Tak się jednak jakoś składa, że na twórczość Czechów patrzymy głównie przez pryzmat tradycji satyryczno-parodystyczno-komediowych. Dobra czeska literatura, dobra czeska sztuka, dobry czeski film to – wedle naszych oczekiwań – takie dzieło, które powinno przede wszystkim bawić i śmieszyć, a w każdym razie nie zadawać pytań ostatecznych. Odnoszę niekiedy wrażenie, że Polacy przypisują czeskiej kulturze wyłącznie funkcje zabawowo-rozrywkowe. Nie tylko zresztą Polacy.
W takim zawężonym postrzeganiu „czeskości” decydującą rolę odegrało niewątpliwie arcydzieło Jaroslava Haška, najpopularniejsza w świecie powieść czeska i jej kultowy bohater – dobry wojak Szwejk, postać o wielkiej sile wyrazu. Z jej znaczeniem dla kultury i życia duchowego – zarówno w sensie pozytywnym, jak i negatywnym – nie potrafimy się do końca uporać. Z problemem tym zmagają się zresztą od dawna sami Czesi. Przypomnijmy, że nurt szwejkowski ma bardzo stare korzenie. Ciągnie się już bowiem od plebejskich bohaterów komedii Arystofanesa czy Plauta, przez Gargantuę i Pantagruela, Sancho Pansę, aż po czasy najnowsze. Nic więc dziwnego, że przy tak bogatym „rodowodzie” Szwejk nie przestaje intrygować nie tylko literaturoznawców (co wydaje się oczywiste), lecz także socjologów, psychologów, a nawet – i to w niemałej mierze – teologów.
W roku 1988 ukazała się w Rzymie niewielka, bo zaledwie czterdziestostronicowa, książeczka wybitnego czeskiego teologa Karela Vrány (1925–2004) pt. Teologia humoru, poświęcona w dużej części analizie postaci Szwejka i jej różnorakim implikacjom. Przyjrzyjmy się tej analizie nieco uważniej:
Trzeba przyznać, że niezależnie od żywionych do niego uczuć Szwejk odzwierciedla dość typową i cenną dla swego narodu cechę: genialną umiejętność skrótowego, a przy tym niezwykle dosadnego definiowania otaczającego świata. Gdy przed kilkunastu laty, w czasie pobytu w Pradze, zmęczony upałem, podążałem „zamkowymi schodami” w stronę Hradczańskiego Wzgórza i snułem niewesołe myśli o współczesnych absurdach politycznej poprawności, moim oczom ukazał się nagle ogromny, wymalowany białą farbą na murze napis:
Ależ tak! Máš pravdu, Josefe, svět se posral – myślę sobie. To jest kwintesencja tego, o czym przed chwilą rozmyślałem, tyle że wyrażona w gnomicznej, a zarazem typowej dla Szwejka wulgarnej formie. A zatem – Szwejk powrócił! Tym razem jako sprzymierzeniec w walce z kolejnymi szaleństwami ludzkości.
Warto przypomnieć, że hermeneutyczne znaczenie epokowego dzieła Haška dostrzegali, choć nie bez subtelnej ironii, także niektórzy twórcy o orientacji chrześcijańskiej, np. Jaroslav Durych, który pisał, że powieść ta nie jest li tylko zwierciadłem czeskiego człowieka w jego ewolucyjnym ujęciu, przed wojną i w trakcie niej, ale najznakomitszym pomnikiem czeskiego ludu i wszystkich jego dążeń.
Wpływ Szwejkowego widzenia świata na rozwój współczesnej literatury czeskiej miał również dobroczynne skutki. Z jego „metody” korzystają bowiem pisarze, którzy się z nim totalnie nie zgadzają, ale – w przeciwieństwie do licznych epigonów (głównie w okresie socrealizmu) – potrafili tę metodę twórczo „przepracować”, zachowując jednocześnie artystyczną i światopoglądową niezależność. Ciekawym przykładem takiej postawy, w której sacrum udatnie łączy się z profanum, a świat widziany „od dołu” nie przesłania chrześcijańskiego nieba, jest poezja Miloša Doležala, zwłaszcza jego tomik Obec (Gmina), który ukazał się przed kilkunastu laty także w Polsce. Takie dwubiegunowe ujęcie przewija się niekiedy, choć nieco rzadziej, w opowiadaniach niektórych prozaików okresu międzywojennego.
