10/2024

Zbigniew Mentzel

Marzenie o „wielkiej krytyce”


In memoriam Marii Janion
Pamięci Kazimierza Wyki


I
Pewien charyzmatyczny krytyk literacki (ktoś powiedział: ostatni Mohikanin tej cenionej niegdyś profesji), podejmując temat żywotnych tradycji krytyki, które dla jej młodych adeptów mogłyby stanowić źródło inspiracji, oznajmił w pamiętnym roku 1981, że tradycji takich w Polsce nie ma, bo zostały rozmyte; jedyną godną uwagi tradycją krytyki powojennej jest tradycja pożegnań z krytyką. Kilkanaście lat później ten sam krytyk, Tomasz Burek, który o literaturze pisał zawsze z nadzwyczajną powagą, nierzadko z patosem, w osłupienie wprawił swoich czytelników takim oto wyznaniem:


Mniej więcej czterdzieści lat temu rozpoczynałem studia. Wtedy zacząłem jako odbiorca, a po kilku latach jako ktoś bardziej aktywny uczestniczyć w życiu artystycznym, literackim. Kiedy dzisiaj oglądam się na te lata, mam poczucie, że zajmowałem się czymś nieistotnym i że właściwie zmarnowałem swoje życie. Toteż ze strasznym zawstydzeniem spoglądam na określenie „krytyk literacki”, które figuruje przy moim nazwisku, bo mam świadomość, wierzcie lub nie, jakiejś szarlatanerii, którą uprawiałem przez prawie czterdzieści lat.


Szarlataneria… Słowo to pochodzi od nazwy małej miejscowości we Włoszech – jej mieszkańcy zostawali na ogół wędrownymi sprzedawcami fałszywych leków. Zaprawdę, wstydliwe, godne pogardy zajęcie.

II
Zauważmy, że Burek, który podobnie jak jeden z jego mistrzów, Stanisław Brzozowski, myślał o krytyce jako o „najgłębszej i najsubtelniejszej świadomości moralnej danej epoki”, z radykalną – może prowokacyjną? może błazeńską? – samokrytyką wystąpił w epoce ustrojowego trzęsienia ziemi, siedem lat po upadku komunizmu, wydarzeniu, które stwarzało szansę odrodzenia polskiego życia duchowego i otwarcia literatury na nowe potrzeby i nakazy współczesności – na wolny rynek marzeń. W tym właśnie czasie epokowego przełomu, czasie, wydawałoby się, bardzo dla krytyki obiecującym, Burka ogarniało zniechęcenie, tracił dawny intelektualny rozmach. W ciągu siedmiu lat wolności – zauważał z goryczą – kultura nasza jeszcze nie potrafiła się odrodzić i przetworzyć – jest „wyczerpana i rozstrojona, podminowana nerwicami i histerią”, niechętna do stawiania trudnych i poważnych pytań, trzymająca się „szablonów i utartych mniemań […] jak gdyby w nieuświadomionej obawie przed głębią i w zamiarze unieważnienia wieloznaczności”.

Za niepokojący go stan kultury polskiej Burek czuł się współodpowiedzialny. W sobie samym dostrzegał objawy jeśli nie nerwicy, to jakiejś innej choroby duchowej, która w teraźniejszym świecie przybiera rozmiar epidemii. Jeśli został zarażony, mógł zarażać innych, czekała go kwarantanna. Poddał się jej, ale pióra nie złamał. Dziennik kwarantanny – pod takim nagłówkiem publikować zaczął felietony w redagowanej przez Piotra Wierzbickiego „Gazecie Polskiej”. Dziennikiem kwarantanny nazwał także ich wybór, który ukazał się nakładem konserwatywnego wydawnictwa Arcana. Przymierze z Arcanami i ówczesną „Gazetą Polską” było wynikiem ideowo‑politycznej przemiany, która w świadomości Burka zaszła na początku lat dziewięćdziesiątych. Intelektualnie i uczuciowo związany niegdyś z lewicą – rewolucja 1905 roku, a nie odzyskanie niepodległości była dla niego początkiem nowoczesnej Polski, bo odsłaniała antagonizmy społeczne wewnątrz narodu – okazywał z czasem zrozumienie i coraz większą sympatię dla formacji prawicowych. Czy dostrzeganą przez siebie duchową chorobę, wyniszczającą społeczeństwo, jak je od tej pory nazywał: „nominalnie liberalne”, zdiagnozował właściwie? I czy kwarantanna, którą odbył, pomogła mu wyzdrowieć? O tym – później. Wróćmy jeszcze do roku 1981.

