07-08/2023

Przemysław Dakowicz

Magistra vitae.
Z notatnika warszawskiego przechodnia

Na Krakowskim Przedmieściu słychać niemal wszystkie języki świata. Ruch uliczny wstrzymano – tłumy ciągną trotuarami i samym środkiem jezdni. W Kordegardzie wystawa malarstwa Jerzego Nowosielskiego. Na jego obrazach ulice są niemal puste, a ludzie wydają się osamotnieni i smutni – zupełnie przeciwnie niż ci, których mijamy: siedzący w kawiarnianych ogródkach, przystający przed straganami z obwarzankami i łakociami, przysłuchujący się skomplikowanej melodii granej przez cymbalistkę w tradycyjnym stroju ukraińskim, która ze swoim instrumentem ustawiła się niemal u stóp Adama. Słowiczku mój! a leć! a piej! Leć, piej, bież, dąż – tam, gdzie kolumna, na której usiąść ani myślą podróżne żurawie, bo zbyt głośno tu, zbyt tłumno, zbyt kolorowo.

Jeśli chcesz na chwilę uciec od śródmiejskiego gwaru, obok pomnika Mickiewicza odbij w lewo, w Trębacką, a zaraz potem skręć w Kozią, wąską uliczkę, na którą wychodzą kuchenne drzwi restauracji, kawiarń i coctailbarów Krakowskiego Przedmieścia. Na Koziej cicho jak makiem zasiał, zbłąkane promienie słoneczne dogasającymi palcami opukują szczerby w starym, osypującym się tynku. Na chodniku pod Mostem Westchnień wielka pleciona torba z uszami, wypełniona śmieciem i gruzem – bo miasto żyje, to znaczy: umiera i zmartwychwstaje, każdego dnia obraca się w perzynę i odbudowuje, da capo al fine. Z Koziej skręć w prawo, w Miodową, następnie zaś w lewo, w Senatorską. Po chwili będziesz niemal u celu – w południowo‑zachodnim rogu placu Zamkowego.

Najlepiej widać to wszystko, owo ludzkie mrowie – celebrujące życie, rozgadane, rozkrzyczane, oglądające i konsumujące – z punktu obserwacyjnego na dzwonnicy kościoła świętej Anny. Pod zamkiem, w cieniu rozłożystego dębu stoją dorożki. Tłum zadziera głowy, by sprawdzić, czy zegar na wieży pod cebulastą kopułą o czasie zacznie wydzwaniać kuranty. U wejścia do katedry świętego Jana, jak zawsze, ktoś gra i ktoś śpiewa. W okolicznych sklepikach kilogramy warszawskich pamiątek osiadają w plecakach i torbach turystów z różnych stron kraju i globu – syrenki, miniatury Zamku Królewskiego i kamienic Starego Miasta, magnesy na lodówki i gipsowe popiersia Fryderyka, biało‑czerwone szaliki i szklane kule z podarowanym nam przez tow. Dżugaszwilego Pałacem K. i N., na który – jeśli nimi potrząsnąć – bezszelestnie opada śnieg zbiorowej niepamięci. Pod pomnikiem u zbiegu ulic Wąski Dunaj i Podwale grupa dziewcząt w mundurach Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej robi sobie zdjęcia. Mały powstaniec ma na głowie hełm o kilka numerów za duży. Kilkadziesiąt metrów dalej szewc Kiliński dniem i nocą wznosi szablę ku niebu, jakby chciał jednym sztychem przebić słońce i księżyc w pełni. Na ulicy noszącej jego imię, w miejscu, gdzie przytyka ona do Podwala, kilku nastolatków, którzy właśnie wyszli z pobliskiego sklepu, jak na komendę otwiera puszki z napojami energetycznymi. Rozmawiają po ukraińsku.

