Tytuł jest znaczący, bo sygnalizuje werbalną niemoc autora postawionego oko w oko z prawdziwym Armagedonem. Wobec takiego nieszczęścia nie ma miejsca na intelektualne „fikołki”, jakich wiele w innych felietonach Głowackiego. Tu jest miejsce tylko na suchy opis i szczerość. To, co się zdarzyło, i to, co widział, było samo w sobie tak okrutne, niespodziewane i przerażające, że możliwe były tylko z trudem wydzierane z milczenia proste zdania. I jakieś wspomnienia, które pomagają ustawić to, czego jest się świadkiem, w porządku innych przeżyć, choć w części zneutralizować nowe przerażenie przerażeniem już kiedyś przeżytym.
To dlatego Głowacki włożył do swojego felietonu taką dygresję: „Są koszmary senne i rzeczywiste. Gdzieś z zakamarków pamięci wyskakują mi czasem migawkowe wspomnienia z dzieciństwa, czyli powstanie warszawskie, ucieczka z płonącego miasta. 11 września w Nowym Jorku niestety pamiętam aż za dobrze, chociaż wolałbym zapomnieć. Ze smutku i współczucia. Ze strachu, że taki jest człowiek i taki jest nasz świat. Z żalu, że tak było, jest i będzie…”.
Ten strach współdzielił z innymi, z tłumem ludzi rozpaczliwie szukających nadziei i wiadomości o losie bliskich, którzy przebywali w zaatakowanych wieżach. One do tego momentu były symbolem „zwycięstwa, sukcesu i bogactwa”. Były. Głowacki zobaczył wtedy, z jaką łatwością ten symbol, znak triumfującej cywilizacji, wali się w gruzy i grzebie kilka tysięcy ludzi. Skojarzenie z dziecięcymi przeżyciami były oczywiste.
Ale w połowie 1982 roku w innym felietonie – Duży strach, mały strach – opisał swój strach indywidualny, taki, z którym był sam. To był ten moment, w którym rozważał, co zrobić ze swoim życiem. Czy wracać z emigracji, na której znalazł się przypadkowo, do kraju zdławionego przez stan wojenny, czy zostać na Zachodzie i spróbować sobie zorganizować życie na nowo? To tekst przełomowy w jego twórczości, o czym pisałem przed kilkunastu laty, bo pierwszy, który nie był ani persyflażowy, ani palimpsestowy – był napisany wprost. O autorze, człowieku, który przebywał w bezpiecznych okolicznościach, lecz bał się decyzji, którą musiał podjąć. Ale to był ten mały strach z tytułu utworu, choć wzmacniany tym, że Głowacki musiał wymyślić się na nowo jako pisarz i felietonista, bo wszystkie chwyty, które budowały klimat i jego prozy, i felietonistyki, nie sprawdzały się na amerykańskim rynku, o czym zresztą pisze także w Dużym strachu, małym strachu. Redaktorzy pism, którym oferował swoje teksty, po prostu nie „chwytali” aluzji i dyskretnych żarcików, które były w Polsce jego znakiem firmowym. Nad tymi jego rozterkami unosiła się jednak ciężka chmura dużego strachu o córkę i bliskich pozostawionych w kraju, z którego dobiegały przerażające wiadomości, pewnie przesadzone, ale o tym nie mógł przecież wiedzieć. I to był strach z gatunku tych najprawdziwszych.