III
Pisząc o żywotnych tradycjach krytyki rozmytych w powojennej Polsce z powodów „zbyt dobrze znanych, aby się nad nimi dłużej zatrzymywać”, Burek niewątpliwie miał na myśli sowietyzację, której niszczycielski wpływ widoczny był we wszystkich dziedzinach życia społecznego. Do sowietyzacji przyczyniała się w niemałym stopniu polityka kulturalna prowadzona przez rządzącą partię. Interesów jej, zależnych od wschodniego imperium, strzegła cenzura, niekiedy łagodzona, niekiedy zaostrzana. Pisarze podejmowali z nią nierówną walkę, próbując porozumiewać się z czytelnikami za pomocą przebiegłego kamuflażu i znaczących niedomówień. Krytykom przychodziło to o wiele trudniej – krytyczny komentarz z natury rzeczy powinien być jaśniejszy od tego, co komentuje. Zanim w roku 1976 pojawiły się w PRL pierwsze czasopisma literackie wydawane poza cenzurą, mętniactwo i pustosłowie były w krytyce powszechne. Próbowali z nimi walczyć nieliczni.

Po Warszawie krążył bon mot Antoniego Słonimskiego: „Dwóch jest tylko w Polsce krytyków, których da się czytać, Wyka i Sandauer. Gdyby ich tak połączyć, może by wcale dobry krytyk z tego wyszedł. Jakiś Wykauer albo Sandyka”. Istotnie, w PRL przez długie lata Kazimierz Wyka i Artur Sandauer – obaj dławieni kneblem cenzury – budzili ciekawość i uznanie w szerszych kręgach czytelników. Sandauer, który nie znosił konkurencji, korzystał z każdej okazji, by rywala pognębić, wypominając mu głupstwa, jakich się nie ustrzegł w swoim marksistowskim podręczniku szkolnym. Najzdolniejszych uczniów Wyki atakował z kolei za „omijanie drażliwych problemów” i wysługiwanie się salonowym koteriom. „Sam [wasz] styl ma sierść wytartą na karku” – z obrzydzeniem odkładał książki Jana Błońskiego i Jerzego Kwiatkowskiego. Cóż, gdyby Sandauer pomacał potylicę własną, ślady po obroży wyczułby niechybnie. „Bohaterski oportunista” – celny ten epitet, którym niegdyś posłużył się w polemice, był bezwiedną autocharakterystyką. Z natury ostrożny, Sandauer z upodobaniem pozował na buntownika. W artykule O bohaterskim oportunizmie pisał: „Jak powinien się zachować komunista, który nie zgadza się z kierownictwem? Odpowiedź brzmi: powinien – nie schodząc na pozycje wrogie – toczyć nadal walkę o swe poglądy”. W „kierownictwie”, które według swego widzimisię uznawało, kto i kiedy przeszedł na „pozycje wrogie”, artykuł Sandauera z roku 1956 budzić mógł wesołość.

IV
Po co przypominam te stare dzieje? Z jednego powodu. Nie ma epok ze wszystkim bez reszty minionych. Ciemne strony ludzkiej natury – choćby skłonność do oportunizmu, a więc rezygnacji z zasad dla doraźnych korzyści – dają znać o sobie zawsze i wszędzie. „Choroby naszej kultury – pisał Leszek Kołakowski – nie zostały spowodowane przez komunizm, są one czymś dla niej swoistym”. Także w demokracji chorujemy na indyferentyzm – obojętność wobec głupoty, zakłamania, podłości. Także w demokracji istnieje cenzura – ta wewnętrzna.