Jest niemal dokładnie tak, jak we wstępie do zbioru esejów Planeta Piołun napisała Oksana Zabużko – ów „świat stołecznego śródmieścia” jawi się jako „miły”, „przytulny” i „nieskończenie domowy”. Takim ujrzała go pisarka w roku 2014. Był to rok Majdanu, ukraińskiej Rewolucji Godności, zakończonej ucieczką promoskiewskiego satrapy do Rosji, rok „zielonych ludzików” oraz proklamacji separatystycznych „republik” donieckiej i ługańskiej, wreszcie rok wchłonięcia Krymu przez Federację Rosyjską.

Zabużko przyznaje, że na Warszawę patrzyła wówczas „przez ścianę łez”. Zapewne właśnie dlatego w jej wspomnieniu obraz polskiej stolicy jest tak jednowymiarowy. Zdaje się zresztą, że nie może być inny, że ktoś, kto przychodzi „stamtąd”, ze strefy wojny i śmierci, jedynie śmierć i wojnę ma przed oczyma, to znaczy: wszystko inne postrzega jako domenę niczym nie zmąconego szczęścia i dosytu. Zresztą i my – przez długie lata po Okrągłym Stole – skłonni byliśmy (chyba nieco na wyrost?) nazywać epokę, w której żyjemy, najszczęśliwszym okresem w historii kraju i nie zauważać przeszłości, to znaczy nie wyciągać z niej żadnych wniosków stosujących się do teraźniejszości. Inwazja Rosji na Ukrainę sytuację tę zmieniła – za sprawą obecnego doświadczenia ukraińskiego możemy ujrzeć na nowo i lepiej pojąć to, co niegdyś spotkało nas samych. Przeszłość powraca, konkretyzuje się, unaocznia, staje prawie że dotykalna.

Słowa o „nieskończenie domowym świecie stołecznego śródmieścia” brzmią mi w uszach, gdy w ostatni majowy weekend z żoną i córką przyjeżdżamy z Łodzi do Warszawy, by trochę tu „pobyć”, by na dwa dni zanurzyć się w żywą tkankę stolicy. Kwaterę mamy wyznaczoną tuż obok Zamku Królewskiego – przestrzenią codziennych spacerów są dla nas Stare Miasto i Nowe Miasto, Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat, Ogród Saski oraz place Krasińskich, Piłsudskiego i Teatralny.

Dla kogoś, kto dojeżdża tu do pracy, stolica zostaje zredukowana do przestrzeni, którą należy pokonać w możliwie krótkim czasie. Przestrzeń ta jest de facto pozbawiona właściwości, amorficzna, plazmowata. Turysta dotyka Warszawy inaczej. Wyczulony na kształty, barwy i dźwięki doświadcza odświętności chwili, którą niejako wyjęto z pędzącego nurtu. Tonie w Warszawie, zapominając o tym, że przebywa w samym środku historycznej rekonstrukcji, w skansenie zbiorowych doświadczeń, w bijącym piano, pianissimo sercu obłaskawionej, zneutralizowanej i udomowionej makabry. Jeśli jednak zwraca uwagę na komunikaty dobiegające nas zza wschodniej granicy – na telewizyjnym ekranie widział groby Buczy, Irpienia i Borodzianki, wpatrywał się w zbombardowany przez Rosjan budynek teatru w Mariupolu, pod którego gruzami pozostały setki ciał szukających tam schronienia matek, dzieci i starców, słyszał o wypełnionej ludźmi pizzerii w Kramatorsku, w którą uderzyła rosyjska rakieta S‑300 – przygląda się warszawskiemu Staremu Miastu podejrzliwie. Bo w rzeczywistości „miłe, przytulne i nieskończenie domowe” może się ono wydać jedynie przybyszowi z daleka, który nie zauważa – bo zauważyć nie może – śladów wojennej grozy sprzed niemal osiemdziesięciu lat. Zamknięto je w estetyczne kształty pomników, w geometryczny porządek pamiątkowych tablic, w mało zrozumiałą plątaninę napisów na elektronicznych mapach Google’a, w której gubi się wzrok przeciętnego obserwatora.

