01/2023

Samuel Tchorek‑Bentall

Monidło

14 maja 2002 roku, dokładnie pięć miesięcy po wypadku samochodowym, z którego uszedł z życiem wyłącznie dzięki niezwykłej czujności swojej córki, Winfried Sebald poleciał z Londynu do Tel Awiwu w towarzystwie Adama Czerniawskiego, tłumacza polskiej poezji i swojego kolegi z Brytyjskiego Centrum Przekładu Literackiego przy Uniwersytecie Wschodniej Anglii w Norwich. Miał nadzieję, że w Izraelu uda mu się zebrać materiały do tekstu o Lipschützu, zmarłym kilka lat wcześniej pisarzu, który, choć był mu znany prawie wyłącznie z paru trudno dostępnych przekładów niemieckich, angielskich i francuskich, od wielu lat go fascynował ze względu na pewne wątki, jak się domyślał, biograficzne, pojawiające się tu i ówdzie w jego utworach. Jeszcze zanim opuścił Norwich, przez wiele tygodni próbował rozpoznać ślady pozostawione przez Lipschütza w archiwach, względnie skromnych, uniwersyteckiej biblioteki. Dowiedział się na początek, że Lipschütz urodził się w Zurychu w roku 1917; ale okazał się ten szczątek informacji całkowicie bezużyteczny, ponieważ w notatkach, które po sobie pozostawił, a które Czerniawski starannie Sebaldowi przetłumaczył, słowem nie wspominał ani o Szwajcarii, ani o Wielkiej Wojnie. Dowiedział się też, że jego rodzina przeniosła się do Krakowa, zanim zdążył przyswoić sobie na trwałe język niemiecki; ale nie mógł dociec, pod jakim adresem zamieszkała ani czym się zajmowała, ani w ogóle czy dobrze jej się tam wiodło, czy źle. Tylko w jednym z zachowanych fragmentów literackich Lipschütz pisał o przedwojennym Krakowie – o ulicach, po których chodzili Tadeusz Peiper, profesor Rafał Taubenschlag i Joachim Metallmann, o manufakturze, sklepach rybnych, sklepikach spożywczych, Tempelu, bóżnicach, drewnianych platformach z okuciami na kołach, Żydówkach sprzedających groch, Żydówkach w karakułach, tłoku, belach towarów, ulicy Miodowej, domach mieszkalnych z klozetami zawsze na zewnątrz, suterynach, jamach i podwórzach wybijanych kostką. A także o pięcioletnim chłopcu i jego siedmiu siostrach, które mieszkały na poddaszu i miały wąskie, długie oczy pływające w niebieskiej glicerynie. Lipschütz nie pamiętał o tym chłopcu wiele, tylko tyle, że wstawał na poranną modlitwę, gdy był prawie świt, kiedy służący z bóżnicy wołali, budząc mężczyzn: „Jidiloch, jidiloch”. Gdy usiłował go sobie przypomnieć, nie potrafił. Jego kontury drgały, był przezroczysty, miał wąską rękę, szarą jak u dwuletniego dziecka. Istniał kilka lat na rogu ulicy Bożego Ciała, koło kościoła Bożego Ciała, niedaleko, dopisał Lipschütz, Skałki.

Sebald domyślał się, że matka Lipschütza musiała umrzeć młodo, skoro w jego młodzieńczych zapiskach raz po raz pojawiał się wątek śmierci jednego z rodziców; ale nie potrafił ustalić, w jakim stopniu opierał się na własnym doświadczeniu, kiedy w swojej pierwszej powieści, Niespokojnych, napisał o Emilu, głównym bohaterze utworu, że trzy dni nie pokazał się w domu, gdy dowiedział się o śmierci swojej matki. Ojciec Lipschütza również rysował się jedynie w mglistych konturach. Filip, ojciec powieściowego Emila, zapytany przez syna, jak czuje się człowiek, który niebawem będzie musiał umrzeć, przypomniał sobie, pisał Lipschütz, że choć hitlerowcy cały czas rośli w siłę, to i tak został zaproszony do napisania artykułu o infekcji do „Handwörterbuch der Heilkunde”, a w dodatku wyłącznie jego Akademia Umiejętności wysyłała na kongres mikrobiologii w Nowym Jorku; dlatego odnosił wrażenie, że życie jego było pełne i zamykało się jak obwód koła. Ale czym w rzeczywistości zajmował się Samuel Lipschütz, czy istotnie wyjeżdżał do Paryża na zjazdy bakteriologów i czy naprawdę miał na uszach słuchawki radiowe, pod słuchawkami filcowe poduszeczki, a pod poduszeczkami watę zanurzoną w oliwie, gdy w swoim gabinecie stał przy mikroskopie (jak można było przeczytać w Niespokojnych), tego już, dopóki pozostawał w Norwich, Sebald nie był w stanie potwierdzić.

