06/2024

Krzysztof Wacławiec

Maks

1
Maks nie wybrał sobie miejsca urodzenia, przyszedł na świat w 1915 roku w Rybniku. Gdy siedem lat później odrodziła się Rzeczpospolita, stał się Maksymilianem, a po zagarnięciu Śląska na powrót przez Rzeszę wrócił Max. Kiedy Max wrócił z wojennej tułaczki, administracja ludowa nadała mu imię Maksym. W końcu wygrał Maksymilian, bo tak stoi na jego grobie. Imiona różne, ale człowiek ten sam, te same kości, ta sama skóra i to samo wypełnienie. Te same zmysły – widzące, czujące i słyszące ten sam świat. Ta sama dusza, wierna temu samemu Bogu.

Litery i cyfry to nasze pierwsze i najważniejsze odzienie. Zapisane w rejestrach i kartotekach, aż wreszcie na płycie nagrobnej. W nich zapisano cały los, a to, co zapisane, jest pewne i prawdziwe. One określają nas tak samo jak kolor skóry i oczu. Jak obute lub bose stopy, pusta lub pełna miska.

Maks na wojnie nosił kolejno trzy mundury: Wojska Polskiego II RP, Wehrmachtu i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Przed i po wojnie ubierał się jak każdy inny karlus, do kościoła – ancug, do pola – łachman, a w pracy – fartuch masarski.

W 1946 roku, gdy po raz pierwszy ujrzał swoją córkę, a jego sześcioletnia córka pierwszy raz w życiu ujrzała swojego ojca, oboje pomyśleli: Ma moje oczy. Ma ten sam błękit w oczach co ja.

– Magdalena! Pódź zy mnom, ida na stacja. Przyjechali, może i twój tata przyjechoł – powiedziała pani Cichocka, sąsiadka. – Dej ronczka, pódź.

I poszli we trójkę: pani Cichocka z pięcioletnim synem Olesiem i Magdaleną, córką Maksa. Minęli skrzyżowanie, na którym u wejścia do szynku „U Diobła” na schodach siedział włóczęga w brudnej i porwanej kurtce. Gdy omijali go szerokim łukiem, czknął nagle głośno i spojrzał na nich strachliwie.

Magdalena czuła niepokój, ale i ogromną ciekawość. Jak on wygląda? Kto to jest ten ojciec? Ten tata. Ten, na którego tak długo czekam, którego może dziś spotkam. Czy jest podobny do wujka Paula? Czy może niższy, taki jak Karlik od cioci Wandy, a może wygląda tak jak ten obdartus spod szynku?

Mijali wielu dorosłych, jedni milczeli, inni rozmawiali – radowali się i płakali ze szczęścia i smutku. Szli szybko z naprzeciwka, w mundurach i łachmanach, w butach i bez butów, obładowani i z pustymi rękami. Ze spuszczonymi głowami lub z rozbieganymi oczami, szukając w tłumie znajomej twarzy. Obejmowani przez kobiety lub samotni. Szli, a Cichocka z dziećmi przeciskała się między nimi. Były też inne dzieci, plątały się pod nogami, a te szczęśliwe przytulały się do swoich ojców.

Ojciec, kto to jest ojciec? – myślała Magdalena. Emocje przechodzących ludzi potęgowały jej napięcie. Minęli pierwszy most na rzece Nacynie i doszli do drugiego nad kanałem, który doprowadzał wodę do młyna. Magdalena spojrzała na przelewające się z łopaty na łopatę snopy srebrzystej wody. Zawiało chłodem i wilgocią z komory koła wodnego. Tuż za młynem zakwitła wiśnia, jej słoneczny zapach niesiony gorącym podmuchem przykrył wilgotne wyziewy. Nagle Cichocka przyciągnęła ją lekko ku sobie, nachyliła się i powiedziała:

– To jest twój tata!

Zobaczyła przed sobą rosłego mężczyznę w beżowo‑rdzawym battelfieldzie i w czarnym berecie założonym na bok, z zawieszonym na ramieniu dużym workiem. Zatrzymał się przed nimi i rzucił worek na ziemię. Tobołek zadzwonił, zachrzęścił i stęknął, wypuszczając powietrze, wreszcie znieruchomiał. Był tak duży jak ona, zielono‑szary, związany skórzanym paskiem, z szeroką taśmą do noszenia. Nieufnie zmierzyła go wzrokiem, po czym przeniosła spojrzenie na zniszczone buty ojca. W cholewie prawego zauważyła kawałek drewnianego trzonka. A więc tak wyglądają buty ojca.

– To ty, Maks? – zapytała Cichocka niepewnie.

– Jo – odpowiedział i z ciekawością spojrzał na dzieci. – To twoje?

