Dom stał w Sokalu przy ulicy Konarskiego, dwoma końcami przytykającej do Szlacheckiej. Blisko było stąd do kościoła parafialnego, ale na nabożeństwa, chyba jako jedyna z całego domu, chodziła do grekokatolickiej cerkwi świętych Piotra i Pawła, stojącej przy reprezentacyjnej ulicy Kościuszki.
W wydanej w roku 1903 drugiej części
Gdy autorzy Słownika… notowali te informacje, dziewczyna, która stała się później babcią mojego dziadka, miała kilkanaście lat. Urodziła się w roku 1863 przy ulicy Babiniec, pod numerem 59. Jej rówieśniczką była Olha Kobylanśka, autorka powieści Ziemia. Dwa lata przed ich przyjściem na świat w dalekim Petersburgu zmarł Taras Szewczenko, osiem lat później w Nowogrodzie Wołyńskim urodziła się Łesia Ukrainka. Gdy Natalija Kobrynska zakładała w Stanisławowie Związek Kobiet Ruskich, moja praprababka właśnie skończyła dwadzieścia jeden lat. Wkrótce, w ostatniej dekadzie
Imię babci znane mi było od zawsze w formie zlatynizowanej: Tacjanna. Tymczasem w odnalezionych niedawno dokumentach, potwierdzających jej przejście z prawosławia na grekokatolicyzm, co wiązało się z potwierdzoną przez władzę kościelną zmianą imienia na Tekla („Thecla”), to wcześniejsze imię zapisane zostało jako „Tatianna”. Bo babcia była Ukrainką lub jak wtedy się w Polsce mawiało – Rusinką.
Jej najmłodszy wnuk, który przed dwoma laty przekroczył próg dziewięćdziesiątki, a w chwili jej śmierci miał niespełna sześć lat, nie za wiele pamięta. Jego pamięć przechowała jednak szczegóły znaczące. Mówiła po ukraińsku („rusku”), w wielkiej skrzyni w swojej izbie przechowywała rodowe skarby – pokryte haftami obrusy, stroje na dni powszednie i świąteczne, bluzki, spódnice, czepki. W którymś z dawno niewidzianych albumów fotograficznych było zdjęcie Tatianny‒Tacjanny‒Tekli w stroju ukraińskim, regularnie spotykała się bowiem ze znajomymi i przyjaciółkami, sokalskimi Ukrainkami, należała do jakiegoś ukraińskiego towarzystwa (zapewne do popularnego, liczącego przeszło czterdzieści tysięcy członkiń, wschodniogalicyjskiego Związku Ukrainek, którego centrala działała w odległym o kilkadziesiąt kilometrów Lwowie). Swoją ukochaną wnuczkę, której zastępowała rodziców, wychowała na Ukrainkę – Stasia została usunięta z sokalskiego Żeńskiego Seminarium Nauczycielskiego właśnie za zbyt ostentacyjne podkreślanie jednego z dwóch elementów własnej podwójnej tożsamości (po wojnie zamieszkała w komunistycznej Polsce i uczyła w polskich szkołach).
Myślę z czułością o Tatiannie Wójciak, de domo Knysz, mojej ukraińskiej praprababce. Siedzi na ławce przed domem postawionym przez pradziadka Franciszka (ona i Stasia zajmują izbę po lewej stronie, córka Anna z rodziną – izbę po prawej) i patrzy w rzeczny nurt. Jest rok 1936, kilka miesięcy do jej śmierci. Klasztor bernardynów, który po Wielkiej Wojnie był niemal ruiną, świeci odnowionymi, bielonymi ścianami. Tatiannie mieszają się epoki – na szczęk rycerskich mieczy z roku 1519 (o bitwie Polaków z Tatarami napiszą Jan Kochanowski i Mikołaj Sęp-Szarzyński), na artyleryjską kanonadę z roku 1915, na granie karabinów maszynowych z roku 1920 nakładają się wibrujący emocją głos niemieckiego führera i śmiertelnie nudny głos towariszcza Stalina, przemawiającego na kolejnym zjeździe wszechzwiązkowej partii zbawców świata.
Bogu dzięki, Tatianna nie zobaczy rezultatów ich słów i działań – granicznych posterunków po obu stronach Bugu (niemieckiego na zachodzie, rosyjskiego na wschodzie); przeprowadzanych przez Sowietów przymusowych przesiedleń na daleką północ, skąd wielu nie wróci; kilku fal morderczej przemocy UPA, które całą polsko-ukraińską rodzinę przymuszą do ucieczki na zachód; ciężkiego sowieckiego więzienia ulokowanego w budynkach siedemnastowiecznego bernardyńskiego klasztoru, który po wojnie opróżni się i „ewakuuje” do Polski Ludowej.
Wdzięczny jestem za istnienie Tatianny. Nie znam jej twarzy – jej rysy wrosły w nas i rozpłynęły się w naszych rysach. To dzięki niej polskość i ukraińskość w nas wszystkich, jej potomkach, splatają się w niedający się rozplątać węzeł, udzielając sobie nawzajem ostatecznej absolucji.