Gdy po kilku dniach bezowocnych poszukiwań w uliczkach Jaffy i blokowiskach Tel Awiwu Sebald znalazł się za namową Czerniawskiego w klimatyzowanej elegancji Jad Waszem, postanowił rozpocząć swoje badania nie od osoby samego Lipschütza, który całkowicie, zdawało mu się, musiał rozsypać się w proch i rozwiać po pustkowiach Ziemi Świętej (co być może wiązało się z poczuciem winy, nigdy przez Lipschütza nie przezwyciężonej, że w trakcie wojny znalazł się tylko we wschodnich obozach, nic niemal nie wiedząc o zachodnich), lecz od jego przedwojennej narzeczonej Idy Elbinger. Gdyby Sebald przyjął, że na stronach Niespokojnych została wiernie sportretowana w osobie Ewy, z palców której, pisał Lipschütz, sypały się iskry w oczekiwaniu, mógłby tym samym uznać, że miał na jej temat stosunkowo liczne informacje. Wiedziałby na przykład, że jej ojciec prowadził sklep w tej samej brudnej i starej dzielnicy, w której mieszkał wraz z żoną i córkami, w której bachory były wyblakłe, złośliwe i mądre, i w której żebracy leżeli w słoneczne dni na trotuarze i spali. Wiedziałby, że jako sześcioletnia dziewczynka Ida Elbinger była tak brzydka i chuda, że trudno było cokolwiek w niej dostrzec poza oczami (choć jakiego były koloru, tego Lipschütz nie zdradził), a starszy pan z sąsiedztwa mógł ją bez problemu obnosić po ulicy w walizce. Pływać, wiedziałby, nigdy się nie nauczyła, ponieważ kiedy tylko wchodziła do wody, robiła się od razu blada i zielona. Wiedziałby, gdzie nad morzem miała swoje ulubione miejsce: pod pewną skałą, gdzie rósł mech. Wiedziałby wreszcie, w jakich okolicznościach zginęła, zważywszy, że w kulminacyjnym rozdziale swojej powieści Lipschütz zawarł opis śmierci Ewy, opatrując go przy tym mottem, którego znaczenia Sebald ledwo się domyślał:

Gwiazdy nad tobą

i gwiazdy pod tobą,

i dwa obaczysz księżyce.


Ewa zginęła, pisał Lipschütz, bo została nawiedzona przez mrugnięcie wieczności – przez uczucie zaokrąglone w sobie jak kula, niepotrzebujące nikogo i niczego. Kiedy więc weszła do parku, wessała ją wielka cisza wyolbrzymiona przez daleki hałas miasta, skrzyp wózków i bełkot dzieci. W tym stanie nawiedzenia wystawiła twarz do zachodzącego słońca. Słyszała szmer wiewiórki, która na wysokim świerku wachlowała się ogonem. A kiedy poszła powoli wzdłuż przystani jak ślepa, po omacku, znalazła jedną łódkę, która nie była przywiązana. Odpłynęła od brzegu, unoszona leniwym prądem. Widząc przed sobą księżyc na tafli otwartego morza, zapragnęła go posiąść. Przychyliła się, wzięła go w ręce i woda rozstąpiła się pod ciężarem jej ciała.

Mimo usilnych starań nie udało się Sebaldowi rozstrzygnąć, co Lipschütz rzeczywiście wiedział o losie Idy Elbinger, kiedy pisał te słowa. Znalazł co prawda list z lat pięćdziesiątych, w którym Lipschütz odnotowywał, że Ida Elbinger zginęła na aryjskich papierach, podczas gdy jej siostra Liza przetrwała wojnę jako Żydówka, ale nigdzie nie było napisane, od kogo Lipschütz otrzymał taką informację ani czy posiadał ją już w roku 1948, gdy pisał swoją powieść. Czy kazał wodom rozstąpić się pod ciężarem Idy Elbinger, ponieważ jemu, wychodźcy w Tel Awiwie, zdawało się, że przepadła bez śladu, jakby ją morze pochłonęło? Czy przeciwnie: wiedział aż za dobrze, w jaki sposób zginęła, i dlatego pragnął choć we własnej wyobraźni dać jej w podarunku śmierć, którą sama by sobie wybrała? W każdym razie, myślał Sebald, z krakowskiego Kazimierza nikomu nie udało się wypłynąć na otwarte morze. Wóz trzeszczał i zgrzytał, sunąc pomału na wschód. Kołysały się cienie mijanych drzew. Nad miastem kościołów, pisał Lipschütz, zachodziło słońce. W oddali bomby spadały jak w watę, pozostawiając ciszę nietkniętą. Tylko kroki tysiąca ludzi szeleściły w ciemności. A gdy po długiej tułaczce, wygłodniała i wymęczona, Ida Elbinger wreszcie dotarła do Lwowa, szybko się przekonała, że będzie musiała powrócić niebawem do Krakowa, porzucając Lipschütza, aby wyzbyć się owego przeszywającego poczucia niepewności, które paraliżowało ją, ilekroć wyobrażała sobie, jaki los musiał spotkać jej rodzinę.

