Tak, ta powieść to fraktal, a może dudnienie, czyli nałożenie się na siebie dwóch drgań o zbliżonych częstotliwościach (rzeczywiście, wszyscy w tej powieści, w tej Nowej Soli, w tej Polsce rozedrgani, chyba że stłumieni już, bezgłośni). Kolejne koła, które zatacza Malwina między snem a jawą, są jak gumki recepturki, atrybut dawnych gospodarstw domowych, zalegające w szufladach, bo przecież żal wyrzucić; jeśli nie chcemy, żeby gumki pełzały nam na dnie szuflady pstrą masą, zaczynamy je motać wokół korka, naparstka czy pudełka zapałek, w miarę jak ich przybywa, zaczynają puchnąć w kulę, zdumiewająco twardą i elastyczną, którą można odbijać o podłogę, ale i nabić nią siniaka. I taki też jest Koniec, ułożony ze zdumiewająco wielu rymów wewnętrznych, odwołań wewnątrz powieści do sceny czy porównania sprzed wielu stron i wielu powieściowych lat. To powieść zaskakująco zwarta, elastyczna, niełatwa do rozplątania, samopodobna i zdolna do zadania bólu odbiorcom. Ale też spleciona w kulę z rozmysłem – Koniec to nie to prosty zapis doświadczenia rodzinnego ani rzecz napisana w kilka bezsennych, euforycznych nocy. To rzecz adresowana do wielu i chcąca uwieść wielu – czytałem ją z zachwytem i z gniewem, że nie mogę oprzeć się jej urokowi, choć nie chcę się pogodzić z jej widzeniem świata.
Pierwszy, podstawowy rytm Końca, który musimy tu zdradzić, to magiczna równoległość czy może wymienialność doświadczeń Malwiny, u początku powieści kilkuletniej, i jej wcześnie owdowiałej, wcześnie złamanej, milczącej, histerycznej, łakomej, niechlujnej, tragicznej babci. W ciasnym, dwupokojowym mieszkaniu na ziemiach odzyskanych, nieustawnym i niefunkcjonalnym jak zamieszkująca je rodzina (babcia, podporządkowana jej córka – matka Malwiny, ojciec – lekkoduch, obieżyświat i brutal, wreszcie dziewczynka) Malwina noc w noc osuwa się w sny babki, w jej dzieciństwo sprzed lat sześćdziesięciu. 1939/1989, tu „plakaty mężczyzn w za dużych garniturach, trwających w uścisku dłoni z mężczyznami z sumiastym wąsem”, tam „koniec lata trzydziestego dziewiątego”, przaśna sielanka osadniczych Chrobrowicz wołyńskich, gdzie ośmioletnia Lotka (Leokadia) niecierpliwie czeka na pierwszy dzień szkoły, a pod oknem kwitną malwy (Malwiny), „piąte dziecko mamy”. I z tej czarnoziemnej sielanki w kolejne kręgi piekła, które nastąpi wraz z wejściem Sowietów, kolejne gradienty śnieżnej jasności, szarości otaczających łagier bagien, bladości bezkrwistych zwłok.
To oczywiście nie tylko niemożliwe (zdarzają się podobne zabarwienia emocjonalne snów, ale nie da się „przejąć” czyichś snów czy pamięci, życie to nie baśń indiańska, w której zdobywa się wiedzę i odwagę niedźwiedzia, pożerając jego serce), lecz także na pierwszy rzut oka toporne niczym koncept wymyślony na zajęciach creative writing – a więc jeśli opowiemy o nieświadomym przejmowaniu traum lat wojny przez kolejne pokolenia, może młodsi dziedziczyć będą nie blizny fizyczne starszych, lecz ich strachy i sny? Toporne, kartonowe; ale to, co byłoby niezgrabną i niepotrzebną przenośnią w kilkustronicowym opowiadaniu, w powieści Hermanowicz działa, wchodzimy w naturalny sposób w rytm trzydziestu dziewięciu rozdziałów (dlaczego 39? – zastanawiamy się, czyżby chodziło o zapis gorączki, czy o koniec Polski, który w ’39 nastąpił – to przykład tego, jak autorka mnoży niejasne tropy, jak owija nas sobie wokół palca!), w życie Malwiny osuwającej się w oświetlonym rażącym światłem pokoju, który dzieli z babką, noc w noc w udrękę snu, udrękę wojny, okupacji, zsyłki, łagru, głodu, brudu i śmierci.
