O tym, że Nasiłowska nad tą ogromną – ale jednak nie monumentalną, i to na szczęście – księgą pracuje, wiedziałem od dawna i wielokrotnie przy okazji spotkań Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Polskiego PEN Clubu dopytywałem autorkę, jak postępują prace, jak dalece są zaawansowane; nie ukrywając przy tym niecierpliwości, kiedy wreszcie książka się ukaże, kiedy będę mógł ją przeczytać. Ta niecierpliwość brała się z dwu powodów: jestem rówieśnikiem Nasiłowskiej i jej dzieło jest pierwszym opisaniem dziejów literatury polskiej dokonanym przez przedstawiciela(lkę) mojego pokolenia – to po pierwsze, a po drugie – chociaż po skończeniu studiów polonistycznych błyskawicznie wybrałem drogę krytyki literackiej, a zatem historii literatury nigdy nie uprawiałem, to jednak żywię i pielęgnuję kult dzieł historycznoliterackich, zwłaszcza tych fundamentalnych. Do dzisiaj pamiętam mozół – ale jednak fascynujący mozół, któremu towarzyszył poznawczy dreszcz – z jakim w swoim czasie przedzierałem się przez historie polskiego piśmiennictwa literackiego spisane już to przez Ignacego Chrzanowskiego i Juliana Krzyżanowskiego, już to Stanisława Pigonia, Józefa Kallenbacha, Stanisława Tarnowskiego, Wacława Borowego czy Stefana Kawyna, a nawet Teofila Wojeńskiego.
Książka Anna Nasiłowskiej ukazuje się – co ma swego rodzaju znaczenie symboliczne – w pięćdziesiąt lat po ukazaniu się pracy Kazimierza Wyki O potrzebie historii literatury i w czterdzieści lat po tym, jak Tomasz Burek podczas zebrania podziemnego i niezależnego Towarzystwa Kursów Naukowych wygłosił legendarny odczyt Jaka historia literatury jest nam dzisiaj potrzebna? Nie jestem pewien, czy nie zawodzi mnie w tym miejscu intuicja, która podpowiada, że pracując nad swoim dziełem, Nasiłowska pamiętała zarówno o powadze, z jaką Wyka wyznawał wiarę w sens historii literatury (zwłaszcza w szkicach: Węgiel mojego zawodu, Nauczyciel akademicki a badacz w instytucie naukowym, Polonistyka w świetle szkoły, uczelni i nauki, nie mówiąc już o tekście tytułowym), jak i żarliwości, z jaką Burek upominał się o twórczość pisarzy – krajowych i emigracyjnych – których nazwiska z zaciekłością tępiła PRL-owska cenzura. Co jak co, ale praca Anny Nasiłowskiej jest wolna od jakiejkolwiek cenzury – czy to zewnętrznej, czy to wewnętrznej. Zresztą kto jak kto, ale nikt nie był tak predystynowany do napisania tej książki, jak Nasiłowska właśnie. Ku przypomnieniu, ma ona w dorobku m.in. monografie życia i twórczości Stanisława Trembeckiego (1990), Kazimierza Wierzyńskiego (1991), Gustawa Herlinga-Grudzińskiego (1994), Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej (2010), ale także rozprawy o charakterze syntetycznym, a więc Trzydziestolecie 1914–1944 (1995) i Literatura okresu przejściowego 1976–1996 (2007), a nawet podręcznik dla szkół średnich Literatura współczesna (1997). Nie ulega wątpliwości, że przystępując do pracy nad Historią literatury polskiej – wydanej bardzo elegancko z secesyjną grafiką Edwarda Okunia, towarzyszącą publikacji poematu Salve Regina Jana Kasprowicza na łamach „Chimery” w 1901 roku – warszawska polonistka była świetnie przygotowana zarówno pod względem warsztatowym, jak i intelektualnym, zarówno naukowym, jak i literackim. Bo nie ulega wątpliwości, że lektura jej dzieła to nie tylko znakomita przygoda poznawcza, lecz także literacka właśnie, estetyczna. Nasiłowska pisze wyśmienicie, żywo, jasno, czysto, a przy tym – proszę wybaczyć mi ów kolokwializm – z biglem i szwungiem.