Pewnych wskazówek, jak wyglądało jej rozstanie z narzeczonym, być może dostarczało opowiadanie Lipschütza z roku 1942, które Czerniawski przetłumaczył Sebaldowi już w latach osiemdziesiątych, gdy siedzieli razem w uniwersyteckiej kafeterii. Nienazwany bohater, Sebald pamiętał, wychodził na ulicę nienazwanego miasta po paromiesięcznym pobycie w więzieniu, gdzie wilgoć spływała ze ścian, szczury łaziły po śpiących ciałach i więźniowie podawali sobie własne ciepło w nocy, przekazując przy tym swoje wszy. Zaczynał iść przed siebie pomału, z niedowierzaniem. Potem odnajdował Ewę, o głosie, Czerniawski dyktował, Sebald pamiętał, czarnolśniącym jak rzeka w nocy (as darkly shining as a river at night). Wprowadzał się z nią do pokoju, w którym, choć było jeszcze chłodniej niż w więzieniu, znajdowało się rozklekotane pianino, tapczan, dwa słoiki konfitur i pierzyna. Wśród porozrzucanych koło pianina nut natrafiał na pieśni Schuberta, więc uczył Ewę śpiewać Der Tod und das Mädchen, w tym partię z obłąkanym krzykiem dziewczyny: Rühre mich nicht an, rühre mich nicht an!, skierowanym do śmierci, ale może też, myślał Sebald, w pewnym stopniu do Lipschütza. Następnie kładł się z nią spać na tapczanie, pod pierzyną. Ona, duża i ciepła, on, głodny i zdechły. Czuł, że wszystko z nią się kończyło, pomału, w mrozie, że wszystko kończyło się w ogóle. Ona spała spokojnie, oddychała równo, nieświadomie spychała go na brzeg tapczanu, po czym obracała się do niego twarzą, tak by poczuł jej oddech na policzku.

Sebald nie miał nigdy pewności, czy tymi słowy Lipschütz opisał swoje ostatnie spotkanie z narzeczoną przed jej wyjazdem do Krakowa, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że na tożsamość Idy Elbinger z Ewą o czarnolśniącym głosie wskazywał przynajmniej tytuł opowiadania: Powrót.

W Jad Waszem nie udało się Sebaldowi odkryć żadnych nowych wiadomości na temat pobytu Lipschütza we Lwowie. Jedynie jego wyjazd stamtąd pozostawił po sobie jakiś ślad w archiwach: kilka źródeł podawało, że w czerwcu 1940 roku został wywieziony do łagru w okolicy Uglicza, gdzie pracował najpierw przy wyrębie lasu, a następnie w ambulatorium, które zapewniało opiekę budowniczym ogromnej tamy na Wołdze. Podczas ośmiokilometrowego marszu do pracy przy rąbaniu drewna stopy Lipschütza ratowały onuce; lecz przed czym właściwie ratowały – czy przed zamarznięciem, czy przed otarciem, czy przed innym jeszcze utrapieniem, tego już nie zanotował w swojej opowieści z zesłania. Wspomniał za to, że latem zbierał rosnące obficie borówki, a niekiedy także maliny; natomiast grzybów nie zbierał, ponieważ nic o nich nie wiedział. Codziennie, dopóki nie nadeszły piły, wybierał sobie polanę w lesie, kładł się na ziemi, rzucał liście do strumyka i słuchał bzykania świerszczy.