Kiedy dzisiaj, na początku czerwca roku 2024, rozmyślamy o sytuacji krytyki w Polsce, jej aspekt technologiczny wydawać się musi nie mniej ważny od aspektu ideowo‑politycznego. Medialna rewolucja powoduje, że przestrzeń publicznej rozmowy o literaturze – szybkiego recenzowania książek, wystawiania ocen ich autorom, ustalania nowego kanonu lektur – coraz szybciej się powiększa. Głos zabiera w tej przestrzeni każdy, kto z prawa do głosu chce skorzystać, często po to jedynie, by dać upust swoim frustracjom, a co za tym idzie – gotowości do agresji.

Sandauer, nieprześcigniony w wymyślaniu zabawnych wyzwisk, nazwał niegdyś swego adwersarza – „dywanogryźcą”. Jest to niemieckie określenie (Teppichbeisser) dzieciaków, które w napadzie wściekłości tarzają się po podłodze, gryzą dywany i plują strzępami na otoczenie. Internet to królestwo dywanogryźców. W internecie każdy może opluwać każdego anonimowo i bezkarnie. „Plwocina nienawistników zyskała prędkość i znakomitą skuteczność rozpościerania się na ekranie” – zauważał Jerzy Pilch u szczytu pisarskiej popularności. I apelował do masy zaczepiających go internautów: „Nie czytajcie mnie! Moje teksty to są, w ich optymalnym sensie, teksty dla nielicznych”.

Kilkanaście lat później, podczas festiwalu Góry Literatury w podobnym duchu wypowiadała się Olga Tokarczuk. „Literatura nie jest dla idiotów. Nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają mnie czytać – piszę dla ludzi inteligentnych, którzy myślą, którzy mają wrażliwość”. Jak się można było spodziewać, słowa pisarki wywołały jedną z tych „ożywionych dyskusji”, które zostawiają po sobie przygnębiające wrażenie umysłowej anarchii. Autorce Ksiąg Jakubowych zarzucono elitaryzm, lekceważenie demokracji, głęboką pogardę dla „gorszych”… Zapewne w rozgardiaszu festiwalowym nie wyrażała się precyzyjnie, ale wystarczało minimum dobrej woli, aby zrozumieć, że mówiąc o „idiotach”, nie ma na myśli ludzi gorzej od siebie wykształconych, tylko takich, którzy na forum publicznym oceniają jej książki w rzeczy samej idiotycznie: „nie czytałem, ale to bełkot”, „cóż innego mogłaby napisać ta wiedźma z dredami”, „do końca nie dotrwam, nudziarstwo” itp. Kiedy rozeszła się wiadomość o Noblu dla Tokarczuk, tyle samo mniej więcej miał do powiedzenia ówczesny minister kultury w rządzie Zjednoczonej Prawicy – prof. dr hab.

V
W medialnym zwierzyńcu, gdzie dywanogryźców spotykamy o wiele częściej niż „ludzi, którzy myślą, którzy mają wrażliwość”, poważniejsze dyskusje o literaturze tłumione są zazwyczaj już w zarodku z powodu pomieszania pojęć – „równości”, która jest zasadą demokracji, i „nierówności”, która jest istotą sztuki. Pisarze są lepsi i gorsi, podobnie jak książki. Prawo do ich wartościowania mają wszyscy, nie każdy jednak ma do tego kwalifikacje. Oczywiście mieć je powinien krytyk, on jednak często bywa stronniczy, zwłaszcza jeśli dla materialnych korzyści dał się wciągnąć w system promocji, marketingu i reklamy książek. Nawet jednak kiedy zachowuje względną niezależność, stosowane przez niego kryteria ocen budzą wątpliwości. „I nie wiadomo – pisał w Dzienniku kwarantanny Tomasz Burek – przed jaką ostatecznie instancją odpowiada pojedynczy krytyk za swe postępowanie wartościujące, przed kim czy przed czym tłumaczy się z wydawanych sądów i ocen, kto lub co weryfikuje ich prawidłowość. Pan Bóg? Michnik? Jakiś inny superredaktor?”.

