Gdziekolwiek będziesz, cokolwiek się stanie, będą miejsca w książkach i miejsca przy stole, kasztan, kiedy kwitnie lub owoc otwiera, będą drzewa, ulice, ktoś nagle zawoła, ktoś do drzwi zapuka, pamięć przyniesie, z kwiatem, z godziną, z kolorem, gdziekolwiek będziesz, cokolwiek się stanie, gdziekolwiek będziesz…
Marek Grechuta, z albumu Jeszcze pożyjemy
I wtedy stała się rzecz niesłychana. Ashley poruszyła iPadem i zobaczyłem resztę naszego domu zalaną słońcem, z obrazami mojej mamy, a na nich mnie, ją, moje dzieci… I poczułam, że wchodzi we mnie ostrze bólu, którego nigdy wcześniej nie znałam: chciałam być tam, ale nie chciałam wyjechać stąd. Chciałam być i tam, i tu. Nie chciałam, nie mogłam wyjechać z Sopotu, ale nieznośnie boleśnie czułam, że brakuje mi tamtego światła, tamtych obrazów, książek, miejsca przy stole z widokiem ze wzgórza na ogród, na moje azalie i róże. Wszystko tonęło w słońcu, w Georgii było wczesne popołudnie, a w Sopocie wieczór, lekko szary, lekko stalowy, za oknem morze w kolorze północnym, w powietrzu obietnica jesieni. Tymczasem szalone słońce Południa wlewało się nam do sopockiego salonu przez skype’a i trójka moich dzieci piła je łapczywie, ale bezboleśnie, nie zachłystywali się nim jak ja, tylko sycili. Nie bolało ich.
W mojej amerykańskiej sypialni na łóżku leżał bez życia wielki moherowy płaszcz, ten sam, który Ciocia Iwona uszyła dla siebie w Wilczej Jamie pod Białymstokiem, ale który podarowała mi w Paryżu, gdy byłam pewna, że swój ciepły długi sweter zostawiłam w samolocie LOT-u. Ashley i ja mamy zdjęcie w Paryżu, w Passage des Panoramas, na zajęciach z poezji Charles’a Baudelaire’a, ja jestem właśnie w tym płaszczu, który jest dużo za duży i mógłby służyć jako peleryna dla jeszcze paru osób. Pod jego połami zamieściłaby się Ashley i cała moja mała klasa, bo Amerykanie na zajęcia z poezji, nawet te prowadzone w Paryżu, zapisują się bardzo niechętnie, nie z lenistwa, tylko ze strachu. Stoimy w pasażu, za nami Paryż Baudelaire’a i Waltera Benjamina, ale my jesteśmy inni, amerykańscy, tylko ja w tym jasnozielonym płaszczu jestem bardziej może europejska, ale na pewno nie francuska, wiec stoję jak ptak, egzotyczny i przez to nie do końca na miejscu, wyobcowana. You remember that coat from Paris, Ashley… mówię, ale Ashley nie ma czasu na nostalgię, jest uczuciowa, ale też cudownie pragmatyczna, więc nie oglądając się za siebie, pakuje dalej, przemieszczając się płynnie przez złote światło.
Niczym bogini słonecznego oceanu Ashley płynie i płynąc, podnosi przedmioty, tkaniny, mija rafy mebli, a obok niej przesuwają się wodorosty, nie, nie są to rośliny doniczkowe, te wyschły już dawno wystawione na dwór, te wodorosty wypłynęły z obrazów na ścianach gdzie w gęstej zieleni śpiewają podwodne ptaki. Ashley zaczyna się dusić, ma atak astmy, pewnie z powodu kurzu i naftaliny, nie widzimy jej w tej chwili na ekranie, ale gdzieś w tle słyszymy jej rzężenie, czujemy się winni, ale wiemy, że taka jest cena, że nie można dostać się do tej krainy inaczej niż kosztem cierpienia. Przepraszamy Ashley, która pojawia się znowu i macha ręką (nie takie rzeczy już robiła, purgatorio to dla niej małe piwo albo raczej coca-cola, którą popija przez słomkę z dużego, bardzo dużego papierowego kubka), i pakuje dalej, od czasu do czasu unosząc w górę naręcze bezwładnie opadających ubrań, szali, wełnianych płaszczy osuwających się na podłogę i pyta, czy to to, czy o to właśnie chodziło. Ale wszystkie ubrania są puste, niewypełnione żadnym ciałem, nie ma w nich nikogo, ani nas, ani nikogo innego, są wprawdzie nasze, wiec niby te same, a jednak inne, bo wyżłobione jak formy rzeźbiarskie, puste jak porzucone łupiny kasztanów, jakieś niechciane. A my jesteśmy tutaj, za daleko, nie możemy nic zrobić, tylko patrzymy, jak sprawne ręce Ashley przesuwają je z miejsca na miejsce, zwinnie składają i odkładają, tworząc kolorowe nieme sterty unoszące się w półpłynnym złocie światła wpadającego przez zamknięte żaluzje.
