Literackie inspiracje
Największe miłości literackie mojego życia – Adam Mickiewicz i Czesław Miłosz – urodzili się wprawdzie w historycznej Litwie, lecz nie byli związani z Wileńszczyzną w ścisłym tego słowa znaczeniu. Jednak przez sam fakt, że studiowali w Wilnie, pisali po polsku, pisali o Litwie, pozostali w moim sercu na zawsze. Obaj emigranci, podobnie jak ja, tylko nieco dawniej. Ich życie zawodowe na emigracji przebiegało w językach wybranej ojczyzny – Mickiewicz wykładał po francusku w College de France, Miłosz w Berkeley po angielsku. Mimo to w swojej twórczości pozostali wierni ojczyźnie-polszczyźnie oraz swojej ojczyźnie emocjonalnej, Litwie, która im dawała pożywkę duchową, nierzadko stając się tematem twórczości. Pan Tadeusz, czyli ostatni zajazd na Litwie, polski poemat narodowy, zaczyna się słowami „Litwo, ojczyzno moja” i chociaż Wieszcz pisał o innych czasach, innych terenach, dla mego ucha brzmi to dzisiaj swojsko i naturalnie, w odróżnieniu od uszu biednych uczniów w Polsce, dla których Inwokacja może się wydawać czymś równie egzotycznym jak chociażby ballada Alpuhara z poematu Konrad Wallenrod. Jednak nie przede wszystkim za te słowa cenię Mickiewicza, co byłoby egoistycznym uproszczeniem, lecz raczej za całokształt, za jego wrażliwość i jego obecność w moim życiu, poczynając od dzieciństwa. Moja mama Helena miała fenomenalną pamięć, bez trudu recytowała poetów polskich, rosyjskich, a nawet białoruskich. Urodziła się w zachodniej Białorusi, a będąc wnuczką polskich kolonistów spod Warszawy, edukację szkolną w okresie wojennym i powojennym przeszła w trybie przyspieszonym, i to w trzech językach: zaczęła po polsku, kontynuowała po białorusku, skończyła po rosyjsku, ponieważ w tym czasie zreformowano szkoły w Białorusi, całkowicie je rusyfikując. Przytaczała wiersze w całości i we fragmentach, tak że w domu rodzinnym odbyłam pierwszą edukację humanistyczną w różnych językach. Dominował Mickiewicz, do którego zawsze można było sięgnąć, Pan Tadeusz z ilustracjami Michała Elwiro Andriollego, a Wiersze i poematy w brązowej skórzanej oprawie.
Miłosza pokochałam później. Na początku lat osiemdziesiątych XX wieku rozpoczęłam studia germanistyczne na Uniwersytecie Wileńskim. Jedną z motywacji było oczywiście: studiować tam gdzie Mickiewicz. W akademiku przy alei Wschodzącego Słońca, czyli Saulėtekio na dalekim Antokolu, zamieszkałam w jednym pokoju z Rūtą z Kowna, koleżanką z roku, oraz Danutė, studentką lituanistyki, pochodzącą z Sejneńszczyzny, z Polski. Z Danutė byłyśmy jak awers i rewers – ona Litwinka z Polski po litewskim liceum w Puńsku, ja zaś Polka z Litwy po polskiej szkole średniej w Połukniu. Miłosz, już noblista, przywędrował do pokoju w akademiku w Wilnie drogą przemytu z Polski, w postaci tomiku zawierającego dwa poematy: Traktat moralny i Traktat poetycki, wydane w warszawskim Czytelniku w 1982 roku. Tomik dostałam na kilka dni, więc go przepisałam ręcznie do kajecika w szarej ceratowej oprawie, kaligraficznie, czytelnie, bez błędów. Porównywałam ten zapis z późniejszymi wydaniami, wzbogaconymi przypisami, tak zgadza się, nawet błąd ortograficzny Miłosza w wersie „Epoka nasza czyli zgon, / Ogromna die Likwidation” – przepisałam bezbłędnie. Dzisiaj trzymam w rękach ten mój pierwszy miłoszowski tomik, jakże osobisty, wyjęty z regałów z jego książkami, i taki w nim dopisek znalazłam: „Dzisiaj, 14 sierpnia 2004 roku, zmarł Czesław Miłosz. Moja wielka miłość poetycka, moja legenda. […] Ten kajecik jest mi niezmiernie drogi. Dzisiaj mam wiele książek Miłosza, ale kajecik był pierwszą lekturą, przepisaną jeszcze w epoce sprzed ksero. […] Chciałam tylko powiedzieć, że znam go ponad 20 lat – dwie dekady mojego życia. Trzecia, która teraz się zaczyna, będzie bez Miłosza mieszkającego w Krakowie, którego odwiedziła Danusia, i któremu miałam pokazać kajecik, ale przede wszystkim z nim porozmawiać, będzie z Miłoszem w innej postaci. On już na zawsze ze mną zostanie. Bezdekadowo. I bardzo osobiście”. Tak to się pisało prawie dwadzieścia lat temu. Reasumując, kajecik liczy już czterdzieści lat. Jak te dekady lecą…
[…]
Postscriptum za Miłoszem
Zataczam krąg i wracam do literatury. Adam Mickiewicz, jak wiadomo, używał regionalizmów, barbaryzmów i nie uniknął błędów językowych, czego świadectwem może być jedenastotomowy Słownik języka Adama Mickiewicza wydawany przez wrocławską oficynę Ossolineum w latach 1962–1983. Czesława Miłosza znamy z nienagannej polszczyzny jako erudytę i poliglotę, który w sposób wyrafinowany przybliżył nam myśli światowej humanistyki. Jednak w Wierszach rozproszonych z lat 1957–1961 znalazła się Elegia na kłopoty z polszczyzną, w której znajdziemy swojskie słowa i określenia, takie jak te jabki, szwilpiki, skórynka, wikswa, szakaluki, odryna, karcz, czernice, brusznice, pijanice, ajer, odliga, kaban, świca, ślizyki, syta, skierdź, i wiele innych, które nie zawsze zrozumiemy bez użycia słownika. Na początku Poeta pisze:
Że
WIERSZYK nie to samo co garnka pokrywa,
Że
DZIENNIK coś innego także czasem znaczy
niż zagroda dla bydła i że się nazywa
gdzieś tam
DYRWAN ugorem, że trzeba inaczej
„PAC ZŁOWIŁ SIĘ DO PASTKI” napisać pod karą
złego stopnia – bo niby że szczur i pułapka […]
Z pewnością Miłosz zwalczał te zasłyszane naleciałości czy regionalizmy, jednak to, że te pamiątki zebrał w jednym wierszu, świadczy o tym, że ludzie pogranicza, nawet wybitne postacie, łatwo nie mają. I na koniec przedostatnia zwrotka – ku pokrzepieniu serc:
Że Litwę nawiedzają szczególne bakcyle,
które poetów rodzą – rzecz jest dowiedziona.
Ale z polszczyzną u nich o tyle o ile
i zawsze jakby dystans i jakby zasłona.
(Czesław Miłosz, Wiersze wszystkie, Kraków 2011, s. 456–458)
[Całość można przeczytać w numerze.]