Potem przez wiele kilometrów wlokłem się w sznurze pojazdów jednym pasem odgraniczonym pachołkami od pasa, który był budowany albo przebudowywany. Jednak na nim nie działo się nic. Maszyny drogowe rozsiane tu i ówdzie stały w bezruchu i mgle.
Krajobraz wypłaszczył się, po obu stronach szosy rozciągała się szara równina, na której gdzieniegdzie stały jakieś zabudowania mieszkalne i gospodarskie, wszystko utrzymane w podobnym, nijakim stylu z czasów czerwonej zarazy. Najwidoczniej zaraza pozostała, zmieniła się tylko jej barwa. Teraz była w kolorze nieokreślonym, nie tyle szara, ile raczej przeźroczysta. Pomyślałem o tej równinie, że można by ją nazwać biblijną. Sam nie wiedziałem, dlaczego przyszło mi to do głowy. Ostatnio wiele rzeczy kojarzyło mi się biblijnie, a ta podróż sprzyjała tego typu porównaniom.
Jechałem już dość długo, na tyle długo, abym poczuł, że moje nogi domagają się rozprostowania, a pęcherz niejakiego opróżnienia. Po kilku dalszych kilometrach zobaczyłem stację benzynową Shella. Zjechałem tam. Część stacji była odgrodzona biało-czerwonymi barierkami, tu też trwały jakieś niewidoczne prace budowlane. Kolorystyka oznaczeń nie pozwalała zapomnieć, w jakim kraju się znajduję. Nie to, że chciałbym zapomnieć, nie należałem do ludzi obrażonych na mój kraj, przyjmowałem go po prostu takim, jaki był, ani lepszy, ani gorszy od pozostałych, a wyróżniało go wyłącznie to, że był moim krajem.
Wjechałem nie tak jak trzeba, ścieżką dla tirów, więc zaparkowałem odwrotnie niż pozostałe osobówki, ukosem, ale tyłem do przodu, co trochę mnie zdenerwowało, bo sprawiało, że jakoś tam rzucałem się w oczy, ale machnąłem na to ręką. Niczego już nie poprawiając, wysiadłem z auta i poszedłem do budynku stacji. W środku znajdowało się kilku młodych, może dwudziestoletnich gości, ubrani luźno, wygodnie, jak to w dalekiej podróży, żeby nic nie wpijało się w jaja i gdzie indziej. Niektórzy mieli założone na głowy kaptury bluz, pozostali byli odkryci. Tak samo z maseczkami – połowa je miała, reszta nie. Ja swoją naciągnąłem wysoko, nie tylko z poszanowania dla nakazów pandemicznych, ale też dlatego, że polubiłem noszenie zasłony twarzy. Tamci zatankowali i zamówili hot dogi, a teraz czekali na nie przy kasie, przeglądając towary wyłożone na półkach. Zachowywali się głośno, mówili do siebie coś, czego nie rozumiałem, chociaż mówili po polsku, niekiedy się śmiali, innym razem nie. Kiedy hot dogi były gotowe i ekspedient je im wydał, okazało się, że wszyscy wzięli z sosem tysiąca wysp. Nigdy nie poznałem smaku sosu tysiąca wysp, nie mówiąc o smaku tysiąca wysp. Zawsze byłem wierny musztardzie i nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby spróbować czegoś innego. Teraz też poprosiłem heetsy o smaku amber, czyli, ja wiem, bursztynowym?, i hot doga z parówką i musztardą. Nie byłem jakoś głodny, ale ci kolesie przypomnieli mi po prostu, że od wczesnego ranka, a więc od paru godzin, nie miałem nic w ustach. A heetsy zawsze się przydadzą. Odebrałem hot doga i fajeczki, i wszedłem do toalety. Mogłem zrobić odwrotnie, to znaczy najpierw skorzystać z toalety, a potem kupić jedzenie, zdałem sobie z tego sprawę, kiedy z hot dogiem w dłoni zajrzałem do kabiny. Cała niklowana muszla klozetowa była obsrana. Tak samo w drugiej kabinie. Dopiero trzecia była w miarę czysta i z niej skorzystałem, starając się trzymać hot doga jak najdalej od niej. Wyszedłem, umyłem jedną rękę, podczas gdy w tej właśnie niemytej trzymałem hot doga, potem drugą. Gdy opuściłem wreszcie budynek stacyjny, zobaczyłem, że przy moim samochodzie stoi kilku młodych typów, ale nie tych, których widziałem wcześniej. Tamci już się gdzieś ulotnili. Ci tutaj byli trochę starsi, trzydzieści-trzydzieści parę lat, mieli zapuszczone i wypielęgnowane brody, jakieś takie wąskie w nogawkach spodnie z opuszczonym krokiem, luźne swetry i bluzy, no i czapeczki na głowach. Jak jeden mąż, wszyscy w czapeczkach. Stali przy moim samochodzie, pokazywali sobie wnętrze, coś mówili do siebie i śmiali się. Stanąłem przy śmietniku w pewnej odległości, jadłem hot doga, a potem paliłem heetsa i czekałem, aż sobie pójdą. Nie miałem ochoty rozmawiać z nimi na jakikolwiek temat. Od pewnego czasu nie miałem najmniejszej ochoty wchodzić z pewnymi ludźmi w interakcję. Tych ludzi było coraz więcej.