Ja jednak, który pamiętam zdania otwierające Gwiazdę Piołun, stanowiące coś w rodzaju szczepionki na „naskórkowe” doświadczanie Warszawy, oglądam centrum stołecznego miasta ironicznie, to znaczy: patrzę na jedno, dostrzegam drugie. Mowa warszawskich ulic ma bowiem „podwójne dno”, jest mową ezopową i aluzyjną, a to, co widoczne, co na powierzchni, nieustannie odsyła do tego, co zakryte, do gorzkiego jak piołun, ciemnego jądra.

Pod tak zwanym Mostem Westchnień, czyli przerzuconym nad ulicą Kozią jednokondygnacyjnym łącznikiem, na wysokości twarzy przechodnia kamienna tablica z umieszczoną na tle krzyża maltańskiego informacją, że w miejscu tym 10 sierpnia 1944 roku „hitlerowcy rozstrzelali sto kilkanaście osób”. Czyjaś ręka przekreśliła wyryte w żółtoszarym piaskowcu słowo „hitlerowcy”, by powyżej – ołówkiem! – napisać „Niemcy”…

Tego rodzaju tablic, zaprojektowanych przez rzeźbiarza Karola Tchorka, jest w okolicy wiele (pod koniec lat 70. w granicach miasta było ich czterysta czterdzieści osiem). Będziemy je mijać każdego dnia – wędrując Senatorską i Długą, Krakowskim Przedmieściem i Nowym Zjazdem, Podwalem, Wąskim Dunajem i Kozią. Miejsca zbiorowych egzekucji, likwidacji powstańczych szpitali wraz z ich personelem i pacjentami, publicznego mordowania więźniów Pawiaka oraz przechodniów aresztowanych w ulicznych łapankach… A wszędzie liczby – liczby zamiast nazwisk.

Wojna w Ukrainie, zmniejszając dystans dzielący nas od przeszłości, sprawia, że wyobraźnia warszawskiego przechodnia próbuje tym bezimiennym ofiarom nadać choćby pozory realności – wyposażając je w jakiś wzrost, jakiś wiek, jakieś rysy twarzy. Nawet najbardziej wyćwiczona imaginacja nie razi sobie jednak z liczbami abstrakcyjnymi, z setkami tysięcy i milionami.

Przechodzień, który obok odkopanych niedawno fundamentów Pałacu Saskiego, wysadzonego w powietrze przez Niemców, przejdzie pozostawioną nam resztką Ogrodu Saskiego w stronę Placu Bankowego i zabłąka się na teren dawnego getta, do którego niemieckie władze okupacyjne wtłoczyły warszawiaków o żydowskich korzeniach i ich ziomków z miast i miasteczek Distrikt Warschau, stanie przed ścianą ciszy – na próżno będzie się ją starał sforsować. Niewiele lepiej wypadnie dlań próba objęcia rozumem największej zbrodni okresu Powstania Warszawskiego – rzezi dokonanej na ludności dzielnicy Wola przez oddziały Heinza Reinefartha. I to niezależnie od tego, czy za bliższe prawdy uzna szacunki polskie (ok. 50 tysięcy ofiar), czy niemieckie (15 tysięcy).

Wyobraźnia potrzebuje konkretu i szczegółu – najlepiej pracuje, gdy punktem odniesienia są dla niej losy jednego człowieka, jednej rodziny, jednego miejsca. Takich „punktów zaczepienia” Stare Miasto oferuje aż nazbyt wiele.

