Obrona doktoratu była rzeczowa i zarazem błyskotliwa, ale talent uczonego eseisty ujawnił się naprawdę w książce Władze dyskursu. Michel Foucault w poszukiwaniu siebie (1994, miała dwa wydania). Drogi nasze się zbliżały, bliski mi był Derrida, często cytowany przez mojego doktoranta, a dziesięć lat później, w książce Co z tą ironią omawiałam Nietzschego. U mnie Foucault pojawiał się tylko w kilku cytatach (z tekstów przekładanych przez Komendanta). Ale te związki dalej były niepewne, dalej radykalnie różniłam się od Tadeusza. On był niepowtarzalny, ja ciągle „strukturalna”. Warto jednak coś zauważyć. Na fotografiach Komendanta obok jego twarzy jest moja – to on uczestniczył w promocji mojej książki Co z tą ironią z mową pełną żaru i ironii właśnie. Przedtem Tadzio rozwiódł się; nie chciał przenosić się z żoną do Anglii, tak jak nie chciał wyjeżdżać za rodzicami i siostrami do USA. Ten przejaw patriotyzmu owocował wielką liczbą nowych przyjaciół, ale i przekładów z francuskiego, zarówno filozoficznych, jak i literackich. Otworzył nam oczy na całego Foucaulta, przyswajając polskim czytelnikom kolejne jego prace, żeby wymienić niektóre z nich: 1993 – Nadzorować i karać. Narodziny więzienia, 1995 – Historia seksualności, i tą podstawową z 1966 roku – Słowa i rzeczy. Archeologia nauk humanistycznych (1966–2005). Tadeusz został jednym z redaktorów „Twórczości”, z czasem – zastępcą redaktora naczelnego. Ten pełen humoru kolega starannie poprawiał przesyłane artykuły, bezwzględnie krytykował błędy, równie bezwzględnie odrzucał złe teksty. W domowych papierach odnalazłam niedawno korektę mojego artykułu o Don Kichocie – zrobiło mi się wstyd mojego niedbałego rozpędu. W książce o ironii już wszystko było w porządku.
Wracam do Foucaulta, którego odkrył mi Tadeusz. W jego książkach poza masą pytań filozoficznych pojawia w jedno – osobiste. Dlaczego szaleństwo? Jakie jest miejsce tej choroby w kulturze i czy jest to choroba? Pojawiły się wspólne drogi. Na przykład Derrida. Na przykład Nietzsche – też z rozważań o Foucaulcie i mój Nietzsche z książki, którą Tadeusz promował, mój serio-ironiczny Nietzsche na tle intelektualnego ojca współczesnych ujęć szaleństwa. Na przykład mój Kołakowski na tle artykułu Książę i żebrak z małej książeczki Pytania polskie wydanej w drugim obiegu w 1986 roku. Kołakowski polityczny i Kołakowski ironiczny – łączył nas tylko Kapłan i błazen. Ta wersja potwierdziła się w moim artykule Ireniczne – ironiczne (kłopoty Leszka Kołakowskiego) z 2010 roku.
Ale różnice nie znikały. W 1997 roku wydałam książkę Mimesis. Zjawisko i problem. Moja koncepcja mimesis krytycznej jako nowoczesnej praktyki literackiej różniła się od teorii Foucaulta; pisząc o kryzysie cogito, twierdził on, że dyskurs o dyskursie charakteryzuje wszelką, nie tylko nowoczesną literaturę. W książce Tadeusza mimesis ma rangę królewską. Ja – jeszcze strukturalistka – wierzyłam, że w dyskursie ujawnia się system językowy, aby po przejściu przez mowę naśladować w literaturze ten „mowny” dyskurs. Dlatego moja mimesis była krytyczna, a nie królewska. Dla Foucaulta i dla Tadeusza bardziej od strukturalizmu liczyła się hermeneutyka: na miejscu systemu językowego istniały niekończące się dyskursy.
Wracam do Foucaulta. Książkę „doktorską” Tadeusz kończy rozprawą ze swoim mistrzem. Szaleństwo przedstawiane jest nie jako choroba, ale jako stan człowieka w świecie bez Boga. W ostatniej fazie twórczości Mistrza pojawia się władza i miejsce podmiotu wobec niej. Tadeusz pisał: „Jego pytania były i moimi pytaniami. Kwestia, którą zamknął to dzieło – co zrobić ze sobą – jawnie czy niejawnie kieruje krokami każdego humanisty. Nie da się, jak początkowo sądził Foucault, od niej uciec. Może jednak Mistrz miał rację?”. Nie było to jednak moje – jako profesora i jako matki (cogito – corps) pytanie. Pogrążona w suchych teoriach, nazwałabym wyznanie Komendanta sentymentalizmem.