Cichocka popchnęła zesztywniałą Magdalenę do przodu. Dziewczynka oparła się szturchnięciu, a bose nogi złączyła piętami. Dziwne uczucie niepokoju zmieszanego z pragnieniem spełnienia długo oczekiwanej niespodzianki rozpaliło jej policzki rumieńcami piekącymi jak ogień i spowodowało mocny ucisk w brzuchu. Dziewczynka stała z oczami wlepionymi w ogromne, podarte buciory. Spuściła napięte ramiona wzdłuż ciała, skurczyła palce u stóp w oczekiwaniu.

– To twoja.

Maks popatrzył z góry na małą słomianą główkę z dwoma rzadko zaplecionymi warkoczykami. Schylił się i przykucnął. Spróbował spojrzeć jej w twarz. Magdalena jeszcze niżej spuściła głowę, żeby ukryć łzy, które nabiegły jej do oczu. Delikatnie wziął ją na ręce. Nie opierała się, choć była sztywna jak słup soli. Pozwoliła się podnieść, a potem przytulić. Nikt prócz matki nie brał jej dotychczas na ręce. Poczuła jego ciepło – nie takie jak od mamy, wewnętrzne i miękkie, pachnące mlekiem i obiadem, ale powierzchowne i odsłoneczne, a pod kurtką twarde i żylaste. Nieznany zapach żelaza, dziegciu i oleju maszynowego wyparł zapach kwitnącej wiśni.

To nie maszyna, to nie żołnierz, przed którym trzeba uciekać, to tata – pomyślała. Powoli rozluźniła napięte mięśnie i zarzuciła ręce na jego szyję. Wstał i odchylił głowę do tyłu, by przyjrzeć jej się z bliska. Magdalena podniosła oczy i popatrzyła na spaloną słońcem, ogorzałą od wiatru twarz z drobnymi igiełkami zarostu. Spojrzała mu w oczy i pozwoliła ojcu zajrzeć w jej załzawione oczy.

Jak to jest – pomyślał Maks – że to młode życie jest tak podobne do starego? Przyjrzał się twarzy córki, przypomniał sobie wizerunek żony. Tak podobne i to do obojga nas jednocześnie. U cieląt też tak jest, są podobne i do krowy, i do byka. Ten świat jest skomplikowany i prosty jednocześnie.

– A Alojza żeś widzioł? – zapytała Cichocka.

– Niy, niy było go w pociągu – odpowiedział bez zastanowienia. Dobrze wiedział, że nie było go w tym pociągu i nie będzie go w żadnym następnym.

– Może jeszcze idzie? – Spojrzała na Maksa, który starał się nie patrzeć na nią, by uniknąć odpowiedzi. Zajmował się córką. O Alojzie zamierzał jej powiedzieć później.

– To ida – powiedziała i pociągnęła za sobą Olesia, który akurat zajmował się dłubaniem w nosie. Gdy odeszła na może dziesięć kroków, Maks powiedział tak cicho, żeby nie usłyszała:

– Przyjda na wieczór, to ci wszystko opowiym.

Postawił Magdalenę na chodniku, rozejrzał się, wziął głęboki oddech, popatrzył na nią i zarzucając wór na ramię, powiedział:

– Prowadź du dom!

Magdalena kiwnęła głową, warkoczyki zatańczyły wesoło na głowie. Podała mu rączkę, uśmiechnęła się i cicho, ledwie słyszalnie powiedziała:

– Chodź.

Ktoś przechodzący obok pozdrowił go:

– Witej, Maks!

– Witej, Achim – odpowiedział. – Tyś już jest?

– Ja, jo już w zeszły roku przyjechoł.

– I co?

– Obejrzysz. A tyn mundur seblycz i zakop.

Zakopał za stodołą, obok tego, który zakopał we wrześniu 1939 roku. W bezpiece się nie spieszyli, ale jak już wezwali, to długo przesłuchiwali. Ludzie, których nie znał, inni, ze wschodu, zadawali różne pytania. Ludzie, których się bał jak nigdy dotychczas. W 1940 roku, gdy Niemcy wrócili, też się bał. Pytania były podobne, ale prostsze, a przesłuchanie krótsze. Nie dociekali. Szło się do Wehrmachtu albo za stodołę. A co z rodziną? Kto to może wiedzieć?