Oto archikatedra świętego Jana Chrzciciela, niedziela 17 września 1939 roku, tłum szczelnie wypełnia wnętrze. Podczas mszy w dach świątyni uderza bomba. Podłoga chóru wali się na odkryte głowy tych, co błagali o wybawienie od złej i niespodziewanej śmierci. Inna z bomb trafia w Wieżę Zygmuntowską Zamku Królewskiego, niszcząc mechanizm zegara, który zatrzymuje się o 11:15. (Od kilku godzin w granicach II Rzeczypospolitej są już nie tylko wojska III Rzeszy, lecz także sowiecka Armia Czerwona.) Z na wpół zniszczonej siedziby polskich władców Niemcy wywiozą wszystko, co się da – dzieła sztuki plastycznej, arrasy i dywany, żyrandole, kandelabry, kominki i gzymsy, a nawet posadzki. Do prac rozbiórkowych każdego dnia zapędzani są przedstawiciele żydowskiej społeczności Warszawy. Jeszcze nie zamknięto ich w getcie, jeszcze nie odesłano do Treblinki.

Schyłek lata roku 1944. Między kościołem św. Anny a kamienicami po przeciwnej stronie Krakowskiego Przedmieścia wisi kurtyna chroniąca esesmanów Oskara Dirlewangera przed wzrokiem i kulami powstańców. Do barykady na Podwalu podjeżdża transporter amunicji Borgward IV. Przejmą go żołnierze AK i odbędą nim triumfalny przejazd ulicami starówki. U zbiegu Podwala i Kilińskiego, tam gdzie, wyszedłszy z pobliskiego sklepu, dziś stoją ukraińscy chłopcy z napojami energetycznymi, pojazd wybuchnie.

Po upadku powstania, 9 października 1944 roku Heinrich Himmler wyda rozkaz zburzenia Warszawy: „Miasto ma całkowicie zniknąć z powierzchni ziemi i służyć jedynie jako punkt przeładunkowy dla transportu Wehrmachtu. Kamień na kamieniu nie powinien pozostać. Wszystkie budynki należy zburzyć aż do fundamentów”. Pod Zamek Królewski, Pałac Saski, Hale Mirowskie, pod mosty Kierbedzia i Poniatowskiego, most średnicowy i most przy Cytadeli, pod zabudowania dzielnicy Wola, gdzie nie ma już żywych, niemieccy saperzy – podobnie jak czynili to przed rokiem na terenie oczyszczonego z ludzi warszawskiego getta – podłożą materiały wybuchowe. Z ziemią zrównane zostaną najważniejsze historyczne budowle, dzieła kultury, zbiory bezcennych woluminów. Stojące jeszcze ściany, stropy i fasady wypalane będą płomieniami z miotaczy ognia.

Z drugiego brzegu Wisły upadkowi powstania i planowemu niszczeniu polskiej stolicy będą się przypatrywać rosyjskie oddziały, zatrzymane w miejscu rozkazem ospowatego generalissimusa.

A potem, gdy wszystko ucichnie, gdy dopalą się ogniska i runą mury, gdy ziemia zacznie wchłaniać bezimienne ciała, wojska oswobodzicieli krokiem defiladowym wkroczą na warszawski cmentarz.

Tym wyzwoleniem szantażować będą wyzwolonych przez kolejnych osiemdziesiąt lat.

Zainstalują tu swoich Janukowyczów. To, co nazwą oswobodzeniem, uczynią podstawą własnego panowania nad krajami Europy Środkowej. Z historycznych narracji znikną Niemcy i Rosja, oddziały morderców Dirlewangera, Prigożina i Kadyrowa odłączą się od swoich mocodawców, jakby ich działalność nic nie miała wspólnego z istnieniem państw, z których ruszyli do krwawej roboty. Na scenie historii zostaną tylko naziści i putiniści. Zburzone miasta ktoś podźwignie z ruin – znów będą się jawić jako „miłe, przytulne, nieskończenie domowe”. Nowi ludzie wejdą na miejsce starych. We wnętrzu współczesności tych, którzy przyjdą tu po nas, dojrzewać będzie myśl o nowej wojnie.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.