Kiedy Tadeusz z francuskiego tłumaczył Foucaulta i wielką literaturę, ja poszukiwałam francuskich opinii o Mickiewiczu. Bez narodowych emocji odtwarzałam zachodnią – bardzo krytyczną – prasę o naszym narodowym wieszczu. Antologia Adam Mickiewicz aux yeux des Français jest książką zimną, obnażającą narodowe mity. Nie wiedziałam, że te mity – radosne, domowe – pojawiły w książce Lustro i kamień napisanej przez Tadeusza w 1988 roku, a wydanej już po moim „francuskim” Mickiewiczu – w 1994 roku). Pisał: „Na werandzie p. Mickiewiczów realizuje się negatyw mickiewiczowskiej utopii. Była to utopia społecznego solidaryzmu”. Pokośno i Suchowola ciągle istnieją. Komendant – jak Mickiewicz do swego Zaosia – tam wracał, aby w końcu w tej ziemi zostać na zawsze. Mnie potrzebny był powrót do Kazimierza, aby porzucić suchy akademicki styl i napisać Pelargonie.
I tak powoli zbliżałam się do Komendanta. Przez Mickiewicza? Chyba nie, Tadeusz napisał: „Gdybyśmy nie potraktowali białych ścian rodzinnego domu dosłownie, pewnie czytalibyśmy Pana Tadeusza jak Genezis z Ducha”. Chodzi o innego romantyka, Juliusza Słowackiego. Jego poglądy stanowią dla Komendanta jądro nowoczesności. Istotnym punktem książki Upadły czas. Sześć esejów i pół jest Król Duch i analizy jego wędrówek po najnowszych czasach. W Genezis z Ducha nowoczesny romantyk badał przejście od natury do człowieczeństwa. Cytuje Słowackiego: „Widzę, o Panie, na złomie skały tego pierwszego jaszczura, w którym duch już o głowie ptasiej, już o skrzydłach Ikarowych przemyśla…”. Tutaj przychodzi mi do głowy wspomnienie młodzieńczej spowiedzi, kiedy zachwycona teorią ewolucji, zachwyt ten traktowałam jako grzech. Mądry ksiądz powiedział „Nawet jak myślisz o owadach czy jaszczurkach, to wiedz, że stworzył je Bóg”. Szybko mi księże uwagi wyleciały z głowy i teraz, w Tadeuszowej lekturze, coś mi się przypomniało. Nudził mnie Król Duch. Jedyny tekst, który o jego autorze napisałam, to Słowackiego palec do pisania, na podstawie Podróży do Ziemi Świętej z Neapolu, młodzieńczego utworu o podróży i pisaniu, już autotematycznie-ironicznego. Zakończenie mojej analizy brzmiało: „W przeciwieństwie do późniejszych genezyjskich utworów, w trakcie pisania o podróży w nim samym nie tyle przemawiał Duch, co przelewał się atrament”. Ale Tadeusz nie zajmował się wtedy autotematyzmem.
I ostatnia sprawa: nasz związek z Don Kichotem. Mała książeczka, o której już pisałam z powodu Kołakowskiego (Polskie pytania, 1986), rozpoczyna się tekstem zatytułowanym: Don Kichot i wyzwiska i dotyczy krytyki Tomasza Manna przez Niemców. Chodziło o emigrację polityczną pisarza od 1936 roku, a także o jego pozostanie za granicą po wojnie. Tekst został napisany przez Komendanta w związku z polskim wydaniem listów Manna: esej o Don Kichocie stworzył on w 1936 roku w drodze do USA. W artykuliku Tadeusza nie ma nic o Cervantesie, natomiast wyzwiska biorą się z sytuacji błędnego rycerza.
Komendant do Don Kichota wracał wielokrotnie. Ostatni raz na zebraniu Zakładu Teorii Literatury, kiedy przedstawiał projekt swojej przyszłej habilitacji o badaczach zajmujących się Cervantesem. Został totalnie skrytykowany przez zakładowe gremium. Ja milczałam, pisałam wtedy tekst Opowieść umarła. Ironia w Don Kichocie, gdzie cytowałam uwagi Foucaulta ze Słów i rzeczy w przekładzie Komendanta.
