Pamięci Zofii Dzięcioł
Pan domu Jarosław Iwaszkiewicz i nie mniej ważna Anna Iwaszkiewiczowa, najbliższa rodzina. Dalej już tak jasno i przejrzyście nie było.
Bez drugiego rzędu wielki dom nie mógłby funkcjonować i oddychać. Jedzenie musiało być ugotowane, posiłki podane, detale życia uporządkowane. To było zadanie Zosi Dzięcioł. Byli jeszcze inni pracownicy Stawiska, ale Zosia była najważniejsza.
W trzecim, powinny być zwierzęta: psy i koty. Ale one przepychają się do przodu, nie pilnują porządku. Plasują w pierwszym rzędzie, przy nogach właścicieli, czasami w drugim, bo kto napełni miski…
Przy obiedzie zdarzały się sceny, kiedy Jarosław Iwaszkiewicz dawał leżącemu przy nogach Migdałowi do wylizania swój talerz. „Zosiu, wyparz talerz!” − wołał w stronę kuchni.
Tu hierarchia jest trudna do ustalenia.
Zosia Dzięcioł, wieloletnia gospodyni, urodzona w 1941 roku we wsi Byczki położonej w powiecie skierniewickim, na Stawisko trafiła w październiku 1956 roku po ukończeniu szkoły podstawowej. Zosia była zdolna, jednocześnie pracując, ukończyła wieczorowo niełatwe Technikum Chemiczne.
Zosia była bardzo dobrą kucharką. Doceniali to mieszkańcy Stawiska. Ale jedzenie w każdym towarzystwie inaczej smakuje. U Zosi, w ostatnim okresie, było to całe posiedzenie − jedzenie, rozmowy, leżący na jej łóżku wielki czarny kot, którego kochała. Kot chodził za nią jak pies − potrafił iść za Zosią aż do bramy Stawiska.
Zosia opiekowała się chorymi, w ostatnim okresie życia Pani Jadwigi, najmłodszej siostry pana domu, jej pomoc była niezbędna.
Pani Anna ostatnią jesień życia spędziła na niespokojnych, kilometrowych spacerach po Podkowie Leśnej. Chodziła zawsze bardzo szybko, tak jak jej ojciec, Stanisław Wilhelm Lilpop. W brązowym płaszczu, otoczona trzema psami, które nie opuszczały jej na chwilę. Ściemniało się wcześnie i na poszukiwania pani Anny wybierała się zawsze Zosia. Płowy wielki Migdał był najlepiej widocznym znakiem w przestrzeni. Czy Migdał był także po trosze Cerberem, strażnikiem świata umarłych, do którego żywych się nie wpuszcza − tego nie wiem. Obraz nieopuszczających na chwilę swojej pani Migdała, Reksia i Azy stał się na zawsze, jestem pewna, częścią przestrzeni. W ostatnim dniu życia pani Anna około drugiej po południu zjadła ugotowaną przez Zosię pomidorową z lanymi kluseczkami, pochwaliła i o trzeciej odeszła.
Zosia była dobra, Zosia była mądra. Zosia potrafiła kląć jak szewc, ale w jej ustach nie brzmiało to wulgarnie. W jej obecności wszyscy czuli się dobrze.
Była bardzo oddana całej rozgałęzionej rodzinie Iwaszkiewiczów.
W naszej ostatniej rozmowie, bodaj tydzień przed jej śmiercią, Zosia, której stałym środkiem lokomocji był rower, powiedziała mi: „Ciągle jestem lekka w nogach”.
Zosia, już w Muzeum Anny i Jarosława Iwasz-kiewiczów, pracowała do końca życia. Przepracowała w swoim życiu ponad sześćdziesiąt lat! Mieszkała w tym samym pokoju za łazienką, w którym spędziła kilka ostatnich lat życia Anna Iwaszkiewiczowa. Odeszła błyskawicznie, 8 marca 2017 roku po bardzo krótkim pobycie w szpitalu. Mury Stawiska, w którym spędziła prawie całe życie, opuściła dopiero po śmierci. W takich wypadkach słyszy się często − to dobrze, nie męczyła się. Ale takie zdania wychodzą z ust nas, żywych. Czy mamy do tego prawo?
Bez Zosi Stawisko byłoby i jest inne. Drzwi domu zamknęły się na dobre.