Po tych dwóch felietonach w twórczości Głowackiego nic już nie było takie jak wcześniej. Po pierwsze nie opublikował w
Strach towarzyszył Głowackiemu w ostatnich dekadach życia. Oczywiście nie taki, który by sprawiał, że dygotał każdego dnia, ale strach wewnętrzny – obecny w ukryciu – który wywoływały nie tylko osobiste przeżycia, lecz także obserwacja świata, który zmieniał się na jego i wciąż zmienia na naszych oczach wcale nie na lepsze. W – prawdopodobnie jego ostatnim – wywiadzie, który opublikowała „Gazeta Wyborcza” 1 kwietnia 2017 roku na pytanie: „czego się pan wstydzi?” odpowiedział: „Żeśmy spieprzyli ten świat. […] I że będziemy pieprzyć go dalej”. Głowacki o tym myślał w poważny sposób, choć nie zawsze opowiadał na poważnie. Być może dlatego, że dla zabawy starał się uratować coś ze swojego publicznego wizerunku. I na westchnienie dziennikarki z tego samego wywiadu: „Przynajmniej raz powiedział pan coś szczerze” zareagował kategorycznie: „Szczerze to ja nic nie mówię”. Oj, mówił, mówił, ale trzeba było go umieć słuchać. I także tę jego szczerość „wygrzebywać” z jego utworów albo poważnie czytać to, co mimo deklaracji o nieszczerości, pisał otwarcie, jak choćby oba wspomniane na początku felietony.
Po doznaniu na początku lat osiemdziesiątych minionego wieku „dużego strachu” i „małego strachu”, strach już go nie opuszczał. Myślał o nim, szukał najlepszej formy wyrażenia go, oswajał go i stopniowo wciągał do tego, co pisał. Możemy go znaleźć w sztuce z 1990 roku Polowanie na karaluchy, jest glebą, z której wyrósł dwa lata później wybitny dramat Antygona w Nowym Jorku. I w końcu rozrósł się w „duży strach” w – moim zdaniem jego najlepszej sztuce – Czwartej siostrze.
O jej powstaniu pisał Głowacki dla „The New York Timesa” w tekście Dwie Moskwy: „napisałem tę sztukę trochę ze strachu i trochę z rozpaczy, może dlatego jest śmieszna”. A po chwili dodał: „mówiąc poważnie, nie jestem pewien, czy ta sztuka to komedia, czy tragedia. Zresztą różnice między tymi gatunkami są czasem trudne do uchwycenia”. Te nieco krotochwilne rozważania genologiczne są jak najbardziej na miejscu – o naszym świecie nie da się myśleć i pisać w jednej tonacji, bo jest jednocześnie absurdalny i przerażający. I taka jest sztuka Czwarta siostra, niejako „nadpisana” na sztuce Czechowa, ale jednocześnie już jej tytuł pozwala się zastanawiać, czy aby ta czwarta siostra to nie jest czwarta władza, siostra trzech poprzednich.
Media odgrywają w tej sztuce istotną rolę, przede wszystkim dlatego, że mącą ludziom w głowach. Trzem siostrom – powiedzmy tak: tradycyjnym – mocno zamieszały w głowach, a ta tytułowa czwarta jest przez cały czas wycofana i pomiatana przez wszystkich, by w finale przejąć na chwilę władzę. Na chwilę przed tym, jak nastąpiło krwawe rozwiązanie akcji. Zresztą udawanej, bo ostatnie słowa sztuki należą do niewidocznego reżysera, który z offu zatrzymuje bieg zdarzeń: „Stop. […] To wszystko na dzisiaj”. Media rządzą!
