09/2022

Marcin Cielecki

Miasto wisielców

Dom tonął w ogrodzie. Ścieżka do niego wcinała się wąsko w piękno, wzdłuż niej rosły bzy. To był duży ogród – z przodu, z tyłu, po prostu wokół domu. Z okna kuchni rozciągał się widok na łąkę, która ciągnęła się aż tam, do stacji benzynowej. „I pamiętam – mówi pani Zofia – że tam stał jeszcze drewniany wiatrak. Mogłam się bawić sama na łące tak daleko, jak sięgał wzrok mamy. A sięgał właśnie aż tam”.

Na spacerze sprawdzam odległości. „Aż tam” to dystans pół kilometra. Dziś to zupełnie zmieniony krajobraz: wyrosły drzewa, zasypane jezioro Płociduga wybija spod ziemi i bierze ten teren ten teren ponownie w swoje posiadanie. Chaszcze, trzcina, tatarak. Królestwo gryzoni, z rzadka patrolowane z góry przez błotniaki. Czasem zawędruje tu lis, z rzadka przemknie sarna. Gdybym chciał znaleźć ogród i drogę z bzami wiodącą do domu, musiałbym zedrzeć asfalt i zatrzymać dwa pasy drogi na Warszawę. W tej historii alternatywnej Edward Gierek nie przyjeżdża w 1978 roku na dożynki do Olsztyna. Ani nie powstaje hala widowiskowo‑sportowa „Urania”, ani nie następuje modernizacja amfiteatru w zamkowej fosie. Brakuje kilkudziesięciu kilometrów chodnika i tej ulicy, przy której teraz stoję. Tylko adres pozostałby ten sam. Warszawska 107, willa wisielców.

Willa wisielców
Pani Zofia nie kryje emocji: „Jestem oburzona tą nazwą. Nie życzę sobie, aby dom, w którym mieszkam, tak nazywano. My, lokatorzy tej kamienicy, nie jesteśmy żadnymi wisielcami. Bo przecież teraz my tu mieszkamy, niektóre rodziny od ponad siedemdziesięciu lat. Moi rodzice wprowadzili się tu w 1953 roku. Nikogo nie powiesili, nikomu nic nie zabrali, więc dlaczego mamy nosić nazwę wisielców, tak jakbyśmy to my wyrządzili te zbrodnie? I to nie jest etyczne wobec zmarłych”.


Ogrodu już nie ma, ale pozostało coś z jego aury. Może to z powodu drzew rosnących po obydwu stronach ulicy, może z powodu przestrzeni, która roztacza się naprzeciwko domu. Jeszcze kilka lat temu była tu pętla autobusowa, teraz nieśmiało parkują samochody. Zdaje się, że jeśli trochę zwolni się, wyhamuje własną prędkość, to gęstość powietrza nieco się zmieni. Zwolnić jednak trudno, dom stoi przy drodze wyjazdowej na Warszawę, na wielki świat, tam, gdzie spoziera Olsztyn. Mknie się przed siebie, ledwo zauważając kątem oka dwa stojące obok siebie bliźniacze budynki. Nawet chodnik jest wąski, raptem na dwie osoby. Wszystko zdaje się mówić: jedź dalej, keep going, nie zatrzymuj się. Ten pośpiech, pęd nieprzerwany wyrzuca dom na pobocze historii i zamyka go w jego własnej przeszłości. Zamknięty obwód, który nie przynosi ukojenia i nie przekracza wytyczonych już szlaków. A skoro tak, to dom i jego mieszkańcy są skazani na przeżywanie tej samej historii raz po raz.

Pani Zofia Jurczyk mieszka w domu przy al. Warszawskiej 107 od 1954 roku. Wcześniej mieszkali w nim lekarze pracujący w Prowincjonalnym Zakładzie dla Obłąkanych w Kortowie. W latach poprzedzających II wojnę światową oraz w trakcie jej trwania dom wraz z rodzinami zamieszkiwali: lekarz naczelny Arthur Powels oraz lekarze Heinrich Schroeder i Johannes Berg. Wkroczenie Rosjan do Kortowa w nocy z 21 na 22 stycznia 1945 roku naznaczyło dom tragiczną historią. Arthur Powels i Heinrich Schroder wraz z żonami ukryli się na strychu willi. Ich los, pomimo że byli personelem medycznym, był przesądzony. Z okien poddasza z pewnością widzieli z początku nieśmiałą, później coraz pewniejszą łunę nad szpitalem. Krzyki mordowanych, upośledzonych pacjentów, żołnierzy niemieckich z lazaretu oraz ludności cywilnej niosły się na milczącym mrozie. Nawet jeśli mieszkańcy willi zatykali sobie uszy, wyobraźnia pracowała dalej. Tu narracja urywa się, aby powrócić dopiero po kilku dniach. Na strychu domu znaleziono powieszone ciała lekarzy i ich żon. Czy zabójstwa dokonali czerwonoarmiści? Czy było to raczej samobójstwo wyprzedzające los, jaki mogli zgotować im zwycięzcy? Nie wiemy. Odcięte ze stryczków ciała zostały pochowane w pobliskim ogrodzie. Stanisław Piechocki, autor Czyśćca zwanego Kortau, dzięki któremu możliwe jest poznanie tajemnic Kortowa, był w tym domu przynajmniej dwukrotnie. Sznury do suszenia bielizny, które zamieniły się w powrozy wisielców, wisiały na mocnych drewnianych belkach jeszcze do połowy lat sześćdziesiątych. Piechocki ponownie wszedł na strych domu przy Warszawskiej 107 w latach dziewięćdziesiątych minionego wieku. Na strychu odnalazł jeszcze resztki wisielczych powrozów.