Nie dziwi więc, że w przedstawionej wyżej perspektywie również świat wyższych wartości jawi się jako karykatura i fałsz. Szwejk zwraca się w pewnym momencie do pijanego feldkurata takimi oto słowami: „Powiedz, że nie wierzysz w Pana Boga, bo inaczej ci nie naleję”.
Szwejkizm niewątpliwie zdominował na długo życie kulturalne i umysłowe naszych południowych sąsiadów w
Przypomnijmy, że obrazoburczy wobec tradycji chrześcijańskiej proces redukowania owych „wyższych wartości” objawił się zaledwie tydzień po powstaniu wolnej Republiki Czechosłowackiej, 6 listopada 1918 roku, kiedy to na oczach tłumu zburzone zostało arcydzieło barokowego rzeźbiarza Jana Jerzego Bendla, słynna Kolumna Mariacka na praskim Rynku. Stała się ona ofiarą amoku, jaki ogarnął tłum, pragnący ex post wymierzyć dziejową sprawiedliwość znienawidzonym Habsburgom i ich byłym sojusznikom (m.in. Kościołowi katolickiemu) w przeświadczeniu, że pomnik ten postawiony został na pamiątkę upadku czeskiej suwerenności w bitwie pod Białą Górą. Tymczasem kolumna nie ma żadnego związku z bitwą białogórską, lecz stanęła dopiero trzydzieści lat po niej, w dodatku dla upamiętnienia faktu, że Praga obroniona została zwycięsko przez czeski naród przed najazdem wojsk szwedzkich.
„To straszna data w naszej historii – stwierdził wówczas Jaroslav Durych. – Tak jakby cudownie uzyskana wolność miała się skończyć już po pięciu dniach”. Dodajmy, że kolumnę zburzyła grupa anarchistów kierowana przez Františka Sauera, przedstawiciela praskiej bohemy, pisarza, przemytnika i przyjaciela Jaroslava Haška. Większość członków tej grupy należała do partii komunistycznej, żywiącej programową nienawiść do religii i wiary, zgodnie z wymogami klasyków marksizmu. Rodzi się jednak pytanie, dlaczego uczestnicy i świadkowie tamtego wydarzenia tak łatwo dali się zmanipulować. I skąd wziął się u nich niepohamowany entuzjazm dla czynu przecież barbarzyńskiego? Być może jedyną odpowiedzią na to są odwieczne i niepisane prawa psychologii tłumu, o których francuski filozof Daniel-Rops tak mówi w jednej ze swoich książek: „Masy ludzkie, ulegające niekontrolowanym popędom, skore do entuzjazmu, ale znacznie pochopniej popadające w zwątpienie, panikę i gniew, są posłuszne jedynie elementarnym prawom prymitywnych instynktów nie podlegających kontroli rozumu”.
Zbiorowa frustracja wyładowująca się w ślepym niszczeniu czy profanowaniu nie tylko pomników, lecz także wszelkich dzieł sztuki i pamiątek, wydaje się dziś – niestety – zjawiskiem ponadczasowym. Ostatnio doświadczamy tego także u nas w Polsce. „Nowoczesność tamtego okresu niesiona była falą rewolucyjności, podgrzewaną zwłaszcza wyidealizowanym wyobrażeniem wyzwalającej siły rewolucji październikowej, bo tylko ona jedna, wedle lewicowych opinii, mogła zainicjować powstanie nowego społeczeństwa”1.
To jakościowe novum nie rozkwitłoby jednak tak intensywnie bez pojawienia się innego giganta – Josefa Floriana (1873–1941), myśliciela, pisarza i tłumacza, ale przede wszystkim niezmordowanego edytora, bez którego trudno sobie dziś wyobrazić rozwój dwudziestowiecznej czeskiej literatury chrześcijańskiej. Ivan Slavík dokonania Floriana nazywa wręcz „działalnością misyjną”.