Trzy siostry u Głowackiego mieszkają w Moskwie, czyli spełniło się marzenie trzech sióstr Czechowa, żeby przenieść się do stolicy. Ale szczęśliwe nie są. Rosja u Głowackiego jest w depresji, to kraj w tamtym momencie, w latach dziewięćdziesiątych
To kraj trwający z pochyloną głową jak generał z mocarstwową, imperialną mentalnością, ojciec sióstr, weteran radzieckich wojen, który co jakiś czas pyta: „Czy jest nadzieja, że będzie wojna?”. Kiedy generał poszedł się ogolić do fryzjera, tamten mówi mu, że do tego musi podnieść głowę. Tego generał nie mógł zrobić i kazał się tylko ostrzyc. Ta opowieść jest zabawna, ale i przerażająca, bo smuta generała nie może przecież wiecznie trwać, ona musi przekształcić się w gniew. Zresztą w tej samej scenie generał najpierw ocenia stan – „Rozpadł się nasz kraj na kawałki, jakby psy rozszarpały”. Potem deklaruje: „Ja bym i teraz nogę i rękę dał sobie za Rosję żywcem obciąć, żeby to co pomogło”, a na koniec rozrzewnia się na myśl, że ich armia szłaby teraz przez Bałkany, i tęskni za porządkiem, „chociaż i małym porządkiem”. Okazuje się w czasie dzisiejszej lektury sztuki, że Głowacki doskonale wiedział, jakie są w Rosji nastroje na przełomie wieków (Czwarta siostra została opublikowana w 1999 i pod koniec tegoż roku Putin został prezydentem). Bo w niej nie tylko stary weteran tęskni do starych, mocarstwowych czasów. Jedna z jego córek stawia diagnozę, że „Rosjanie są w depresji, bo się w sobie nie kochają, dlatego nikt ich nie kocha i przez to Rosja jest w takim stanie, w jakim jest”.
Głowacki świetnie oddaje kilkoma krótkimi zdaniami nastroje panujące w Rosji po rozpadzie Związku Radzieckiego, jakby już wtedy, gdy pisał sztukę, wiedział, że w przedpokoju władzy czai się Putin i zaraz ogłosi, że rozpad ZSRR to była największa geopolityczna tragedia
Siostry są pogrążone w depresji, jak pewnie wszyscy, ale marzą o Ameryce. Namiętnie oglądają transmisję z wręczania Oskarów i jednocześnie w jej trakcie opowiadają sobie historyjkę o głodzie panującym w rosyjskiej armii. Nie przeszkadza im to, jakby nie widziały żadnej sprzeczności pomiędzy tym, co widzą, a tym, o czym od jednej z nich słyszą. Żyją w dwóch światach: wyobraźnią w błyszczącej Ameryce pokazywanej wówczas w telewizji i jednocześnie w Rosji, która według jednej z nich „wisi teraz do góry nogami w powietrzu. A my razem z nią. I chodzi o to, czy wszyscy spadniemy na pysk i wybijemy sobie zęby”. No i wiadomo, że długo tak się nie da żyć, wisząc do góry nogami.
Głowacki dyskretnie podsuwa widzowi sztuki swój strach przed tym, co się może zdarzyć, a na koniec funduje mu Armagedon – rozstrzeliwuje wszystkich bohaterów sztuki (oprócz Babuszki, która – jak wiadomo – jest wieczna). Przedstawiciel młodego pokolenia, a może przedstawicielka o imieniu Nadzieja, rozwala stary świat. Nastąpiła nowa wersja rewolucji, nie wiadomo tylko, jaki będzie jej efekt. Stary ład się skończył, przynajmniej w tym świecie, który sztuka przedstawia.
Głowacki przenikliwie opowiedział o tym, co się dzieje na Wschodzie, jakie tam kompleksy zderzają się z wielką dumą, jak nowa popkultura mediów bogatego świata próbuje się zainstalować na fundamencie niedostatku. I co z tego może wyniknąć. W błyskotliwym skrócie pokazał procesy, które męczą, męczyły ćwierć wieku temu tamtą stronę świata i, pozostając w nastroju apokaliptycznym, skierował swoją uwagę na Zachód. Nie zapominajmy, że to był moment przełomu wieków i tabloidy spodziewały się końca świata, a poważniejsze gazety jakiegoś generalnego upadku starego porządku. Głowacki nie wierzył w takie przepowiednie, ale widział, że w świecie współczesnym istnieje równowaga szaleństwa. Jeśli jedni wariują z rozpaczy za minionymi czasami i dawną wielkością, a także z ogólnej niemocy zmienienia tego, w czym żyją, to drudzy też muszą mieć coś, co ich prowadzi do szaleństwa. Nie trudno zgadnąć, że to popkultura, konsumpcyjne szaleństwo i turbo media, które nie znają umiaru ani norm moralnych. No i w 2001 roku wydał krótką powieść Ostatni cieć, aluzyjnie nawiązującą do Obywatela Kane’a.