Nie licząc tych, dla których książka Nasiłowskiej będzie pierwszą historią polskiej literatury w życiu, wszyscy ci, którzy tę historię lepiej lub gorzej znają, mają szansę przeżyć w trakcie lektury tej książki niepowtarzalną przygodę. Nasiłowska w wyrafinowany sposób wiedzę o literaturze porządkuje i systematyzuje, nazywając rzeczy po imieniu celnie i z wdziękiem. Literatury nie oddziela wcale od innych dziedzin sztuki, pamięta o pozostających w tle polskich dokonaniach w dziedzinie sztuki i muzyki, a także architektury. Poza tym historię literatury polskiej widzi w ścisłym związku z historią Polski, historię Polski zaś na tle historii Europy. To, co literackie, jest dla niej najważniejsze, ale ważne jest także to, co polityczne, społeczne, gospodarcze, ekonomiczne, wreszcie filozoficzne. Dzieło literackie jest dziełem twórcy, a zatem warto, a nawet trzeba przyjrzeć się osobie twórcy; jak żył, gdzie żył, z czego żył, jakim był człowiekiem. Stąd tyle znakomitych konstatacji, na przykład o tym, że Jan Kochanowski „był świadom rangi swoich dokonań i swojego prekursorstwa”, że Mikołaj Sęp Szarzyński to „postać zagadkowa”, z jednej strony „samotny manierysta”, z drugiej „genialny samotnik”; Ignacy Krasicki chociaż biskup, to „wybrał drogę swobodnego myślenia, jaką ofiaruje literatura” i zamiast diecezji literaturze oddawał się ciałem i duszą, Stanisław Trembecki zaś „niewątpliwie nie nadawał się na księdza”.
Kiedyś takich informacji i stwierdzeń podręczniki do historii literatury programowo nie podawały, tymczasem tutaj pisze się wprost: tekst Bogurodzicy jest współcześnie niezrozumiały, polskie średniowiecze nie pozostawiło żadnych arcydzieł, „nie ma swojego Villona ani poezji trubadurów”, Mikołaj Rej w swoich pouczających dziełach wzory pozytywne czerpał z ksiąg, a negatywne prosto z życia, Andrzej Frycz Modrzewski jest dzisiaj autorem utworów, których się nie czyta, ale o których się pamięta. Idąc dalej: Jan Andrzej Morsztyn był najpierw dyplomatą, a dopiero potem poetą, z tym że „wszystkie sprawy, o które zabiegał, poniosły klęskę”, Tomasz Kajetan Węgierski „wyjechał z Polski, podróżował i grą w karty doszedł do sporego majątku”, a Antoni Malczewski był alpinistą, wspiął się nawet na Mont Blanc. Bez ceregieli pisze Nasiłowska o tym, że Kazimierz Brodziński owszem, „pierwszy zarysował romantyzm jako program na przyszłość”, ale współcześnie to postać zapomniana, podobnie jak jego adwersarz Jan Śniadecki, bojący się wszystkiego, co nowe i młode, przestrzegający nawet przed Szekspirem; a także o tym, że Juliusz Słowacki finansową niezależność zawdzięczał spadkowi po ojcu, który umiejętnie i szczęśliwie zainwestował na giełdzie w Paryżu, nie wspominając już sugestii, iż pisząc ostatnie dzieła mistyczne, wieszcz „mógł wspomagać wyobraźnię środkami narkotycznymi”. Badaczka bez kompleksów zestawia W pustyni i w puszczy Sienkiewicza z Księgą dżungli Kiplinga, aby do tej analogii dopisać śmiałą pointę: „w obu obecne jest kolonialne przekonanie o wyższości cywilizacji białego człowieka”. No i najlepsze. Omawiając profetyczny charakter Dziadów części
Do najważniejszych zasług tej autorki zaliczam, że nie kryje swojej aktualnej, a zatem współczesnej i nowoczesnej perspektywy, że raz i drugi akcentuje żywotność dzieł powstałych jeśli nie przed wiekami, to przed dekadami. Przykładem tego analiza pieśni Dusza z ciała wyleciała, sentencja na temat religijności Jana Kochanowskiego, która była nie tylko „ponadwyznaniowa”, ale również była religijnością „dziękczynienia, a nie strachu przed karą, piekłem i sądem ostatecznym”. Akcentując nowoczesny i nowatorski, co nie zawsze oznacza to samo, charakter twórczości poety z Czarnolasu, badaczka zwraca uwagę także na to, jak hermetyczny Sęp Szarzyński przemawia „do dzisiejszej wrażliwości”. Rewelacyjne wydaje się ponadto odczytanie księdza Józefa Baki niczym „prekursora poezji absurdu, może pierwszego surrealisty”, brzmiącego dzisiaj jako „egzystencjalista albo poeta-lingwista”.