Odczekałem jeszcze chwilę. W końcu odeszli od mojego samochodu, kierując się do czarnego busa na opolskich chyba numerach rejestracyjnych. Mogli być członkami jakiegoś zespołu albo po prostu grupą podróżujących, trzydziestoletnich, brodatych kolesi w czapeczkach z województwa opolskiego, zwanego też niekiedy Opolszczyzną. To znaczy czapeczki raczej nie pochodziły z Opolszczyzny, tylko ci kolesie. O, polszczyzno… nie, nie chciało mi się już dalej o nich myśleć. Płótno okrywające pakunek na tylnym siedzeniu obsunęło się i odkryło stopy Chrystusa przybite gwoździem do belki krzyża. Odsłoniło się dokładnie miejsce wbicia gwoździa, z którego spływała krew. Wierzch jednej ze stóp był wypolerowany od dotykania i całowania przez kilka wieków.
Poprawiłem płótno, jeszcze raz, tym razem porządnie, obwiązałem je sznurkiem. Teraz nic nie wystawało. Sprawdziłem zapięcie pasów bezpieczeństwa, które dodatkowo mocowały pakunek do siedzenia. Byłem gotowy do dalszej drogi. Nim wsiadłem za kierownicę, zobaczyłem jeszcze tych gości, którzy stali przy czarnym busie i na mnie patrzyli. Coś też do siebie mówili, ale nie słyszałem co, widziałem tylko, jak na mnie patrzą. Najłatwiej byłoby powiedzieć, że patrzyli jak na wariata, ale kiedy odjeżdżałem z Shella, pomyślałem, że mniej więcej ktoś taki jak oni mógł zniszczyć krucyfiks wiszący obok wejścia do naszego kościoła, w miejscu ogólnodostępnym, bo w przedsionku, który był zawsze otwarty. Dopiero dalej była krata, zamykana na czas, kiedy nie sprawowało się mszy świętych.