Wchodzę na ten strych trzydzieści lat po Piechockim. Nie wiem, co spodziewam się zobaczyć, zatem przede wszystkim czuję. Zapach drewna, starych belek; niemal upajający, bo czerwcowe słońce zdołało ze słojów drewna wydobyć najbardziej utajone zapachy. I czuję lęk, bo opis Piechockiego wgryza się w wyobraźnię i nie daje spokoju. Sam już nie wiem, czego się spodziewałem: suszących się ubrań, białych prześcieradeł przypominających całuny, powidoków ciał? Zamiast tego spaceruję trwożnie, stawiam stopy ostrożnie, jakbym uczestniczył w spóźnionej o kilkadziesiąt lat wizji lokalnej. Zamiast torebki do zabezpieczania śladów mam tylko ten nieuchwytny dowód z niedowierzania. Coś tu nie gra. Rozglądam się raz po raz, sięgam rękoma w górę, głowę niemal kładę na belkach jak święci z obrazów, co trzymają je na misach, patrzę na swoje nogi i już wiem. Belki, które stały się ramionami szubienicy, są zbyt nisko. Powieszony na nich człowiek wciąż dotykałby nogami podłoża. Coś tu nie gra, mówię już głośno, przecież tu nikogo nie można powiesić.

„A widzi pan”?! – pani Zofia spogląda na mnie wzrokiem nauczyciela, który zdaje się mówić do ucznia: „Proszę wyciągnąć wnioski. Co z tego wynika?”. Ale jestem kiepskim uczniem, krnąbrnym i autystycznym, więc odurzam się zapachem drewna, ciepłem bijącym od dachu, widokiem słojów, z których chciałbym wyprowadzić prostą historię, a ona uparcie zawija się w głąb samej siebie.

„Był nawet pomysł – mówi niezrażona moim milczeniem pani Zofia – aby zaadaptować strych na mieszkanie. Nic z tego jednak nie wyszło z prostego powodu: dach jest zbyt nisko”.

A powrozy? Piechocki wspomina, że wisiały jeszcze do lat sześćdziesiątych.

„Proszę pana, to jest strych. Tu zawsze wiszą jakieś sznurki. To nie jest sala muzealna, tu jest życie”.

Ciała pochowano w tym ogrodzie, co to go już nie ma. Nie wiadomo, ani kto to zrobił, ani ile tak naprawdę było zwłok. Gdy patrzę na zdjęcie lotnicze z 1942 roku, widzę wyraźnie, jak duży był ogród. Ciągnął się od domu numer 107 do sąsiedniego domu z numerem 111. Pani Zofia wspomina: „Dawniej ogród podzielony był na sześć części, dla każdej z rodzin zamieszkujących dom. Jabłonki, agrest, krzaki porzeczek – to jeszcze poniemieckie było. Mama pokazała mi, gdzie był grób. To był teren płaski, żaden kopczyk ziemi, żadna mogiła. Jedynym oznaczeniem były kwiaty; dookoła rosła marchewka i pietruszka, ale tu rosły tylko kwiaty. Mama tego pilnowała”.

Aż do roku 1963, gdy władze zdecydowały, że pomiędzy dwoma budynkami przy al. Warszawskiej, w samym środku ogrodu, powstanie Zakład Higieny Weterynaryjnej. Nadano mu adres: Warszawska 109. W trakcie przekopywania otoczenia trafiono na spoczywające w ziemi szkielety. Wydobyto je pospiesznie, bez hałasu i bez zbędnej dokumentacji. Do dziś nie wiadomo, ile było zwłok. Nie zajęto się też zbadaniem przyczyn śmierci denatów. Szczątki przewieziono na cmentarz komunalny przy ul. Poprzecznej.

Zdewastowany ogród przestawał istnieć. Nie od razu; zapewne była to śmierć podobna do tej, którą wymierzył postronek: drgawki, konwulsje, rozpaczliwe próby złapania powietrza. Tam, gdzie panowało królestwo zieleni i kwiatów, rozlała się teraz plama betonu. Nawieziono ziemię, zmieniając ukształtowanie terenu. Nowo powstały budynek Zakładu Higieny Weterynaryjnej ogrodzono od strony domu siatką. Postawiono latarnię.

„Zabrano nam trzy czwarte ogrodu. Nikt nas nie pytał o zgodę”.

[…]

[Dalszy ciąg w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.