Nie jest to jedyny pomysł na pozór wydumany i niezgrabny, który Hermanowicz fantastycznie oswaja inkantacją, wplata w powieść tak, że staje się czymś w pełni naturalnym, co postrzegamy jako rys dysfunkcyjności rodziny, ale nie nieprawdę. Podobnie metaforyczna „obecność dawno zmarłych w naszym życiu” zamienia się w życiu Malwiny i w powieści w fascynację wizerunkami zmarłych. Nie chodzi o te rzeczywiste, rodzinne (choć w którymś momencie „z pudełka po bombonierce wypadły czarno‑białe fotografie […] Mężczyzna z wąsami podkręconymi do góry, kobieta z drożdżowym ciastem i dwoma podlotkami na tle drzewka pomarańczy, przesadnie szczupły mężczyzna w luźnym mundurze pośród piasku”: to ojciec Lotki za pańskiej Polski, to jej matka, ona sama i jej ocalałe rodzeństwo u Andersa). To wizerunki wycięte z podręcznika medycyny sądowej (z którymi to podręcznikami notabene laicy wiążą zbyt dużo nadziei, jeśli idzie o drastyczność wizerunków) i od tej pory dziecku towarzyszące. Danse macabre w kieszeni, orszak papierowych żałobników: wisielców, otrutych, utopionych, o członkach jakby łamanych kołem tam, gdzie zagiął się niskiej jakości papier. W drugiej połowie
Podobnie z jedzeniem: w wizji rodziny zaprezentowanej nam na kartkach Końca podstawową rolę odgrywają czynności i ceremonie związane z przygotowywaniem i spożywaniem posiłków, tak jakby obserwował je pełen odrazy antropolog. To nie tylko „kuchnia polska” w swojej ojkofobicznej krasie – ogórkowa z ogórków tak przekwaszonych, że niemal zgniłych, rozpadających się bez tarcia, wyschnięte pajdy ze spoconym żółtym serem na śniadanie, tłuste zupy, siorbane z piętką chleba. Ba, to nie tylko babcia‑Lotka, będąca rewersem anorektycznej Malwiny, sama trawiona wiecznym, oczywistym, pozsyłkowym głodem, pochłaniająca jadło i wmuszająca je innym, z dolewkami, które miały być językiem miłości. Przyrządzanie i konsumpcja, choć z reguły nieapetyczne, odgrywają w tej rodzinie jeszcze ważniejszą rolę – kobiety (matka i babka, matka‑córka babki) gotują i karmią, to ich podstawowa „gospodarska” rola, ale też same ofiarowują się w ten sposób, nie tylko poprzez trud, ale jak najbardziej dosłownie: „Wróciły z targu, każda przyniosła po dwie płócienne torby, […] zamknęły się w kuchni, zrobiły upał […] Zamieniały się w kiszonki, soki, przeciery, dżemy. Chowały siebie w słoiki głęboko pod koprem, miażdżyły, cięły na kawałki, rozgotowywały wieczkami”. Ofiarowanie na pokarm: oto Ciało moje. Jeśli w czymkolwiek upatrywałbym „bluźnierczości”, którą kokietują trochę wydawcy na okładce książki, to nie w stale obecnych w monologach Lotki/Malwiny, parafrazach i echach kolęd i Credo, które mają głęboki sens, pokazują ich krajobraz kulturowy, krąg ich wyobrażeń i pamięci, lecz właśnie w tej marmoladowej parodii Eucharystii, w przemienianiu się przez babko‑matkę w pokarm.
