06/2022

Przemysław Dakowicz

Moja praprababka Ukrainka

Z ławki przed domem musiała widzieć jasną wstęgę Bugu, ludzkie postaci na jednym z czterech miejskich mostów i – po drugiej stronie rzeki – klasztor bernardynów ze świątynią Matki Boskiej Pocieszenia.

Dom stał w Sokalu przy ulicy Konarskiego, dwoma końcami przytykającej do Szlacheckiej. Blisko było stąd do kościoła parafialnego, ale na nabożeństwa, chyba jako jedyna z całego domu, chodziła do grekokatolickiej cerkwi świętych Piotra i Pawła, stojącej przy reprezentacyjnej ulicy Kościuszki.

W wydanej w roku 1903 drugiej części XV tomu Słownika Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich czytamy, że za Franciszka Józefa był Sokal „siedzibą starostwa, urzędu podatkowego, sądu powiatowego, urzędu cechowniczego miar i wag, urzędu pocztowo‑telegraficznego, rady powiatowej i rady szkolnej okręgowej”, że działały tu „4-klasowa szkoła wydziałowa męzka o charakterze przemysłowym (wyroby drewniane), połączona z 4-klasową szkołą ludową pospolitą” oraz licząca pięć klas szkoła sióstr felicjanek, że była apteka, doktor, chirurg i weterynarz, gminna kasa pożyczkowa z kapitałem 7141 złotych, że od roku 1878 funkcjonował szpital na czterdzieści łóżek, a fundusz ubogich zapewniał utrzymanie dwunastu osobom, że do miasta dochodziły tory kolejowe, a na zachodnim brzegu rzeki, zwanym Zabużem, ulokowana została ostatnia stacja „kolei jarosławsko-sokalskiej”.

Gdy autorzy Słownika… notowali te informacje, dziewczyna, która stała się później babcią mojego dziadka, miała kilkanaście lat. Urodziła się w roku 1863 przy ulicy Babiniec, pod numerem 59. Jej rówieśniczką była Olha Kobylanśka, autorka powieści Ziemia. Dwa lata przed ich przyjściem na świat w dalekim Petersburgu zmarł Taras Szewczenko, osiem lat później w Nowogrodzie Wołyńskim urodziła się Łesia Ukrainka. Gdy Natalija Kobrynska zakładała w Stanisławowie Związek Kobiet Ruskich, moja praprababka właśnie skończyła dwadzieścia jeden lat. Wkrótce, w ostatniej dekadzie XIX wieku, miała wyjść za mąż i urodzić pierwsze dzieci. Było ich bodaj dziewięcioro – sześcioro zmarło w niemowlęctwie lub we wczesnym dzieciństwie. Tylko troje osiągnęło dorosłość i założyło rodziny. Spośród tych trojga najstarsza straciła życie podczas epidemii „hiszpanki”, podobnie jej mąż. Było to pod koniec Wielkiej Wojny (kiedy Semen Petlura dowodził Hajdamackim Koszem Słobodzkiej Ukrainy lub nieco później, gdy Pawło Skoropadski sprawował funkcję hetmana zależnego od Niemców Państwa Ukraińskiego) albo zaraz na początku odzyskanej polskiej niepodległości (gdy toczyły się tajne rokowania między Polską a Ukraińską Republiką Ludową lub wkrótce potem, gdy Polacy i Ukraińcy wspólnie odbijali Kijów z rąk Rosjan). Została po nich córka, Stasia, którą babcia wzięła pod swoją opiekę – była to jej ukochana wnuczka.

Imię babci znane mi było od zawsze w formie zlatynizowanej: Tacjanna. Tymczasem w odnalezionych niedawno dokumentach, potwierdzających jej przejście z prawosławia na grekokatolicyzm, co wiązało się z potwierdzoną przez władzę kościelną zmianą imienia na Tekla („Thecla”), to wcześniejsze imię zapisane zostało jako „Tatianna”. Bo babcia była Ukrainką lub jak wtedy się w Polsce mawiało – Rusinką.

Jej najmłodszy wnuk, który przed dwoma laty przekroczył próg dziewięćdziesiątki, a w chwili jej śmierci miał niespełna sześć lat, nie za wiele pamięta. Jego pamięć przechowała jednak szczegóły znaczące. Mówiła po ukraińsku („rusku”), w wielkiej skrzyni w swojej izbie przechowywała rodowe skarby – pokryte haftami obrusy, stroje na dni powszednie i świąteczne, bluzki, spódnice, czepki. W którymś z dawno niewidzianych albumów fotograficznych było zdjęcie Tatianny‒Tacjanny‒Tekli w stroju ukraińskim, regularnie spotykała się bowiem ze znajomymi i przyjaciółkami, sokalskimi Ukrainkami, należała do jakiegoś ukraińskiego towarzystwa (zapewne do popularnego, liczącego przeszło czterdzieści tysięcy członkiń, wschodniogalicyjskiego Związku Ukrainek, którego centrala działała w odległym o kilkadziesiąt kilometrów Lwowie). Swoją ukochaną wnuczkę, której zastępowała rodziców, wychowała na Ukrainkę – Stasia została usunięta z sokalskiego Żeńskiego Seminarium Nauczycielskiego właśnie za zbyt ostentacyjne podkreślanie jednego z dwóch elementów własnej podwójnej tożsamości (po wojnie zamieszkała w komunistycznej Polsce i uczyła w polskich szkołach).

Myślę z czułością o Tatiannie Wójciak, de domo Knysz, mojej ukraińskiej praprababce. Siedzi na ławce przed domem postawionym przez pradziadka Franciszka (ona i Stasia zajmują izbę po lewej stronie, córka Anna z rodziną – izbę po prawej) i patrzy w rzeczny nurt. Jest rok 1936, kilka miesięcy do jej śmierci. Klasztor bernardynów, który po Wielkiej Wojnie był niemal ruiną, świeci odnowionymi, bielonymi ścianami. Tatiannie mieszają się epoki – na szczęk rycerskich mieczy z roku 1519 (o bitwie Polaków z Tatarami napiszą Jan Kochanowski i Mikołaj Sęp-Szarzyński), na artyleryjską kanonadę z roku 1915, na granie karabinów maszynowych z roku 1920 nakładają się wibrujący emocją głos niemieckiego führera i śmiertelnie nudny głos towariszcza Stalina, przemawiającego na kolejnym zjeździe wszechzwiązkowej partii zbawców świata.

Bogu dzięki, Tatianna nie zobaczy rezultatów ich słów i działań – granicznych posterunków po obu stronach Bugu (niemieckiego na zachodzie, rosyjskiego na wschodzie); przeprowadzanych przez Sowietów przymusowych przesiedleń na daleką północ, skąd wielu nie wróci; kilku fal morderczej przemocy UPA, które całą polsko-ukraińską rodzinę przymuszą do ucieczki na zachód; ciężkiego sowieckiego więzienia ulokowanego w budynkach siedemnastowiecznego bernardyńskiego klasztoru, który po wojnie opróżni się i „ewakuuje” do Polski Ludowej.

Wdzięczny jestem za istnienie Tatianny. Nie znam jej twarzy – jej rysy wrosły w nas i rozpłynęły się w naszych rysach. To dzięki niej polskość i ukraińskość w nas wszystkich, jej potomkach, splatają się w niedający się rozplątać węzeł, udzielając sobie nawzajem ostatecznej absolucji.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.