Miód na moje serce to także wszystko, co pisze badaczka o moich ulubionych dziełach, czyli o Pamiętnikach Jana Chryzostoma Paska, Pamiątkach Soplicy Henryka Rzewuskiego oraz Trzy po trzy Aleksandra Fredry, dziełach jak najbardziej aktualnych, którym czas nic a nic nie zaszkodził, a w których zaklęta została polska dusza z wszelkimi jej zawiłościami; ale także co pisze o Fantazym Słowackiego jako o komedii, a nie o tragedii, czy o listach Krasińskiego do Delfiny jako „powieści utajonej”. Do zasług Nasiłowskiej zaliczam przywrócenie naszej wspólnej świadomości poezji Elżbiety Drużbackiej i Teofili Glińskiej (chociaż o Konstancji Benisławskiej o dziwo badaczka zapomniała), publicystyki Wawrzyńca Goślickiego, którego dzieło De optimo senatore było przełożone dwa razy na angielski i zaczytywali się w nim Thomas Jefferson i Thomas Paine, twórcy i autorzy konstytucji Stanów Zjednoczonych; a także uporządkowanie i docenienie dzisiaj traktowanej protekcjonalnie, by nie powiedzieć – lekceważonej, twórczości powieściopisarskiej Józefa Ignacego Kraszewskiego. Szczęśliwą decyzją wydaje mi się ponadto przesunięcie „zwichniętego geniusza” (według Kraszewskiego zresztą) Cypriana Kamila Norwida, młodszego o pokolenie od Mickiewicza i Słowackiego, z działu Romantyzm, do działu Realizm i pozytywizm. Poza tym Nasiłowska upomina się, i słusznie, o więcej uwagi dla prozy Kazimierza Przerwy-Tetmajera Na skalnym Podhalu, o ponowną lekturę Pałuby Karola Irzykowskiego, dzięki czemu zobaczymy wreszcie, jak to romantyczna i młodopolska dusza przemienia się w nowoczesną psychikę; wreszcie o zakazaną w PRL prozę Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego czy poezję zamordowanego w Charkowie przez NKWD Władysława Sebyły, o świadectwa Holocaustu, a więc prace Emanuela Ringelbluma, Adama Czerniakowa, Janusza Korczaka, lirykę Władysława Szlengla i wspomnienia Władysława Szpilmana, wreszcie o życie, legendę życia oraz samoswoją twórczość Zuzanny Ginczanki, którą odkryliśmy tak naprawdę dopiero w ostatnich latach.
Według badaczki nie mniejszą rolę od dzienników Witolda Gombrowicza odgrywają dzienniki Zofii Nałkowskiej i Marii Dąbrowskiej – zarówno jako dokument swoich czasów, jako tekst literacki, jak i wyraz wiedzy oraz wrażliwości, wreszcie ekspresja indywidualności; ale także proza Marii Kuncewiczowej i publicystyka Ireny Krzywickiej. Dzięki Nasiłowskiej możemy wrócić, a nawet powinniśmy, do zapomnianej twórczości Heleny Boguszewskiej i niedocenionej stosownie Franciszki Arnsztajnowej. Do najświetniejszych kart omawianej książki należą także te, w których autorka z krytycznoliteracką swadą pisze o Wisławie Szymborskiej – co oczywiste i Annie Świrszczyńskiej – co nieoczywiste, a także o Julii Hartwig i Ewie Lipskiej – a zatem poetkach wyjątkowo bliskich jej krytycznoliterackiemu sercu, czego nie raz i nie dwa dała wcześniej wyraz. Chyba nieco więcej jednak mogłaby napisać, niż napisała, o Halinie Poświatowskiej, Urszuli Kozioł i Małgorzacie Hillar, nie mówiąc już o przeoczonej w ogóle Krystynie Miłobędzkiej. Ale oczywiście, zdaję sobie sprawę, że o wszystkich nie da się napisać.