Niepotrzebna złośliwość. Jedyną ostateczną dla krytyka instancją jest i będzie oświecona publiczność – ta najbardziej intelektualnie aktywna, uważna, skupiona i wymagająca. To do takiej publiczności krytyk musi trafić. To jej zaufanie jest mu potrzebne. Co powinien zrobić, aby zaufanie to pozyskać? Jakim językiem ma się posługiwać? Krytyka, którą uprawiali niegdyś Wyka i Sandauer, Kijowski i Błoński, Burek i Barańczak, jeszcze wcześniej zaś Brzozowski z Irzykowskim – „wielka krytyka” wpływająca na stan samoświadomości polskiej jest dzisiaj marzeniem nielicznych. Czy szanse na jego spełnienie będą coraz mniej realne?

We współczesnych mediach obraz literatury przedstawia społeczeństwu nie anachroniczny już dla większości krytyk‑erudyta, krytyk‑wizjoner, świadek i współinspirator jej ewolucji, tylko rzutki dziennikarz z nieodzowną Wikipedią na podorędziu. Ma on opisywać wydarzenia, na których przez chwilę zatrzyma się uwaga masowego odbiorcy. Ale w życiu literackim takie wydarzenia z istotą literatury mają na ogół niewiele wspólnego: pisarz X nazwał „debilem” polskiego prezydenta, pisarka Y zdecydowała się na coming out, do nagrody Z nominowano…

VI
Poszerzoną medialną przestrzeń rozmów o literaturze w niemałej części zajmuje od niedawna parakrytyka. Jednym wyrażenie to wyda się zapewne lekceważące (krytyka podrzędna), dla innych będzie być może neutralne (krytyka równoległa). Parakrytykami są głównie blogerzy, którzy na swych stronach internetowych publikują osobiste dzienniki lektur. Wielu z nich odnajdujemy z czasem w głównych mediach, prowadzą spotkania autorskie, zostają jurorami ważnych konkursów. Jakie mają samopoczucie? Chyba nie najlepsze. „O tekstach krytycznych – narzeka na łamach «Dwutygodnika.pl» Maciej Jakubowiak – właściwie się już nie dyskutuje poza gronem krytyków, nie ma tego prestiżu, benefitów, efektu «wow» w towarzystwie, nic”.

Ale popularność blogosfery literackiej od dziesięciu co najmniej lat znacząco rośnie. Dobrze wiedzą o tym polscy wydawcy, proponując blogerom stałą współpracę, która obu stronom przynosi korzyści. W rankingu najlepszych blogów książkowych ogłoszonym niedawno przez platformę Influencer.pl pierwsze miejsce zajął blog „Krytycznym okiem” Jarosława Czechowicza, czytany systematycznie przez kilkanaście tysięcy osób.

Czechowicz – nauczyciel ze szkoły podstawowej w Krakowie, juror konkursu literackiego Wydawnictwa Znak „To się musi POWIEŚĆ” – pisze o książkach rzeczowo i życzliwie dla autorów. „Lubię każdą formę różnorodności” – mówi przekonany, że zmienność, nieprzewidywalność, oczekiwanie na nieoczekiwane jest bardziej twórczą orientacją życiową niż przywiązanie do tego, co od dawna znane, oswojone, pozbawione ryzyka.

Obok pochwały różnorodności w książkowej blogosferze zwraca uwagę pochwała kosmopolityzmu – niezgoda na zamknięcie w narodowej klatce, otwarcie na wszystkie dobra, jakie świat cały może nam zaoferować. Ale wyczuwa się tam i niebezpieczeństwo – bezideową turystykę literacką. Niczym kapryśny klient biura podróży, bloger wertuje programy wydawnicze, poszukując nowości z egzotycznych krajów, których jeszcze nie zdążył „zaliczyć”. Literatura gwatemalska, haitańska, libijska, mauretańska. Terra ubi leones

Chciałbym zostać dobrze zrozumiany: w sytuacji, kiedy co roku poznajemy zatrważające dane o stanie czytelnictwa w Polsce, rosnąca popularność blogów książkowych (miliony tzw. odsłon!) budzi optymizm. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że dla wielu użytkowników blogosfery literatura to po prostu zbiór książek jednorazowego użytku, to coraz więcej i więcej nowości, za którymi trzeba bezustannie wraz z innymi gonić. On zamieścił już na swoim blogu tysiąc dwieście recenzji? Ja ich muszę mieć półtora tysiąca! To pospieszne wchłanianie wszystkiego nie pozwala na głębszą refleksję.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.