Nie zdawałam sobie sprawy, że opinie uniwersyteckich kolegów wywrą na redaktorze „Twórczości” takie wrażenie. A przecież Tadeusz o Don Kichocie myślał nieustannie. Już 1986 roku pisał: „Na skali innych kryteriów wypada mierzyć polityka i intelektualistę. Polityk musi realizować konkretne cele w konkretnej rzeczywistości; intelektualista musi bronić deptanych wartości w imię ich samych. Musi wiedzieć, że niezwykły jest czas deptania tych wartości ale – nade wszystko – musi wiedzieć, że żadne zwycięstwo nie będzie definitywne. W tym sensie musi być wiecznym Don Kichotem, rycerzem spraw permanentnie przegrywających, a mimo to wartych obrony”. W tym sensie Tadeusz, pisząc o Don Kichocie, wcielał się w jego postać, czego szacowne grono nie dostrzegało.
Upadły czas był ostatnią książką Tadeusza. Innych książek nie było, dzieło o Don Kichocie nie powstało. „Twórczość” błyszczała felietonami i małymi esejami Tadzia. Tłumaczył dzieła z literatury pięknej: Pieśni okrągłego stołu, Erika Orsennę, a przede wszystkim Pascala Quignarda, którego odkrył dla polskich czytelników. Zyskiwał nagrody za przekłady. Pisał recenzje z ciekawych książek (Matuszewski, Rutkowski, Hłasko, młodzi poeci). Wymyślił nową formę literacką – rodzaj felietonu kulinarnego Na kuchennych schodach, gdzie fascynował czytelników autentycznymi daniami, wyciągniętymi ze światowej literatury, cytowanymi w oryginale i przekładanymi na własny dowcipny język, jak na przykład Oksymoroniczne szparagi. Z uniwersytetu powoli znikał, co nie znaczy, że oddalał się od studentów – lubili go. Czytając również jego książki z „drugiego obiegu”, uczyli się polityki. W zbiorku Polskie pytania skupiały uwagę autorskie podpisy, np. „Więzienie karne, Barczewo, luty 1986” czy „Areszt śledczy – więzienie mokotowskie, Warszawa, październik 1983”. A gdzie uniwersytet i ćwiczenia? Lepiej nie pytać.
Stopniowo zacieśniały się nasze – telefoniczne – więzi. Kiedyś zadzwonił: nie mogę przyjść na twoje imieniny, jestem chory. Dowiedziałam się, co mu jest. Bez większego zmartwienia: z tej groźnej choroby można – przy odpowiednim leczeniu – wyjść. Brakowało jednak Tadzia wśród moich doktorantów, w tym towarzystwie zawsze błyszczał intelektem i dowcipem. Tak go widzieli wszyscy, trudno było się pogodzić ze smutkiem choroby. Przyszedł do mnie dwa lata później, na krótko. Świadomie wybierał samotność. Choroba bez operacji postępowała. Miał urlop zdrowotny na uczelni, ale ciągle pracował w „Twórczości”, na dyżurach poprawiał teksty, dyskutował, pisał krótkie felietony. Zaprosił mnie na Opłatek w redakcji. W jego telefonach nie było smutku: dowcipkował, czasami plotkował – znaczyło to, że kontakt z ludźmi ciągle go interesował. Ja opowiadałam o moich studentach, o kończących rozprawy doktorantach i habilitantach, o muzyce w filharmonii, o chorobie męża. Odwiedziłam go dwa razy, ale czułam się niepotrzebna. Nigdy nie skarżył się na zdrowie. Raz tylko, kiedy 15 lipca zadzwonił do Kazimierza, pytany, powiedział: to boli, muszę brać proszki. To był ostatni kontakt. Nie mogłam przyjechać na pożegnanie. Śnił mi się chłopak z książki Lustro i kamień, miał ręce pełne jabłek, myślałam, że kamień spadł. Tyle mam pytań do Tadeusza, tyle naukowych problemów do rozwiązania, czytam dedykowane mi książki i wstrząsa mną podziw, który nie ujawniał się w moich pierwszych lekturach.
Tu skończę. Po co pisać… W jednym z ostatnich jego tekstów znalazłam to: „Nie wiem, ile czasu to jeszcze potrwa […] Cieszę się, że żyłem”.