Szlagwort znanej piosenki Czesława Niemena Sen o Warszawie, ze słowami Marka Gaszyńskiego, od dawna żyjący życiem własnym, został ostatnio tytułem nowej książki Doroty Masłowskiej (Mam tak samo jak ty, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023). „Mam tak samo jak ty, miasto moje a w nim…” – śpiewał Niemen, dalsze słowa tekstu: „najpiękniejszy mój świat, najpiękniejsze dni…” z książką już niewiele mają wspólnego. Bo Warszawa jawi się autorce jako miasto, w którym „nie jest i nigdy nie będzie pięknie”. Momentami, na prawach wyjątku, i to może się jednak zdarzyć. Jak po pewnej zimowej nocy, kiedy dawno tutaj niewidziany śnieg „pokrył miasto grubą, jednorodną warstwą: wybiegłszy rano z domu, załapałam się jeszcze przed wszystkimi na wielką białą przestrzeń, pociętą tylko delikatnymi śladami pierwszych dziecięcych saneczek i psich łapek. Czułam się genialnie samotna”. Samotność… Przy lekturze tej książki nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że autorka (narratorka) nawet gdy odkrywa w sobie poczucie wspólnoty z innymi, a w jej opowieściach pojawia się liczba mnoga, nie przestaje być odosobniona. Mam tak samo jak ty czytam jako rzecz o samotności właśnie. Samotności doświadczanej w stolicy kraju, „którego królem od lat przymusowo pozostaje Jezus Chrystus”.
*
Fakt niezbity, że Dorota Masłowska we współczesnej literaturze polskiej jest niezwykłym, olśniewającym talentem, który jednych szczerze zachwyca, u innych zaś rodzi zawiść i frustrację, a co za tym idzie – gotowość do agresji, zbyt dobrze jest znany, by się nad nim po raz kolejny rozwodzić. Mądry krytyk (kto dziś o nim pamięta?) w artykule Talent jako fetysz dawno temu ostrzegał przed nadużywaniem tego pojęcia, „ponieważ daje ono najwięcej pola do dowolności i uwalnia od dowodów i myślenia” (Karol Irzykowski). Kłopotliwym sojusznikiem będzie dla Masłowskiej każdy, kto jej talent sprowadzi bezmyślnie do „łatwości pisania”. „Talent, panowie i panie, talent nie jest czymś łatwym, igraszką, nie jest po prostu umiejętnością – mówił Schiller, a cytował go z upodobaniem inny wielki pisarz niemiecki. – Talent w istocie jest potrzebą, krytyczną wiedzą o ideale, nienasyceniem, które sobie swą umiejętność nie bez udręki dopiero stwarza i wzmaga. I dla największych, dla nienasyconych, jest ich talent najostrzejszym biczem”. Celne, trafiające w istotę rzeczy słowa. Od dłuższego czasu książki Masłowskiej, także tę ostatnią, czytam z przekonaniem, że rodziły się w bólach, w udręce samokrytycyzmu, który nakazuje pisarce, aby przekraczała to, co osiągnęła, co już dobrze potrafi i co mogłaby powielać, co nie łączy się więc dla niej z ryzykiem.
*
Miasto moje, a w nim… Do Warszawy Dorota Masłowska przeprowadziła się z Pomorza w roku 2003. Mieszka na Ochocie, wcześniej zdążyła też mieszkać na Powiślu, Pradze i, najdłużej, na Żoliborzu, w okolicy, jak mówiła w jednym z wywiadów, „bardzo tożsamościowej”, której elitaryzm pociągał ją, ale i odpychał zarazem. Urodzona i dojrzewająca w Małym Trójmieście Kaszubskim, warszawskiej tożsamości nie ma, bo mieć nie może, nie próbuje też o nią usilnie zabiegać. Podejrzewam, że historia Warszawy, ta sprzed drugiej, ale i sprzed pierwszej wojny światowej, historia warszawskich kamienic, pomników, mostów, kościołów, nekropolii nazbyt może się pisarce kojarzyć ze zwiedzaniem muzeum, gdzie przy wejściu hałda kapci z grubego filcu czeka na szkolne wycieczki, które z zawodową rutyną oprowadzi przewodnik. Tym, co Masłowską zdaje się interesować najbardziej, z czego czerpie energię twórczą, jest Warszawa dzisiejsza, odkrywana samodzielnie – „przestrzeń nieustalona, ulegająca notorycznym przekształceniom”, miasto „bezustannie renegocjowane, w którym nigdy niczego nie można być pewnym”. Czytając Mam tak samo jak ty, jako warszawianin z dziada pradziada, mieszkający od czterdziestu lat na Starym Żoliborzu, raz po raz łapałem się na tym, że rodzinne miasto dawno mnie w swoim rozmachu przerosło, że go już właściwie nie znam i ogarnąć nie zdążę. Ciekawsze zatem i bardziej odkrywcze jest dla mnie spojrzenie pisarki, która z moim‑już‑nie‑moim miastem intensywnie obcuje przy wydatnej pomocy wszystkich pięciu zmysłów.
*
Do Warszawy odkrywanej i kontemplowanej przez Dorotę Masłowską nie prowadzi Trakt Królewski, znane turystyczne szlaki pisarka omija z daleka. Śródmieścia, rzecz jasna, ominąć niepodobna, zwłaszcza Dworca i jego podziemi, okolicy Pałacu Kultury, stacji metra Centrum i słynnej Patelni, na której – czytamy – można się zanurzyć w rzadką obecnie jakość „wszyscy”. Patelnia. „Trudno powiedzieć, co to za organ Warszawy. Na pewno jakiś kluczowy; świadczy o tym niesamowite pulsowanie, tętnienie, bezustanne przelewanie się strumieni ludzi we wszystkie strony! Wydaje się, że jest to kilka rzeczy naraz: pokątne serce, nerki i kloaka”. Wrażenie chaosu, braku kompatybilności stale doświadczane w Warszawie przez pisarkę towarzyszy jej szczególnie w miejscach „przetasowań architektonicznych” i wszędzie tam, gdzie odczuwa „bałagan czasów” oraz inne dysonanse. Nową tkankę miejską przerasta stara, „nieugięta w swojej szpetocie i niedorzeczności”. Obok kolejnych drapaczy chmur z szarego szkła i luster dostrzega więc Masłowska rozpadające się pawilony z czasów PRL. Za enklawą luksusu, w której apartamenty wykupują piłkarze, widzi starą bibliotekę miejską z witryną chwalącą sto siedemdziesiąte czwarte urodziny Henryka Sienkiewicza. „Jakoś cieszy mnie – przyznaje – że miasto przyszłości nie może uciec daleko przed miastem przeszłości, że muszą jakoś absurdalnie koegzystować, naznaczając się dziwną melancholią”.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]