Ten pokarm co gorsza nie ma siły zbawiania; miłość w domu Malwiny nie trafia do kochanych, jest nieatrakcyjna, źle przyrządzona, niema i tłusta jak zupa. Nie tylko psychologom jeżyć się będzie włos przy czytaniu Końca – powieściowy dom, choć niby pozbawiony deliktów i przekroczeń najstraszniejszych (co nie zmienia faktu, że bywający tylko gościem, podpity ojciec łatwo wpada w gniew i ma ciężką rękę), jest pustynią, huczącym dzwonem alarmowym, ośmioma hektarami ugoru do przeorania przez wszelkie możliwe terapie rodzinne. To dom milczący, w którym huczy tylko telewizor, wrzeszczy sąsiad‑pijak, dzieciaki na osiedlu i wariatka z balkonu vis‑à‑vis, w którym lampka świeci się przez całą noc jak na konwejerze, aż do zapalenia spojówek, w którym kolejne znaki alarmowe wysyłane przez dziecko są pisane literami metrowej wysokości, od kłopotów z artykulacją, po moczenie się, są przemilczane i zamiatane pod dywan. Ma być cicho i syto, weź dolewkę, załóż łach (z niemieckiego secondhandu). To dom, w którym zagubione zostały wszelkie tryby komunikacji, wszystkie języki miłości, a nieliczne podejmowane próby jej okazania są bezosobowe i płaskie, jak wycięte z papieru. Zżymam się trochę na tę wizję, przejmującą i prawdziwą, ale też w pewien sposób skonstruowaną, podszytą podręcznikiem psychologii rozwojowej, bo te demaskacje rodzinnego ładu hulają po polskiej literaturze już zbyt długo, każdy bez mała ojciec okazuje się przemocowym alkoholikiem, a każda matka zewnątrzsterowną, oziębłą kukłą, huczy ta opowieść o polskim domu, jakby walono weń tłuczkami od 2018 roku, a może i wcześniej. Tyle że w powieści Hermanowicz ta sytuacja ma głębokie uzasadnienie: rodzina Lotki/Malwiny rozpadła się tak naprawdę dwa pokolenia temu, w czasie poniżenia, głodu i śmierci na zsyłce, wtedy nastąpił jej koniec. To, co prezentuje nam fabuła, to nieudane próby powtarzania kartonowych wzorów, jałowe i sztywne: trzeba żyć, trzeba jeść, trzeba zakładać rodziny i jeździć na tygodniowe wakacje, choć nie widzi się w tym za grosz sensu. Ot, sceny z życia marionetek, stół bilardowy, na którym możliwe są tylko zderzenia: „Mama malowała babci włosy starą szczoteczką do zębów. […] Nie ciągnij tak mocno, babcia wysyczała. Urszula marnowała się jako bibliotekarka. Fryzjerstwo zdecydowanie bardziej pozwoliłoby jej się wyrazić”.
W jak kaprawym teatrzyku przyszło tym marionetkom występować! Powtórzę pochwałę, którą napisałem już o Końcu: w zalewie powieści o najntisach rozdzierających boomerskie nostalgie na strzępy, nie pozostawiających ani joty z urody świata, który przeminął (świata gum Turbo i reklam sosów Billy, „białych tygodni” w sukienkach‑bezach i gwarnych podstawówek), zalewie, którego wysokość fali daje do myślenia, ta książka jest jedną z najbardziej spójnych i bezlitosnych, mistrzowskich w odmalowaniu brzydoty i okrucieństwa. Krajobraz społeczny Nowej Soli, zbankrutowanego miasteczka na, jak pisze Hermanowicz, „ziemiach odzyskanych, ziemiach zaminowanych”, dokąd dwa i pół pokolenia wcześniej trafiły poandersowskie rozbitki, jest czymś pośrednim między wizją z Celine’a a skrótem z Audenowskiej Tarczy Achillesa. Obłuda, groteska, tchórzostwo, chciwość, bezwzględność, oschłość, obmowa i plugawość – całe tuziny drobnomieszczańskich grzeszków dobrze podbite przemocą nowszej szkoły, okrucieństwem dzieciaków, które do Nowej Soli trafiły z powieści Goldinga. Jak na niektórych wizjach drogi krzyżowej, Malwinę otaczają wyłącznie ludzkie pyski, wykrzywione namiętnościami – „niechlujne staruszki osły i warzywa / sceny pijackie brutalni pijacy”, nie będzie żadnej jasnej wody potopów.
W tym leży moc tej powieści, moc, która jest większa niż dostrzegalne w niej schematy i „tezy”, która pochłania je jak przybierająca rzeka, przelewająca się nad głazami czy gruzami w dole. Hermanowicz panuje nad językiem w sposób doskonały i buduje zeń sceny z rozmysłem nieefektowne, utrzymane wyłącznie w kolorach złamanych i burych, które jednak po chwili zyskują nad nami władzę; okazuje się, że opisują świat. Prawie każdy potrafi namalować przyciągającą wzrok scenę, używając jaskrawych farb, ale zrobić to, dysponując wyłącznie zgaszoną bielą, brązem, beżem, zielenią khaki ogórkowej?