Ci, którzy wygrywają wojnę, biorą ciebie, twoją żonę i rodzinę jak rzecz, zagarniają twój dom i ziemię, twoją ulicę, twoje miasto i zawsze sprawdzają, co robiłeś wcześniej. Jak odpowiadali przesłuchiwani? Czy mówili prawdę, że służyli po drugiej stronie? Czy też kłamali, że siedzieli w domu (to trudne, bo władza zawsze ma szeregi gorliwych donosicieli)? Czy że, owszem, bili się po drugiej stronie, bo wzięli ich siłą, ale nie strzelali? Ojciec nie chciał na wojnę. Chciał zostać w domu, żyć w zgodzie z sąsiadami: z Niemcami, Żydami, Czechami. Ślązak to Polak, Ślązak to Czech. Byli i Żydzi, i Niemcy Ślązacy; może i są nadal. To ziemia nas określa. Ojciec nie chciał na wojnę.

Przesłuchanie wytrzymał. Pomogła głęboko zakorzeniona rodzinna mądrość: zginąć jest łatwo, przeżyć to już o wiele trudniejsza sztuka. I jeszcze jedna: zawsze trzeba liczyć na lepsze czasy. Świnia czy krowa prowadzona na rzeź wie albo czuje, co ją czeka, jednak do końca ma nadzieję, że to może nie to. Że jakoś się wywinie. Inaczej by zwariowała i od razu padła nieżywa. Maks dobrze to wiedział.

2
– Alojz nie żyje – powiedział Maks, gdy tylko minął w progu starą Cichocką, matkę Alojza. Bardziej wyrzucił to z siebie, niż powiedział. Bez powitań i bez wstępów, do starej i młodej Cichockiej, która siedziała za stołem w kuchni. Stara Cichocka, Frida, od lat całymi dniami siedziała u wejścia do domu, z nikim nie rozmawiała i nikt z nią nie rozmawiał. Ubrana po chłopsku, już teraz całkiem staruszka. Zasępiona, pomarszczona twarz ukryta pod chustą ciągle lekko drżała, ręce nieruchome, równo przyciśnięte do ud. Zaniemówiła, od kiedy owdowiała w 1921 roku. Wszyscy się przyzwyczaili do tego, że nie mówiła, choć z córką Franią i synem musiała rozmawiać. Maks bał się jej od zawsze, jak otchłani, jak rozpaczy, jak cichej pustki po wystrzale w lesie. Minął ją i wszedł do kuchni, przy stole siedziała młoda Cichocka, Adela. Czekała, wiedziała, że przyjdzie i przeczuwała, z czym przyjdzie. Maks i Alojz byli razem w wojsku – i w polskim, i w niemieckim. Razem przyjeżdżali na przepustki, wysyłali listy w jednej kopercie. A potem przepadli na długi czas. Maks i Alojz zawsze byli razem. To czemu razem nie wrócili? Za oknem zapadał zmrok, ogień pod blachą w piecu zaskwierczał, drzwiczki zaskrzypiały i stuknęły.

Cały jej świat jakby się zwalił, zapadł pod nogami. Przełknęła słowa uwięzłe w gardle, przełknęła rozpacz. Nie spojrzała na niego, głowa opadła na stół, rękoma mocno chwyciła obłożone białym obrusem krawędzie. Tam, pod nim – głęboka otchłań. Otchłań, w której na dobre utkwiła teściowa.

Chciał ją jakoś pocieszyć, ale nie potrafił. Wiedział, że trzeba coś powiedzieć. Przed wojną spotykali się codziennie. Teraz nie było w nim współczucia ani miłości, żadnej radości, jedynie żądza przetrwania i strach przed każdym dniem, przed każdą godziną. Po wojnie wszystkiego trzeba nauczyć się od nowa. Ale jak? W domu pierwszy raz od trzech lat umył się w ciepłej wodzie i założył czystą bieliznę. Pierwszy raz od trzech lat miał się położyć w łóżku obok swojej żony, ale nie potrafił. Uciekł do Cichockich ze złą wiadomością.

– Ida! Alojz mie woło – powiedział i poszedł.

Adela wytrzymała, podniosła głowę, zwolniła żelazny uścisk. Do najdalszych kapilar zsiniałych dłoni napłynęła krew. Zesztywniały i zdrętwiały – ból pozwolił jej oderwać się od głębi rozpaczy. Podniosła głowę i spojrzała na niego – stojącą przy drzwiach przygarbioną skamielinę z odległej przeszłości.

– Jak zginoł? – zapytała.

– Zmar w lazarecie, od ran, długo go leczyli. Zaroz po wojnie.

– A kaj grób?

– W Szkocji.

Wychodząc, minął matkę Alojza. Trzymała przed twarzą drżące ręce, jakby je czytała albo jakby chciała, ale nie mogła zakryć oczu. Jej dłonie drżały tak mocno, że Maks chwycił je bez namysłu, żeby to drżenie zatrzymać. Drżały w jego rękach, lodowate, powleczone cienkim pergaminem skóry. Pomógł odłożyć je z powrotem na uda, uspokoiły się.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.