i cynizmu, tak się dystansuje, że trudno wziąć problem na serio. Kolejne próby wyjścia z nałogu i odwyki Jureczka są komiczno-tragiczne. Są upadkiem, dekonstrukcją, a nie odbudową. Pilch swoją biografię przesiąkniętą alkoholową chorobą świetnie wykorzystuje. Pisze z perspektywy chorego, pijanego, a nie trzeźwego, leczącego się człowieka, głęboko zakopuje dramat bohatera, unicestwiając zarazem sens jego leczenia. Aż przyszedł dziennik. W Drugim dzienniku. 21 czerwca 2012 – 20 czerwca 2013 Pilch pisze: „Nagle uświadomiłem sobie, że nie palę, bezwiedność nie oznaczała łatwizny; tym było trudniej, że miałem za sobą rok abstynencji. Od roku, a nawet od przeszło roku ani kropli, ale nie przez to było trudniej, że ciągnęło mnie, by w tak dramatycznej sytuacji zalać pałę; czyniłem to w końcu w sytuacjach tysiąckroć łatwiejszych, więc w takich ekstremach flaszka w garści zdawać by się mogło, absolutnie nieodzowna; otóż nie, w najmniejszej mierze żadne znieczulenie mnie nie pociągało”. Z wielu wywiadów, których Pilch udzielił, wiadomo, że ma chorobę Parkinsona. W rozmowie z Kazimierą Szczuką mówił otwarcie: „po odstawieniu alkoholu drżenie rąk mija. Prędzej czy później, ale w końcu mija. Po pierwszym roku bez wódy usłyszałem od lekarzy, że niestety, to nie alkoholizm. U parkinsonika dygot narasta i nie ma na to sposobu”. I dalej: „powściągliwość nigdy nie była moją mocną stroną, dlaczegoż miałbym być powściągliwy w stosunku do mojej choroby?”. Sugestywne jest to, że nie chodzi mu tutaj o chorobę alkoholową, ale o Parkinsona. Choroba alkoholowa była częścią jego tożsamości literackiej, pewnie dlatego nie potrafił pisać o walce z nią na poważnie. Najbliżej dzisiejszej „mody” był chyba Kuba, bohater Pętli Marka Hłaski, który miał w sobie poważną decyzję o odwyku i nadzieję na nowe życie. Było blisko, żeby Hłasko opisał rozdrapy leczącego się alkoholika, a jednak wolał dać swemu bohaterowi się poddać. I dobrze, bo w innym razie nie byłoby kultowej książki, a z drugiej strony szkoda, bo dzisiejszym autorom do Hłaski daleko. Ale ich książki uważam za ważne zjawiska społeczne, bo przełamują tabu, oswajają z tematem i ze wstydem.
Żulczyk w felietonie i Halber w książce podkreślają, że choroba alkoholowa nie dotyczy tylko zapuchniętych, bordowych na twarzy, śmierdzących żuli na ławce w parku czy pod sklepem. Że pijąc w towarzystwie, na imprezach, koncertach, w modnych klubach też można być alkoholikiem. Że to choroba, która się rozwija i doprowadza do rozpadu życia. Brzmi jak moralizatorski, nudny wykład? Jest w Najgorszym… Halber sporo moralizatorstwa, ale to przede wszystkim książka na wskroś egocentryczna. Z jednej strony to jej minus, bo jest przegadana, momentami pusta w treści, a tylko ubrana w efektowną formę, „efektowną” znaczy ma język przystępny, wręcz kolokwialny, imprezowy, pełny modnych zwrotów, aż ciśnie się na klawiaturę określenie „hipsterski”. Z drugiej strony to bardzo osobista, szczera historia. Relacja z „krainy nałogu” i wychodzenia z niej. Tego, jak trudno odnaleźć się w rzeczywistości na trzeźwo, jak trudno kontaktować się z ludźmi, jaka to wielka rewolucja w życiu. O stracie znajomych, nudzie, pustce, wkurwie, miesięcznych dołach, bezradności, wtopach. Halber odkrywa najbardziej wstydliwe sytuacje, mówi o trudnych przeżyciach i uczuciach, lękach, wstydzie, a wszystko na pełnych emocjonalnych obrotach. Ta emocjonalność, szczerość przysłania, usprawiedliwia wady stylu. Bo to właśnie o szczerość i otwarcie chodzi w terapii. Choć to nie jedyna droga, książki Osiatyńskiego są mocniejsze, a nie ma w nich tej emocjonalności, nerwowości. Ich bohaterem jest W., jakby everyman, autor ma do niego dystans, nie pozwala sobie na tkliwość, czułość, użalanie się nad sobą. W. jest rzeczowy, zimny, konkretny, logiczny w refleksjach nad własnym życiem i uwikłaniem w alkohol.
Do Halber dołączył niedawno Robert Ziębiński powieścią Wspaniałe życie, jak zapowiada okładka, „niesamowitym mixem powieści pijackiej i kryminału”. I jest to trochę mylące, bo z powieści pijackiej nie ma tu wiele. Hulaszcze, pijackie życie bohatera po prostu szybko zabarwia się mrocznymi odcieniami, a kończy się, kiedy bohater zalicza detoks, zapaść, kończy w szpitalu, po czym podejmuje decyzję o odwyku i zaczyna pracę nad sobą i odbudowanie życia, czyli przed setną stroną (wątek kryminalny pomijam, bo jest moim zdaniem doszyty grubymi nićmi i słabiutki). Pojawiające się później retrospekcje unaoczniają tylko słuszność podjętej decyzji, bo co wspomnienie, to żenada, ściema, bezmyślność, głupota, chamstwo, w których pływał pijany bohater. Podobnie Halber, też zdradza przeszłość: piła od czternastego roku życia, pierwszy zerwany film zaliczyła na ognisku kończącym szkołę podstawową… A potem studia filozoficzne, nuda, znieczulanie się, żeby zbić napięcie i czuć się pewnie. Prestiżowa praca w telewizji, imprezy, koncerty, wielu znajomych, chłopak… A wszystko podlane alkoholem tak, że zapomniała, jak to jest być trzeźwą.
Jest sporo motywów wspólnych dla tych dwóch książek, bo podobno wszyscy alkoholicy są tacy sami, nie ma wyjątkowych alkoholików, mechanizmy uzależnienia są u wszystkich takie same, terapia polega na poznaniu tych mechanizmów, a oboje autorzy dzielą się ich stopniowym odkrywaniem. Oboje na początku ze sporą dozą ironii i sceptycyzmu opisują swoje kolejne terapeutki, terapeutów i ich pracę, nie bardzo wierząc, że takie rozmowy dokonają zmian w ich głowach i pomogą poukładać się na nowo, żyjąc w abstynencji. Oboje zdają relacje z sesji u psychologów i spotkań, tzw. mityngów Anonimowych Alkoholików. Oboje, nim zaczną terapię, zostają odesłani, Ziębiński na kilka godzin (bo ośrodek czynny od trzynastej), Halber na tydzień (żeby zeszło z niej