Hermanowicz gra z czytelnikami, wodzi ich za nos i więzi w układanych przez siebie szaradach jak w modnych dekadę i dwie temu wśród dziewczynek, szczęśliwszych rówieśniczek Malwiny, „zestawach do robienia bransoletek”, na które składały się setki toksycznych recepturek. Ta książka‑monolog Malwiny ogłusza od ech, od rymów wewnętrznych, fraktalowych powrotów fraz – tytułowy Koniec wyszukiwarka odnajdzie w e‑bookowym pliku, a przecież to tylko mianownik: bohaterowie wrócą na
Tyle szarad związanych z jednym, tytułowym co prawda słowem, a Hermanowicz ma ich w zanadrzu dziesiątki: są szydercze, wspomniane już przeze mnie echa liturgii i kolęd, „Bóg się nie rodzi”, „Boże, coś Polskę przetransportował” (tiopłuszkami), skacowany ojciec, który „z piachu właśnie powstał. I powtórnie przyjdzie w chwale”. Te szarady to nie tylko pokaz siły pamięci, suchych, martwych fraz z dawnych modlitewników, pamiętanych jeszcze przez pokolenie lub dwa, to nie tylko awantura o teodyceę, o Boga, który dopuszcza zło lub je sprawia, pakując wiernych do wagonów – cóż z tego, że jadących nie do Treblinki, lecz do Kotłasu? To również świadectwo rozpadu persony, której kołaczą się w pamięci związki frazeologiczne, obfitość ich, wynoszonych przez każde dziecko z niepatologicznego domu, ale nie dostrzega ich sensu, więc dopasowuje ich końcówki na chybił trafił, aby się trzymały, jak nieudolnie łączone klocki, z których powstać mogą tylko chimery. Fundowane przez matkę w miasteczku Nowa Sól frytki, cholesterolowy akt miłości? „Stary tłuszcz, nowa sól. Soli nikt nie żałował, zabijała posmak”. Te przekoszenia, wymowne, nieoczekiwane pointy, frazy nagle osuwające się na ziemię, jakby komuś na krzywym bruku zwichnęła się noga w kostce, to znak firmowy Hermanowicz. Ciekawe, czy w jej kolejnych książkach odnajdę to permanentne okulenie języka dotkniętego niezgrabnością i krzywicą, skazanego na porażkę, autoagresywnego, w którym półgębkiem, ale niezmordowanie deklarowane jest pragnienie śmierci (czyli końca). Przez chwilę przychodzi na myśl (nieoryginalne to skojarzenie) ubiegłoroczna powieść Zyty Rudzkiej, w której również nie byliśmy pewni końca żadnego zdania, w której z każdego związku frazeologicznego mogło coś wyrosnąć. Ale fryzjerka Wera, nieokiełznana Demeter, by nie rzec Tłuja, szła przez ogród i dotknięciem swojej ręki ożywiała słowa, budziła w nich żądze lub żart; Malwina, chuda Persefona, wlecze się za nią, a ogród wokół niej pogrąża się w szarości i w ciszy. Przedszkolna wyliczanka kończy się samobójem: „Na mnie wypadło, bęc z okna”.
Tych wyliczanek jest więcej, najmocniej przecież można zabić dzieci, jedną jeszcze tylko przywołam, scenę wysiedlenia w mrocznym roku czterdziestym: „Raz. Zapukali. Otkrywajtie. […] Dwa. Powtarzać nie będą. […] Sześć. Garnków mieliśmy. […] Dziesięć. Minut dostaliśmy na spakowanie”. Z tymi błazeństwami o śmierci zostanie Lotka, która nawet pocztówkę z zawiadomieniem o zgonie brata „złożyła, a potem jeszcze raz na ćwierć, na śmierć”, ten dar przekaże wnuczce: Malwinie trafi się imię po ukochanych malwach prababki, w posagu dostanie sny, w niej tylko Lotka będzie mogła wreszcie umrzeć. To ostateczne przekoszenie fraz z modlitewników: żłóbek, który ma być trumienką.
A zarazem ten język, przez chwilę, w didaskaliach, wypuszczany na wolność, zwolniony ze swego głównego zadania, którym jest przepowiedzenie pragnienia końca, potrafi urzekać: „wyciągnęła nogi na łóżku, przez lewą łydkę maszerowało spasione oczko”, a przez Polskę zachodnią sunął pekaes, „blaszany koń trojański z szemranym tachografem”.
Jestem tą powieścią zachwycony i budzi ona mój niepokój – widzę, jak głazy czy gruzy, nad którymi przelewa się woda języka, piętrzą się w rafy.
