Gdy kumple palili haszysz, Boguś poszedł poopalać tors na plaży, bo już najsilniejsze południowe słońce ustało i można było bezpiecznie złapać trochę brązu.
Bogusław roznegliżował tors na piachu i popukał w skórę naokoło sutków, bo kiedyś zasłyszał plotkę, że skóra tamtejsza słabiej wchłania promieniowanie UV i potrzeba dodatkowej stymulacji. Sensorykę wszelaką Bogusław miał obcykaną, bo za młodu specjalne kursy masażu odbywał, i teraz popukać się w cycki nie było dla niego większym jakimś szkopułem.
Ryba raz z wody wyskoczyła, to się przeląkł, ale relaksem równie sprawnie władał, nerwice mu były dalekie i obce, toteż wartko wrócił ciałem do linii na złocistym piachu i nie potrzebował nawet recytować mantry Om ani jakiejkolwiek innej, a już niemal zasypiał niczym bobas spojony promieniami mleka.
Przebudził się jednak z sykiem, ponieważ poczuł, że przesadził ze stymulacją sutków, owe zaczęły piec od nadmiaru słońca, więc zapragnął poczuć na ciele kojącą moc olejku. Wyjął tubkę z torby podróżnej, otworzył swe smarowidło plażowe i mocno ścisnął w prawicy, że aż knykcie pobielały.
Biała plazma wytrysnęła z tuby niemożebnie mocno, takiego wytrysku Bogusław jeszcze nie doświadczył. Plazma wzleciała wysoko w przestworza, po czym opadła nieelegancko na piach. Niepomiernie ciężka, wyżłobiła dziurę głęboką jak nora dla zmutowanej łasicy. Fale uderzeniowe wstrząsnęły wyżłobionym treningami układem mięśniowym Bogusia.
Plazma w dziurze zaczęła się kotłować, pryskała w górę strumieniami, jakby morda w piachu pluła rzygami. Wreszcie z substancji uformował się humanoidalny twór. Biały człowieczek z głową w kształcie żarówki i dwoma czarnymi pestkami oczu jak napompowane radioaktywnie daktyle.
– Więc chciałeś się poopalać? – spytał przybysz na poziomie telepatycznym.
– Nie pogardziłbym nutą brązu.
– A więc chcesz być mistrzem opalenizny?
– Oczywiście. Jestem wirtuozem wielu dziedzin. Na przykład potrafię opylić kokainę noworodkowi.
– Imponujące. Będę więc z tobą szczery. Zasługujesz na prawilny brąz. Pozwól, że cię napromieniuję.
– Proszę, bez krępacji.
Boguś wyprostował nogi i wsparł się na łokciu w oczekiwaniu na kosmiczne solarium. Plazma‑przybysz, uformowany ze smarowidła, uniósł ręce nad głowę i złączył je palcami. W przestrzeni trójkąta z dłoni zmaterializowała się płynna przezroczysta substancja, po czym zastygła. Utworzyła się soczewka skupiająca.
Paliczki plazmy‑przybysza ułożyły się w odpowiedniej konstelacji i dzięki temu soczewka wewnątrz nabrała takich krzywizn, iż przechodzące przezeń promienie słońca skupiały się niesamowicie mocno.
Przybysz tak ustawił soczewkę, by promienie atakowały tors Bogusia, nim jednak zdążył wprowadzić jakiekolwiek modyfikacje dostosowawcze w strukturze soczewki, Bogusław zajął się ogniem i w parę sekund sfajczył do postaci zwęglonego humanoida.
– Przesadziłem.
Chwilę pomyślał, jakby aferę odkręcić, ale żadne rozwiązanie nie zajaśniało w bąblu głowy.
Kumple Bogusia wyjrzeli z chaty, zaciekawieni, że tak długo potrafił wytrzymać bez używek. Przeszli na plażę i nieufnie zerknęli na kosmitę.
– Gdzie Boguś? To on tu tak leży?
– Ale poczerniał, chyba zgon. Wiedziałem, że długo nie wytrzyma bez używek. Wygrałem.
Kumple przelali mu dla spokoju milion złotych na konto, bo o tyle się założyli.
Zaproponowali kosmicie browca na chacie, bo zaintrygowały ich jego daktylowe pestki oczu.
Balowali długo i obficie, a plazma‑przybysz, naszprycowany bombowym kombo narkotyków, głowił się i głowił nad naturą swego istnienia. Jak to możliwe, że narodził się z olejku do opalania, a wydarzenia tak się potoczyły, że całkowicie spalił mężczyznę, którego w zamyśle miał chronić przed słońcem.
Do żadnych wniosków nie doszedł, bo rozpuścił się pod wpływem narkotyków. Kosmiczną aurą pośmiertną rozpuścił wszystkich pozostałych urlopowiczów, jak i całe umeblowanie.
W chacie nadmorskiej z całej szalonej ekipy ostały się tylko dwa zasuszone daktyle.