Nie ulega wątpliwości, że w publikacjach tego typu najwięcej kontrowersji budzą czasy najnowsze, czasy najbardziej współczesne czytelnikowi. A skoro już, to już: do najważniejszych poetów najmłodszego pokolenia zalicza Nasiłowska Marcina Świetlickiego i Andrzeja Sosnowskiego, a obok nich stawia nieco starszego Piotra Sommera, nie tylko jako tłumacza czołowych przedstawicieli szkoły nowojorskiej, w tym Franka O’Hary, którym zachłysnęli się tzw. brulionowcy, lecz także jako poetę. Tymczasem pominięty został całkowicie Bohdan Zadura, którego wpływ na najmłodszą naszą lirykę był i jest, a zapewne także będzie, tak ogromny, że nie sposób go w tej chwili ani oszacować, ani przeszacować.
Nie powiem, dzięki historyczce moją wyobraźnię rozpalają teraz dzieła, o których dotychczas wiedziałem tyle co nic, o ile wiedziałem w ogóle, albo uważałem za drugo- bądź trzeciorzędne, a które w procesy i przemiany historii literatury polskiej Nasiłowska wpisuje z przekonaniem, w rodzaju Pamiętników Seglasa Fryderyka Skarbka, utworów Dyzmy Bończy-Tomaszewskiego, Zoriana Dołęgi-Chodakowskiego czy Ewy Felińskiej bądź Ewy Pohoskiej; nie mówiąc już o tyleż podniosłych patriotycznie, co miernych literacko Kamieniach na szaniec Aleksandra Kamińskiego. A jednak, no właśnie, a jednak: wolałbym przeczytać o modernistycznych powieściach Romana Jaworskiego Historie maniaków i Wesele hrabiego Orgaza, Antoniego Stanisława Muellera Henryk Flis, o zbiorze nowel Stefana Grabińskiego Demon ruchu, ponadto o Życiorysie własnym robotnika Jakuba Wojciechowskiego, którym zachwycił się Tadeusz Boy-Żeleński; wreszcie o dwu mikropowieściach Ryszarda Schuberta Trenta Tre i Panna Lilianka, które docenili nie tylko wspomniany wcześniej Henryk Bereza, lecz także Włodzimierz Bolecki. Dość marginalnie został niestety potraktowany Jarosław Marek Rymkiewicz jako teoretyk i praktyk klasycyzmu; jak dla mnie najwybitniejszy tworzący w dzisiejszej Polsce poeta.
Bardzo charakterystyczne dla historycznoliterackiej narracji Nasiłowskiej jest uprzedzanie faktów, nawiązywanie do przyszłości, do współczesności! I tak: omawiając Opis obyczajów za panowania Augusta III Jędrzeja Kitowicza, nawiąże natychmiast do teatralnej inscenizacji tego dzieła w reżyserii Mikołaja Grabowskiego oraz do Ksiąg Jakubowych Olgi Tokarczuk, a pisząc o Dziadach do sławnej inscenizacji Kazimierza Deymka, która stała się zaczynem buntu studentów w marcu 1968 roku, analizując zaś Balladynę – do przedstawienia w reżyserii Adama Hanuszkiewicza z Bożeną Dykiel na motocyklu. Z premedytacją i konsekwencją historyczka wskazuje na popularność, jaką zdobyła poezja Norwida i Baczyńskiego dzięki pieśniom i piosenkom Czesława Niemena oraz Ewy Demarczyk (a przecież na tej samej niwie swoje zrobił przegapiony Marek Grechuta, zarówno w odniesieniu do Mickiewicza, jak i Witkacego). Przytaczając egzystencjalną zagadkę Marii Komornickiej, nie powstrzyma się, aby nie nawiązać do Białego małżeństwa Tadeusza Różewicza i do książek Izabeli Filipiak oraz Brygidy Helbig, z kolei wspominając o donosie polskiej sąsiadki do gestapo na Zuzannę Ginczankę, napisze o powstałym po latach Pingpongiście Józefa Hena i budzących do dzisiaj kontrowersje Sąsiadach Jana Tomasza Grossa. Z równą konsekwencją odnotowuje badaczka liczne adaptacje i ekranizacje filmowe: już to Krzyżaków w reżyserii Aleksandra Forda, całej trylogii w reżyserii Jerzego Hoffmana, już to Dziadów i Doliny Issy w reżyserii Tadeusza Konwickiego, już to Faraona Bolesława Prusa i Matki Joanny od Aniołów Jarosława Iwaszkiewicza w reżyserii Jerzego Kawalerowicza, już to Matki Królów Kazimierza Brandysa i Jeziora Bodeńskiego Stanisława Dygata w reżyserii Janusza Zaorskiego. Znamienna pod tym względem okazuje się twórczość filmowa Andrzeja Wajdy oraz Wojciecha Jerzego Hasa, którzy zekranizowali m.in. powieści, opowiadania i dramaty Wyspiańskiego, Reymonta, Iwaszkiewicza, Andrzejewskiego, Schulza, Hłaski etc. Cóż, nie od dzisiaj wiadomo, że polskie kino polską literaturą stoi!