Jednym, co zawadzało mi w lekturze, był upór w forsowaniu konceptu, sama obecność konceptu, która pozostaje niezatarta, dostrzegalna jak obrys dawnego miasta porośniętego lasem, a jednak widoczny z daleka. Może dostrzeganie schematów konstrukcyjnych jest chorobą zawodową czytelników, może jestem naiwny, chcąc powieści rosnącej organicznie, a nie budowanej jak z AutoCADa, może książka, która obraca się w papier, musi się wziąć z papieru. Zdaję sobie sprawę, jak filisterskie jest od dawna oczekiwanie, by nie widać było szwów w designerskich kreacjach, rur w Centrum Pompidou, fastryg w książce i charakteryzacji w filmie. Marta Hermanowicz nie tylko wybrała strategię pisarską, która zakłada pozostawienie na wierzchu szwów i rusztowań, odrzucenie naiwnego „realizmu”, otwarte posiłkowanie się podręcznikami psychologii i relacjami świadków, lecz także postawiła w tej kwestii wyraźną kropkę nad i, przywołując w Posłowiu kilkanaście opublikowanych w
Nawet nie ze względu na nieporadność w przytaczaniu fraz w języku rosyjskim, bo może i to było intencją autorki. Polacy zwykle lepiej po rosyjsku mówią, niż piszą, w uszach ukraiński, białoruski i rosyjski sklejają im się w „ruski”, a w piśmie albo chrzęszczą straszliwie próby zapisu „z angielska”, albo sadzone są bez umiaru samogłoski i accent aigu, mający zastąpić znak miękki: mnożymy „i”, które ma zastąpić śpiewność. Więc może i Lotka zapamiętała łagrowy surżyk ukraińsko‑rosyjski, a Malwina powtarza za nią i zapisuje obce wyrazy wyniesione ze snów bez zrozumienia? Może, chociaż nie chce się wierzyć, żeby ktoś, kto raz słyszał w naturze słowo „striełki”, zapisał je jako „striełeki”, a „pizdiec” jako „pizdiet” – to tylko zgłoski, ale tak niefortunnie wyrosłe, że obraz łagru sztywnieje niczym Nevada pod piórem Karola Maya.
Mniejsza jednak o korektę, grubsze jest przekoszenie historyczne, które ofiarom wywózek z lutego 1940 roku każe nieść w pamięci traumę Wołynia, nawet jeśli nie doświadczoną wprost (to przecież fizycznie niemożliwe, gdzie Łuck, gdzie Kotłas), to zapośredniczoną w docierających do łagru listach sąsiadów: „Ale inni czytają listy na głos. O potopionych na Wołyniu w studniach, przeszytych na wylot ściegiem krzyżykowym, rozprutych na amen przez mlecznych synów, przez sąsiadów, którym nosiło się prezenty na wesele. A teraz sąsiedzi wymyślili inne huczne zabawy, tańczą do rana, do ostatniej krwi, a tych, którym udało się ukryć w krzakach, zapraszają na poprawiny”. Pyszne zdania, aż mrożą w kościach, ale te listy musiały płynąć pod prąd czasu. Oczywiście, na Wołyniu strasznie się dzieje, błyska stal od pierwszych dni Września (pomijam tu, rzecz jasna, czas
Oczywiście to metafora, skrzywi się doświadczony czytelnik, chodzi o sumę traum. Dlaczego jednak w takim razie do łagru pod Kotłasem nie mogłyby docierać również listy z Piaśnicy i z Oranienbaumu, relacje z Palmir i z Pawiaka, depesze z Muranowa i Starówki? Tak, Koniec jest oczywiście tylko pozornie opowieścią o zsyłce, doskonale zresztą zbudowaną, niczym zbroja z łusek, z setek scen, liczmanów, obrazków, którymi zostaliśmy nakarmieni, przekarmieni. Jeśli jednak źródłem milczenia w rodzinie Malwiny w Nowej Soli i w Polsce powojennej miała być zsyłka właśnie, jeśli intencją autorki było ukazanie jako źródła traumy pars pro toto łagrów – ścieg krzyżykowy karabinowej serii okazał się doszytą na siłę fastrygą.
Kolejnym wyzwaniem lekturowym, poważniejszym niż kiks faktograficzny, jest to, co rozpoznaję – może mylnie – jako strategię pisarską już nie na poziomie konstrukcji tekstu, lecz społecznego odbioru i funkcjonowania powieści.