Na pozór przypomina ona niektóre z wczesnych prozatorskich utworów Głowackiego – najbardziej Skrzek, w którym pod warstwą żartobliwej narracji znaleźć można było aluzje do tego, co dojrzewało w ówczesnej Polsce. Próby stworzenia nowego człowieka, co – jak pamiętamy – było obsesją komunistów, skończyły się fiaskiem i lokalną katastrofą. Zbiegiem okoliczności – choć wolę myśleć, że jednak nie – ta mikropowieść ukazała się w książkowym wydaniu w 1980 roku i zaraz po jej publikacji okazało się, że klasa robotnicza, rzekoma podpora ustroju, zbuntowała się przeciwko władzy i rozpoczęła marsz ku ostatecznemu wysadzeniu ustroju w powietrze.
Ostatni cieć to też groteska, której akcja rozgrywa się w niedalekiej przyszłości – gdy pierwsze lata
Głowacki kpił tu z popkultury, z kiczu, z głupoty, ale nie dla pustego śmiechu, lecz po to, by przestrzec przed tym, jak szybko kultura i ogóle świat zmierza w stronę upadku. Kiedy wielki projektant super majtek umarł, świat pogrążył się w żałobie, a pracownicy jego pałacu rozgrabili wszystkie dostępne im bogactwa. Kompletny upadek zasad i lojalności – rozpętało się pandemonium przestępczości. Kulminacja konsumpcyjnego szaleństwa. Ci, którzy z tego piekła usiłowali uciec samolotem, zostali wysadzeni, w sumie dla zabawy, przez grupkę dzieciaków.
Armagedon rozlał się poza zamek projektanta i prawdopodobnie ogarnia całą Amerykę. Narrator powieści siedzi na nowojorskiej ulicy przy restauracyjnym stoliku i wysłuchuje opowieści o tym, co działo się w zamku. Ale już słyszy krążący w oddali huragan, zbliżający się w miarę tego, jak opowieść zmierza ku końcowi. I wtargnął do miasta. Lecą szyby z okien, w powietrzu latają przedmioty, wichura porywa także ludzi. Pojawiają się jeźdźcy Apokalipsy: „Prosto na nas waliło czterech na motocyklach w żelaznych hełmach”. „To już koniec” – pomyślał narrator. I pewnie miał rację. Ameryka się rozsypuje, bo przesadziła z konsumpcją, bo jej kultura przekształciła się w patokulturę, z której powieść kpi bez litości. A koniec jest straszny. Znów wszystko się rozsypuje w gruzy. I znów Głowacki czuł, w którą stronę zmierza świat – jego powieść ukazała się w 2001 roku i zaraz po niej kawałek Nowego Jorku zamienił się w zwałowisko gruzu, pod którym konali ludzie.
Na koniec dygresja o tym, jak atak na World Trade Center, od którego zacząłem, wpłynął na pisarskie życie Głowackiego. Ostatni cieć był szykowany pierwotnie jako scenariusz filmowy, ale po 11 września wszystkie wytwórnie straciły zainteresowanie tym projektem. Nowojorska premiera Czwartej siostry planowana była na jesień 2001 i też z wiadomego powodu została przesunięta na następny rok. Na szczęście w niczym jej to nie zaszkodziło. „Myślę, że ta sztuka napisana przed 11 września uchwyciła strach, który pojawia się, kiedy wszystko się rozpada, kiedy pojęcia przyczyny i skutku tracą rację bytu” – mówił zmarły w ubiegłym roku znany dramaturg Arthur Kopit w filmie o Głowackim Depresja – mon amour (2008). I dodał: „Januszowi udała się rzecz unikalna – uchwycił szaleństwo współczesnego świata”.