Oto dane mi było wejść do wnętrza mojego domu bezcieleśnie, niczym duch lub po prostu dusza. Moja przewodniczka, moja Beatrycze – nie do końca, bo przecież mój własny dom, choć tak oddalony i nieosiągalny, to w końcu nie siódme niebo – prowadziła mnie z pokoju do pokoju i wszystko w optyce ruchomej kamery iPada było niewyraźne, lekko zamazane. Musiałam odgadywać pewne kształty, brakowało mi zapachów, bałam się zapytać Ashley, jak pachnie dom, w którym nikogo nie było od czterech miesięcy (naftaliną? wyschniętymi pomarańczami?), chciałam poprosić, aby do rzeczy dorzuciła perfumy, ale myślę, że perfum nie było, to ja unosiłam się jak ulotna woń przeszłości niemieszcząca się w żadnej butelce. A jednak wnętrze mojego domu było jak butelka, jak ta, w której nieszczęsny rybak odnalazł dżina, co siedział tam od tysięcy lat i zamiast być wdzięczny, był tak strasznie wściekły, że rybaka omal nie zabił. Ja też prawie umarłam, patrząc na moje nieistnienie tam, po drugiej stronie oceanu, po drugiej stronie świata. Widocznie nie wolno było patrzeć. Orfeusz, wychodząc z piekieł ze swoją Eurydyką, też miał nie oglądać się za siebie. A ja, chcąc nie chcąc, nie tylko obejrzałam się za siebie, ale cofnęłam się w czasoprzestrzeni, weszłam do mojego bezdomnego domu jak krab do muszli dawno porzuconej.
I te obrazy, o których myślałam, nawet tam, nawet patrząc na nie w przelocie, jaka szkoda, że nie mam czasu na nie patrzeć inaczej, dogłębniej, bo są to przecież obrazy namalowane przez moją mamę, i z przerażeniem uświadamiałam sobie, że być może pierwszy raz spojrzę na nie z właściwą uwagą kiedyś, kiedy jej nie będzie, bo póki ona jest, to przebywam, żyję, rozmawiam, jestem z nią, a kiedyś, nie daj Boże, przyjdzie czas na ich kontemplację bez niej i wtedy, chcąc nie chcąc, odkryję je naprawdę, zrozumiem i na pewno, na pewno będę czegoś żałować. Teraz widzę je na ścianach, żywe kolorem, intensywne, zbyt realne, bo nas tam nie ma, a one są, i to my tamci z obrazów żyjemy teraz w tym pustym domu.
Domu? Ale to nie dom już, tylko jakieś akwarium światła, złociste, gęste niczym goldwasser, taki płynny czas, taka dotykalna czasoprzestrzeń. Ashley zadaje mi pytania, czy Aleksander chce ten szalik i macha mi przed nosem czerwienią, albo chce wiedzieć, którą ma mi spakować apaszkę, czy tę w kwiaty, która będzie pasowała do wszystkiego, a ja nie odpowiadam, brakuje mi słów, na co ona żartobliwie rzuca, że powinnam wziąć pierwszy samolot z powrotem, skoro zapominam angielskiego, tylko że ja wcale nie zapominam angielskiego, mnie brakuje tchu, widocznie duchy nie mówią tak łatwo, jak ludzie. W pewnym momencie Ashley chce mi pokazać ogród, popycha drzwi frontowe, ja czekam z zapartym tchem na ciąg dalszy tego słońca, tego piękna, ale przede mną rozpościera się dziwny brązowy trawnik, którego nie poznaję, wygląda jak brudny dywan, chodnik ze szmat albo wyschnięte błoto w Afryce czy w Australii. Wszystko jest spalone suszą, przed moim domem rozpościera się ziemia jałowa. Ludzi nie ma, jest absolutna cisza, nawet cykady nie śpiewają, jest niedziela i ulica jest doskonale pusta. Czyli ten mój domek to tylko oaza, pełna treści zamkniętej we wnętrzu, ale niepołączonej z niczym na zewnątrz. To statek kosmiczny, zaopatrzony w wodę i pokarmy ziemskie, ale wystrzelony w samotną i obcą przestrzeń, tę samą, której bał się Pascal: Le silence éternel de ces espaces infinis m’effaraie. I dlatego mieszkając tam, czuliśmy się jak na pustyni, nie, gorzej, jak górnicy w kopalni w Chile, których przysypało i muszą przeżyć, mając tylko to, co z nimi i w nich, i nadzieję. Kapsuła światła odcięta od reszty świata, dryfująca w pustce. Tymczasem w Sopocie zapadł zmrok, jest szaro, nawet czarno, tylko z werandy złocą się liście lip oświetlone uliczną latarnią, ale słychać kroki przechodniów i ich rozmowy, są tak blisko, iż zdaje się, że lada chwila wejdą do nas. Wszystko jest połączone, ulica nie jest ulicą, tylko przedłużeniem domu, jest kameralna, bo jej przestrzeń jest ludzka i wypełniona życiem. Ulica Chrobrego prowadzi do morza, które jest równocześnie otwarciem na świat, ale też obecnością wiecznie żywą, pulsującą. Ashley niesie iPada ulicą w Athens, w stanie Georgia, idzie wzdłuż Oakland Avenue w kierunku domu naszego sąsiada, zastanawiając się na głos, co się stało ze wszystkimi ludźmi tutaj. Żegna się z nami na trawniku sztucznie zielonym, bo podlewanym sprinklerem, wszystko jest niewyraźne.
Tydzień później na Chrobrego dociera paczka. Jest bardzo ciężka, ale wydaje się nierealna. Otwieram ją nożem i widzę równo poukładane ubrania, szybko wyciągam je i nie mogę się nadziwić, są zupełnie zwyczajne, wcale nie metafizyczne. Najdziwniejsze jest to, że istnieje jakieś połączenie, te dwa światy współistnieją w tej samej rzeczywistości i paczka wysłana z jednego ma szansę pojawić się w drugim. Wiem już, gdzie są moje rzeczy, ale, jak pytał bohater przypowieści chasydzkiej, ja, gdzie ja jestem?