„Florian to odrębne pojęcie w dziejach naszej literatury, filozofii, myśli religijnej, kultury literackiej, a zatem kultury w ogóle” – stwierdza Andrej Stankovič w monografii poświęconej Florianowi, liczącej ponad tysiąc sto stron. Dowiadujemy się z niej, że w swojej prywatnej oficynie, w maleńkim morawskim miasteczku Stará Říše Josef Florian wydał około czterystu tytułów – głównie w edycjach „Studium” i „Dobré Dílo”, 118 almanachów w ramach serii „Kurs”, „Nova et vetera” i „Archy” oraz 13 bibliografii źródłowych. Sam przełożył ponad pięćdziesiąt książek, wśród nich niemal cały dorobek jednego z najbardziej znanych autorów katolickich przełomu stuleci, Léona Bloya, ale także z jednej strony dzieła nowoczesnych filozofów chrześcijańskich: Gabriela Marcela, Maurice Blondela i Maxa Schelera, a z drugiej strony żydowskiego myśliciela Martina Bubera. Zarówno w wydaniach zbiorowych, jak i monograficznych pojawiały się nazwiska twórców literatury światowej – z literatury rosyjskiej: od Gogola i Dostojewskiego, przez Biełego, Remizowa, Czaadajewa, aż po Mandelsztama; z francuskojęzycznej: Villona, Baudelaire’a, Verlaina, d’Aurevilly’ego, Maeterlincka, Jammesa, Bernanosa, Corbiera, Peguy’ego. Z literatury anglojęzycznej ukazali się m.in.: Belloc, Blake, Quincey, Chesterton, Stevenson, Synge, Yeats, Sherwood, a z niemieckojęzycznej: Hölderlin, Novalis, Rilke i Trakl.
Przede wszystkim jednak Stará Říše miała decydujący wpływ na czeskich pisarzy o orientacji katolickiej: Jakuba Demla, Bohuslava Reynka, Jana Čepa, Jaroslava Durycha, Jana Zahradníčka, Bedřicha Fučíka. Ich dzieło i przykład staną się w przyszłości oparciem pozwalającym wielu ludziom przeżyć lata totalitaryzmu, tak okrutne dla autentycznej kultury.
W swych najnowszych badaniach czescy literaturoznawcy, tacy jak Jaroslav Med czy Mojmír Travníček, najchętniej umieszczają wspomnianych twórców w nurcie chrześcijańskiego egzystencjalizmu. Jaroslav Med, komentując losy owego „niechcianego”, zwłaszcza po drugiej wojnie światowej, sposobu pojmowania świata, odwołuje się m.in. do twórczości wybitnego prozaika i eseisty Jana Čepa (1902–1974):
Sam Čep natomiast podczas Tygodnia Akademickiego w Pradze w roku 1947 oceniał egzystencjalizm sartrowski następująco: „Nad taką formą egzystencjalizmu, którego nazwa brzmi w tym wypadku jak okrutny paradoks, chrześcijanin może się zatrzymać jedynie z uczuciem wstrętu i przerażenia. Zostały tu bowiem splamione same źródła życia…”. Pisarz zwraca uwagę na fakt, że we Francji istnieje także egzystencjalizm Gabriela Marcela, „ocalający wspaniałą ontologię ludzkiego losu i całego stworzenia”.
Krąg Starej Říšy stanowił w życiu literackim podskórny nurt, oddziałujący na literaturę współczesną nie przy pomocy apologetyczno-wojującej publicystyki, ale przede wszystkim poprzez niezwykłe walory estetyczne, wnoszone do literatury za pośrednictwem oryginalnych prac ideowo bliskich sobie twórców bądź też wybitnych przekładów. Pod wpływem fascynacji literackim i plastycznym ekspresjonizmem znalazło się niemal całe życie literackie lat trzydziestych. Wystarczy uświadomić sobie obecność twórczości literackiej Bohuslava Reynka i Jakuba Demla oraz rolę licznych przekładów ekspresjonistów niemieckich (m.in. Reynkowe przekłady Georga Trakla i ich wpływ na Františka Halasa, Jana Zahradníčka czy Viléma Závadę).
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]