Kłopot natomiast z tym „bez rozgłosu”. Szedł swoją artystyczną drogą, nie kalkulując i nie dopuszczając pisarskich kompromisów, więc miał opinię pisarza trudnego, niezależnego, osobnego. Czy mógł pisać inaczej? Oczywiście mógł, co widać chociażby w jego Wodzireju, o tym zaświadczają też napisane przez niego scenariusze filmowe. Mógł starać się o rozgłos, ale nie chciał, bo wiedział, że musiałby wtedy sprzeniewierzyć się swojej literaturze. Taki po prostu był: skromny, przyjazny innym, ale miał w sobie siłę i determinację, by trwać przy swoim, co zresztą skutkowało literackimi nagrodami, lecz oczywiście nie gwiazdorstwem, a jedynie szacunkiem u tych, którzy rozumieli jego literacką wyjątkowość.
Tu trzeba powiedzieć to, co wszyscy pewnie wiedzą. Marian Pilot należał do tej części swojego pokolenia, która przeniosła się ze wsi do miasta z wszystkimi tego konsekwencjami. Przez początkowy okres twórczości pisał o świecie, który opuścił, ale pisał, zachowując dystans, jakby był tylko i wyłącznie obserwatorem, może nawet zawstydzonym obserwatorem. A potem przyszedł czas gniewu na to zawstydzenie, na samego siebie. I pojawia się powieść Majdan. Jej narrator jest pierwszoosobowy. Gdy pisze o swojej ucieczce ze wsi, używa mocnych słów, które nie mają deprecjonować tamtego świata, ale uderzyć w niego samego, ukarać go za to, że uciekając, zerwał z kulturą, która go ukształtowała i zapisała się w nim tak mocno, że nie pozwoliła mu bez reszty wejść w kulturę miejską. I że jego ucieczka, jak mówi bohater powieści, była „ucieczką w rozkraczność”. A cenę takiego wykorzenienia i niezakorzenienia narrator opisuje bez litości dla siebie – widzi się „spłaszczonego samoobronnie, łaszącego się” itd. To w sumie brutalny opis uświadamiania sobie, że tzw. awans społeczny może prowadzić do wewnętrznego dramatu, a nie do szczęścia.
Z Majdanem łączą się kolejne utwory z lat siedemdziesiątych minionego wieku. Jak się domyślam, był to dla Mariana czas namysłu nad literaturą i – moim zdaniem – nadmiernych wyrzutów sumienia, że zdradził wieś. Mówił o tym wprost w wywiadach, o wstydzie z powodu języka, który odróżniał go od miastowych, i o tym, że podobnie przeżywali to jego rówieśnicy, którzy doświadczyli takiej samej życiowej zmiany. A on sam, mówiąc najkrócej, wyzwolony z tego wstydu, wracał do języka gwarowego, wpasowywał go już teraz bez ograniczeń innych niż artystyczne w fundament swojej literatury, korzystając ze znakomitego słuchu językowego i słowotwórczej biegłości.
To zaowocowało prozą językowo rozbuchaną, ale wysmakowaną i poprowadziło go – w jedną stronę – do sukcesu powieści Pióropusz. A w drugą do napisania esejów Matecznik, którymi oddał hołd swojej ziemi rodzinnej, i także do książki Ssapy, szkudły, świętojanki. Słownik dawnej gwary Siedlikowa, czyli gwary miejscowości, z której pochodził. Myślę, że te książki traktował jak rodzaj ekspiacji za to, że chciał kiedyś radykalnie odwrócić się od swojego miejsca na ziemi.
Z dzisiejszego punktu widzenia najbardziej poruszający jest ostatni tom prozy Mariana Pilota – cztery utwory zamknięte w tomie Niebotyki. Jak napisał na ostatniej stronicy okładki, w nich „śmierć hula w najlepsze”. Nie chcę się tu niestosownie wymądrzać, że to jego testament czy że chciał nas zostawić właśnie z taką, a nie inną prozą. Przypomnę tylko otwierającą książkę miniaturę prozatorską. Jej narrator idzie z matką „polną dróżką z cmentarza, na którym matka jest pogrzebana”. Nieważne w tej chwili, o czym rozmawiają ani że matka widzi kogoś, kto też „zmartwychwstał”, i cieszy się, że ona była pierwsza. O co tu chodzi? O siłę naszej pamięci o zmarłych. Jeśli o nich pamiętamy, to nasza pamięć, wyobraźnia przywraca ich do życia i sprawia, że pozostają między nami.