Doświadczenie koszmaru drugiej wojny światowej – doświadczenie historyczne nieporównywalne z niczym innym, które trwale zmieniło Polaków – było naturalnie przetwarzane, instrumentalizowane, rozpracowywane przez pisarzy, ideologów, polityków i wychowawców przez całe powojenne osiemdziesięciolecie. Nie sposób opisać tego, co robiono z pamięcią Polaków o wojnie, rozsadziłoby to ramy tego tekstu, który musiałby pomieścić Przymanowskiego i Wańkowicza, Gomułkę i Ledera, Nałkowską i Masłowską, Kępińskiego i Kantora. Dość przypomnieć oczywistość: na fazy milczenia, opłakiwania, przywoływania, opiewania, heroizowania i szyderstwa, na naturalną dynamikę żałoby nałożyła się powojenna opresja polityczna, która sprawiła, że pamięć wojny była jak klaskanie jedną ręką: o lagrach głośno, o łagrach głucho. Stąd oczywisty „powrót pamięci” po roku 1989, ale i jej nienaturalny, hybrydowy charakter: pamięć zbrodni hitlerowskich metabolizowana była we w miarę naturalnych (choć manipulowanych przez propagandę i „rację stanu”) cyklach, pamięć zbrodni sowieckich przeżywana była „na zimno”, z dystansu, przepracowywana na zamglonych wspomnieniach i relacjach opublikowanych w Paryżu i Londynie. To oczywiście rodziło – zwłaszcza w połączeniu ze współczesnymi grami politycznymi – wiele sytuacji niezręcznych, wymuszonych, groteskowych: wiele celebracji odbieranych jako koturnowe przez roczniki pokolenia Y, które – jeśli nie przyszły na świat w rodzinie warszawskich dysydentów – o Kołymie usłyszały w tym samym czasie co ich rodzice i dziadkowie.
Mam jednak wrażenie, że nigdy do tej pory w literaturze polskiej doświadczenie wojny – niszczące, brutalizujące, oniemiające – nie zostało w sposób tak konsekwentny ukazane jako trauma, fenomen z zakresu psychopatologii. Już nie „walka, która […] z krwią ojca przechodzi na syna”. Nie koszula Dejaniry, która pali, nie sunąca po blacie płonąca setka spirytusu (tak, wiem, to film, nie książka), nie dręczący koszmar z kolejnych powieści Konwickiego, strzelający nocami w lasach, pukający nad ranem w okno.
Proszę mnie dobrze zrozumieć, nie chodzi mi w żadnym razie o sprzeciw wobec „szargania świętości”, o kult, to nie ta płyta. Udręczenie narzuconą pamięcią to postawa obecna (prawomocna) w kulturze polskiej od dziesięcioleci. W dniach, kiedy rodziła się Malwina, wściekły Zagajewski pisał na paryskim bruku:
tylko oliwą, nad którą błądzi
szkarłatny płomień ojczyzny.
Ten kraj, depresja, weźmie twoją
młodość i zamieni ją w hasło,
zabierze ci radość i odda zmartwienie,
ten kraj, zepsuty zegar, czarna wstążka,
ten kraj, w którym dusze oddaje się
na przechowanie, a ciała nie są
niczyją własnością, ponieważ śmierć
opłacona jest z góry i przyjdzie,
[…] i zamiast orchidei
wrześniowe jarzębiny i zimna mgła
i kłamstwo pocieszeń i wódka zamiast piekła.
Było, było i jest. Po raz pierwszy jednak ten szkarłatny płomień, ta depresja zostały tak elegancko (choć z ledwie tajonym wstrętem) ujęte pęsetą i uznane za jednostkę chorobową: za traumę, rzecz narzuconą, lecz na szczęście uleczalną, wymagającą jedynie przepracowania, odcięcia się, sesji. Z podobną wyniosłą wyrozumiałością pisze o potrzebie „wyjścia ze świata lęków i nadwrażliwości?” Michał Bilewicz w opublikowanym kilka tygodni temu Traumalandzie, podobnie chcą postrzegać polskie doświadczenie publicystki i publicyści trzydziesto‑ i czterdziestoletni. „Najtrudniejszy jest proces oddzielenia się od stanu umysłu i historii rodziców. Ale można im powiedzieć: «Wszyscy cierpieli, babcia, ty, szanuję to, ale nie wchodzę w tę grę»” – zalecała już kilka lat temu na łamach „Pisma” Karolina Słowik.
„Medykalizacja Polski”: taki manifest mogłaby napisać Malwina – spięta i chuda, czarny warszawski Szemkel z białą kreską pod nosem, pokolenie Y w poszukiwaniu sukcesu – gdyby ten kraj nie wziął jej młodości, gdyby nie wróciła do Nowej Soli po swój koniec.