O tym, jak bardzo Nasiłowska lubi, pisząc o tym, co wczoraj, nawiązywać do tego, co jutro lub pojutrze, najlepiej świadczy – na marginesie wiersza Do wąsów Franciszka Dionizego Kniaźnina – napomknienie o wąsach, którymi zasłyną w przyszłości Józef Piłsudski i Lech Wałęsa. Badaczkę cieszy, gdy tekst przeszłości okazuje się aktualny w przyszłości. Nie bez radości stwierdza, ile cytatów z twórczości Kochanowskiego weszło do naszego współczesnego języka. Podobnie jest zresztą z cytatami z Wesela Wyspiańskiego, do którego po latach nawiązywali w swoim pisarstwie i Maria Dąbrowska, i Marek Nowakowski. Po prawdzie, nie ma ważnego cytatu z polskiej literatury, który Nasiłowska by przeoczyła. Mocną stroną jej opowieści o polskiej literaturze są z wielką inwencją i celnością dobrane cytaty, od których ta książka wręcz się skrzy.
Swoboda, z jaką Anna Nasiłowska pisze o dwudziestowiecznej literaturze, wynika z faktu, że jej Historia powstała w warunkach, gdy PRL-owska cenzura determinująca i ograniczająca poczynania nie tylko pisarzy, lecz także historyków i krytyków, to tylko wspomnienie. Dobrze się jednak stało, że i o literaturze powstającej w warunkach cenzuralnej opresji, wydawanej albo na emigracji, albo w kraju poza cenzurą, bez państwowego debitu, pisze badaczka bezpośrednio, jako o fakcie historycznym właśnie; bez zgubnego patosu, bez dwuznacznego resentymentu. O ile przez lata mówiło się o podziale literatury polskiej na tę krajową i tę emigracyjną, o tyle w ujęciu Nasiłowskiej okazuje się ona jedną i tą samą literaturą polską.
Żyjemy w czasach, gdy literaturoznawstwo naukowe popadło w wąską specjalizację. Powstają najczęściej monografie życia i twórczości wybranych pisarek i pisarzy lub wręcz biografie cieszące się zresztą szczególną poczytnością, powstają monografie poświęcone konkretnym prądom, kierunkom, w najlepszym razie pojedynczym epokom. W tej sytuacji, gdy Historia literatury polskiej nie jest dziełem zespołu specjalistów od wybranych epok, lecz badaczki i pisarki w jednej osobie, wydaje się piszącemu te słowa czymś nadzwyczajnym, niewiarygodnym, by nie napisać – fantastycznym i rewelacyjnym, godnym podziwu i pochwały. Tak więc wychwalam pracowitość Anny Nasiłowskiej, jej erudycję i inteligencję, jej literacki talent, finezję, z jaką posługuje się polszczyzną, ale także jej intelektualną i po prostu życiową odwagę, jaką musiała kiedyś w sobie odnaleźć i dzięki której mogła się wybić na swoje opus magnum, warte dzisiaj każdej nagrody. Tak, także odwagi Annie Nasiłowskiej odmówić niepodobna.