Drewniany, wykonany z dębowych desek krzyż miał może półtora metra wysokości, do niego przymocowana była figura Chrystusa. Była gipsowa i pomalowana farbami. To było udane dzieło rzeźbiarskie. Chrystus wyglądał jak żywy, to znaczy martwy, ale żywy, w nieco zmniejszonej skali, ale jednak robił piorunujące wrażenie, zwłaszcza kiedy stało się blisko i patrzyło na umęczoną twarz, pokrytą strugami krwi spod cierniowej korony. Ona była zrobiona z prawdziwych cierni, solidnie zaimpregnowanych. Przez otwarte drzwi padało na niego światło dnia, jasne albo przygaszone, ale wydobywało z jego sylwetki każdy wyrzeźbiony mięsień i każde naprężone ścięgno, wychudłe ciało wisiało bezwładnie, nieruchome, głowa opuszczona, twarz zwrócona nieco w bok, oczy przymknięte, dłonie rozwarte, przebite grubymi gwoździami tak jak nogi, to był Chrystus jak z wiersza Krzysztofa Siwczyka z tomu Dzikie dzieci, w tym wierszu „stopy Chrystusa są zziębnięte jak poręcze/ w porannych autobusach”. Dziewięćdziesiąty piąty rok, jego debiut, jeszcze zanim – jak napisali krytycy – rozwinął swój język poetycki. Dla mnie jego debiut był jego największym osiągnięciem, późniejsze książki właściwie mógł sobie darować, chyba czasem lepiej, kiedy język się nie rozwija i zostaje w postaci nierozkwitłego pąka albo takiego, z którego dopiero przebijają się nieśmiałe płatki, bo kiedy język się rozwija, to albo pokazuje całe swoje piękno, albo ujawnia całą swoją brzydotę, więc lepiej byłoby się nie przekonywać. W dziewięćdziesiątym piątym ludzie jeszcze myśleli w miarę normalnie, używali w miarę normalnego języka, Siwczyk pisał o Chrystusie tak, jak czuł, a nie tak, jak oczekiwali od niego kolesie w czapeczkach i spodniach opuszczonych w kroku, zresztą ja nigdy nie dotknąłem ukrzyżowanego Chrystusa w przedsionku, inni, zwykle starsze kobiety albo rzadziej starsi mężczyźni, zdarzało się, że dotykali tego wypolerowanego przez wcześniejsze pokolenia wierzchu przebitej stopy, dotykali jej dłonią lub ustami i robili znak krzyża, a potem wychodzili w to światło dnia. A ja nigdy nawet nie musnąłem tego wiszącego ciała, nie umiałem, nie śmiałem, bałem się, sam nie wiem, może uważałem, że nie jestem godzien. „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”, co niedziela, od Pierwszej Komunii Świętej, powtarzałem to zdanie i czasem wywoływało we mnie wzruszenie, że jest Ktoś, kto mnie kocha takiego, jakim jestem, kocha bez warunków wstępnych, kocha dlatego tylko, że jest i że ja jestem, ale zwykle niczego nie wywoływało, bo powtarzałem je bezmyślnie i automatycznie, a potem szedłem do komunii albo nie szedłem, coraz częściej nie szedłem, bo nie spowiadałem się już tak regularnie jak dawniej, aż w końcu właściwie całkiem przestałem się spowiadać, do kościoła chodziłem od czasu do czasu, a przez tę pandemię w ogóle przestałem chodzić, aż to się stało.
Ktoś wszedł do przedsionka naszego kościoła i młotkiem rozłupał Chrystusa. Pierwsze uderzenia musiały być słabe, jeszcze nieśmiałe, o czym świadczyły ślady, niewielkie wgłębienia w ciele Ukrzyżowanego. To widocznie był taki sprawdzian, jakby sprawca chciał ocenić siłę potrzebną do zniszczenia rzeźby. Następne ciosy były już zdecydowane, jakby się rozkręcał. Mocne uderzenie poszło w serce Jezusa, bo po nim cały korpus pękł i rozpołowił się, następnie sprawca rozłupał Chrystusowi głowę, ramiona i nogi, tak że kiedy kościelny przyszedł przyszykować poranną mszę świętą, zastał roztrzaskane fragmenty figury leżące bezładnie na wydeptanej posadzce przedsionka, natomiast ułomki dłoni i stóp nadal przytwierdzone były do krzyża. Nie wiadomo, kto to zrobił, nikt nic nie widział, monitoringu w naszym kościele nie ma i nie było, bo proboszcz Dobrowolski i właściwie każdy z nas, parafian, nigdy by nie przypuszczał, że nasz Chrystus z przedsionka może stać się celem profanacji. Ten przypadek nie został jakoś nagłośniony, bo takich było i jest wiele, więc zniknął w masie innych podobnych informacji, oczywiście lokalne media zainteresowały się, pokazały zdjęcia, nawet namówiły parę osób na wypowiedź, proboszcz Dobrowolski zarządził nabożeństwo ekspiacyjne, czuwanie przy rozłupanym Chrystusie, też byłem i czuwałem, a potem poszedłem do kancelarii i powiedziałem, że mógłbym pomóc w naprawie rzeźby.
[…]
[Dalszy ciąg w numerze.]