Sadowi się na płocie brzask.
Chwila ulotna jak Baranya-Baczka, mała republika tuż po Wielkiej Wojnie. Chór żab pod domem / gra mu basem, kwiląc / a vista, wtóruje kołyska. Bynajmniej! To koty. Serbia, kraik taki, gdzie w kafanach piją wszystko, wszystko poza kawą. Lipiec mają w czerwcu, sierpień w lipcu, marcowanie w lutym. Szósta rano, szósta po siódmej wieczorem. Na szafce nocnej stoi wahadełko. Newtonie, ktoś dobrze się bawił, poplątał ci nitki.
Jednoraki, bo taką ma ksywę, ściąga z palca obrączkę, patrzy: o, dwie lewe! Dnieje. Pierwsze autobusy rozwożą już nieład. Po suficie suną romby, światła ciężarówek jadących przez miasto. Resorują elipsy, bujają śmiertelne / amortyzatory. W czarnym albumie ze zdjęciem / bez światła. Tak spał: bez butów, chociaż umarł w butach. „Kartezjusz jest potwór o duszy w szyszynce. Dlaczego w szyszynce, a nie gdzieś poza nią?”. Dogłębnie to zbada, zbada to gruntownie. Ksiądz bez koloratki, czegoś tu brakuje.
Wstaje, do „pionu” winduje swój zewłok. Na łóżku „poziomo” leżą żona z córką. (Jak Lacoff nie kłamie, że ciało to kompas / języka, cudzysłów jest tutaj na miejscu). Mała znów ma ospę. Znów? To niemożliwe! Podmiot z orzeczeniem kontra okolicznik. – Jak to „znów”? Chcesz w ryja? – Dwójka na jednego. Dochodzi do bójki. – Skandal! – popiera ich składnia. – Razy dwa mieć ospy po prostu się nie da. – Lecz, z uczczeniem uszu, można mieć dwa życia. Serbskie i słowackie.
Jedno w myśl diagnozy pani Nagy Erzsébet, drugie w myśl diagnozy pani Friedrichovej. Komu wierzyć? Węgierce, Niemce, Serbce czy Słowaczce? Ach, te lekareczki. Sprawą nie zajęła się nawet policja, ta sprawa przywdziała barwy prowojenne. Ale on ucieka, on odwraca głowę. Idzie, nie idzie. Stacja kolejowa / i kosmiczna stacja. Ku ospie. Bo jego zadaniem jest rachować kropki. Liczy. Zawsze wychodzi mu wynik ujemny. – Nic się nie zgadza, więc coś tam się zgadza. – Kładzie na litery mały anestetyk. (Wcześniej mył je roztworem KMnO₄).
Na stole biedronka, chował ją pod kloszem. Ten klosz wybił właśnie jej pustą godzinę. Ona się nie rusza. Ona się nie rusza! Schowa ją przed córką, a potem pochowa. Zakopie ją w ziemi, jakby grzebał w człeku. Płytko, aby mogła się spod niej wydostać, kiedy bez nut zagra zespół Jozafata. Pomiar ostateczny określi jej dolę. Bo czyny biedronek też będą sądzone. A także krzesełko, spinka, wykałaczka. Płeć, co płata płoty. Rzeczowniki ruchu. Na razie nikt jednak nie wniósł żadnej skargi, nie padły zarzuty, więc świat trwa / tak sobie.
Codziennie rok cały zrywa kartki ze ściany, efemery. Kora drzew łuszczy się płatami. Jak skóra. Farba ze słupków. Owoce kopalne. Leje wodę do szklanki, ale zapomina. Zamiast tego ślina. Jest tak samozwrotny! Lustro przegląda się w jego języku. I śpiewa za niego, kiedy on się goli: – Najlepiej stać w miejscu, stać w miejscu i patrzeć, jak wędruje słońce po ścianach pokoju, jak wpada nam w oko przez system soczewek, co dzieli, szatkuje, / bo system nas dzieli. –
Bez wąsów i brody pod eskortą uczuć wypływa na pustkę ludnego poranka. On się nie przejmuje, on przejmuje głosy. „Sprzycność i jednanie, jednanie i sprzycność”. Ulicą przejeżdża śpiący ktoś z aktówką. Jeszcze dwoje ludzi: mierzy ich gałami, nie umie określić, kto większy, kto mniejszy. Wokół bloki w błocie, miały drapać chmury, a dały drapaka, do luftu, zasłaniają słońce. Na szczęście są ptaki zwykłego pokroju. Usterzenie V, odgłos: kling, kling, kełił. Wszystko jest. Jak dawniej. Za rogiem pod budką, co szczyci się daszkiem / o blasze falistej, starszy niż kraj Mali / czarnoskóry „Francuz” sprzedaje kwiatuszki.
„Więc czyżby Dzień Kobiet tutaj był też w lutym? Kupię, w razie Niemca”, duma Jednoraki. – Co za róże? – Nohmalne, hóża to hóża. – „Ale róża róży różna”, gdyby obnażył tę ekwiwokację, „Francuz” odtrąbiłby, że coś jest na rzeczy. Zamiast tego akcję spycha jedno krótkie: – Ile? – Phoszę pana, cztehy. – Cztery?! – Cztehhy! – grasejuje kwiaciarz, wywołując pasję. – Drogo. Czy w tej cenie jest też pana trelik? – Błąd. Powinien był bulić bez słowa. Dzięki Bogu dzikość nie leży w naturze Murzyna. Usta składa w „—” lub „‑” – sam nie wiem, / pauza, myślnik, dywiz.
Wychodzi na jedno. Zapala się lampka. – Cztehhhy – potraja, wtrąca fiorytury. – Pan robisz idiotę?! Ze mnie, czy pan robisz? – pyta Jednoraki i sięga po portfel. / Tam łypie pięćsetka. – Dhobne, masz pan dhobne? – Nie mam, panie, wybacz – czynny żal wyraża, żeby mieć już spokój. – Stówkę pan ci oddam, a hesztę w natü-rze – akcent jest na koniec. Sprzedawca to mówi, ale tylko dłońmi, i znika z historii.
– Jesteś niemożliwy – usłyszał, gdy rano / o siódmej przed szóstą zjawił się z bukietem. Na wczesny fajrant, na wieczorne morgi. Dziesięć róż i banknot. To cena za bilet. Do literatury, za granicę prawdy. Jak ten z Soli ziemi, Pietrek Niewiadomski, nie prostak – prostaczek. Taki, co nie wiedział, gdzie lewa, gdzie prawa, i błąkał się z diabłem po polach Pokucia. Razem z orientacją stracił wiarę w domność. A świadkiem tych włóczęg był niemy krajobraz.
Podymne bez kitu. Podymne bez chaty. Może Jednoraki nie wrócił, skąd wyszedł, lecz wrócił gdzie indziej? Fortunny przypadek. Przygląda się damie, gdy ta pyta „kochasz?”. W odpowiedzi patos wychodzi spod pióra: – Tyś myślą, której nie mogą dogonić me słowa. – W biegu skrzypią kości. Chrzęst żwiru. Chroboty. / Wpław. Zanim wsiąkł w poranek, wyglądał trochę / jak mężczyzna w paski. Zastosował bojkot osądu rozumem. Został w kwarantannie, gdzie kuje się mocne
papiery na życie.