Tama na Wołdze z założenia miała więzić wyłącznie wody Zbiornika Rybińskiego (a były to leniwe wody, z których wynurzały się czasem jak wieloryby kopuły zatopionych cerkwi), ale w praktyce, jak dowiedział się Sebald, służyła również do więzienia pokutujących dusz. W obozie nad brzegiem rzeki, skąd widać było elektrownię wyrysowaną pastelą wśród mgieł, znajdowało się – poza ambulatorium, po którym poruszały się w częściowo ludzkiej formie gnijące palce i nosy, łokcie i kolana, odmrożenia, pachwiny, ryczące kobiety, tyłki proszące, zjawy krostowate, opuchłe i śmierdzące; poza karcerem, w którym pewnego razu chłop Achmatow przybił sobie grubym gwoździem członka do pryczy; poza drogą dla defilad więźniów, którzy upadali z lodem na twarzy i szronem na powiekach – poza tym wszystkim, twierdził Lipschütz, znajdowało się w obozie stado krów. A także barak kobiecy, otoczony wysokim drutem kolczastym, w którym trzypiętrowe prycze były oddzielone kocami i wszędzie dookoła były porozwieszane jak wielobarwne wycinanki papierowe zasłony i przezroczyste rolety. Wszystkie mieszkanki baraku miały własne witryny z papieru albo kolorowych szmat, a dodatkowo mogły chodzić niemalże nago, tak ciepło było w środku, gdy wyczekiwały możnych kochanków, którzy zwalniali je z pracy. Niektóre starały się zajść w ciążę, a niektóre truły się jodyną albo wywoływały chininą – czy po prostu skakaniem – poronienie.

Jednak barak kobiecy, a także inne zjawy świata obozowego nie istniały. Właściwie wszystko, co o swoim pobycie w Rosji pisał Lipschütz, było zmyślone. Żadna elektrownia, czworokątna, olbrzymia, bezokienna, jednym ramieniem obejmująca Wołgę, od czasu do czasu niknąca całkowicie w śniegu, nie istniała. Nie istniał Bühler, sekretarz ambulatorium, który poruszał się z dziwnym wdziękiem chorych na serce. Ani mały krawiec, który choć bał się zimna, nigdy nie płakał – który wszedł do ogniska, żeby się ogrzać, a potem zamarzł jak żona Lota, kiedy wylano na niego wodę. Ani śnieg błyszczący jak jedwab. Ani Olga, dwudziestoletnia naczelniczka o niebieskich skośnych oczach. Ani brygada Uzbeków wymierająca masowo na gruźlicę. Ani Grisza, czterdziestolatek z kołchozu, który utrzymywał, że na łysinę najlepiej było zgolić głowę, a potem smarować jodyną. Ani wiatr znad Wołgi. Ani inwalidzi, którzy marzli nago w łaźni. Ani scherzo Mendelssohna rozbrzmiewające w baraku stachanowców. Ani chłop Achmatow, który ukradł pajdkę chleba. Ani złote zęby dostojników łagrowych. Ani pomywaczka Natasza, która nie chciała już więcej spotykać się z Wanią. Ani patelnia z makaronem o średnicy metra oraz puszka z mięsem. Ani Pietia. Ani cztery kobiety. Ani Anna, pełna najlepszych chęci. Jednego wieczoru zdarzyło się Lipschützowi rozmawiać z nieistniejącym Igorem Aleksandrowiczem Jasieninem w baraku techników numer 226. Jako jedyny człowiek w obozie Jasienin zdawał sobie sprawę, że wszyscy, którzy na co dzień umierali w cieniu nadwołżańskiej elektrowni, nie istnieli. On sam, mówił Jasienin, pisał Lipschütz, zanim trafił do obozu, pracował na północy przy statystykach. Odbierał telefony, dowiadywał się, że taki a taki odcinek kolei został zrobiony. Na podstawie tych telefonów on, Jasienin, układał raporty, a na podstawie tych raportów wysyłano zaopatrzenie. Pewnego razu komisja z Moskwy pojechała oglądać obozy. Okazało się, że od roku w dwudziestu punktach nic się nie robiło, że w ogóle nie było żadnej kolei, że była tylko tundra, a w tundrze obozy z ludźmi, którzy od roku spali.

Lipschütz twierdził, że kiedy woda przerwała tamę przy elektrowni, utopiło się 50 000 ludzi. Jednak żaden raport z tego zdarzenia nie zachował się w archiwach, które Sebald miał okazję przeglądać. Dlatego nie mógł wykluczyć, że jeśli Lipschütz i tak nie wierzył w istnienie tych wszystkich potępionych istot, to gotów był je uśmiercić jedynie dla swoich artystycznych czy wręcz retorycznych celów. Lipschütz nigdy zresztą nie podawał się za świadka. Gdyby nawet miało się okazać, pisał w swoim notesie, że wszystko, co go spotkało, było prawdą – że Olga, Bühler, krawiec, Uzbecy, Ida Elbinger, Grisza, inwalidzi, Wołga, Achmatow, Natasza, Mendelssohn, Wania, Pietia, cztery kobiety, Anna, on sam, Leo Lipschütz, pseudonim Lipski, żyli kiedyś i szukali dla siebie schronienia – to w jaki sposób on, Lipschütz, mógł o tym zaświadczyć, jeśli nie posiadał nawet notesu? A gdyby jednak okoliczności jego życia pozwoliły mu w końcu oddać się ratowaniu Idy Elbinger i chłopa Achmatowa przed zapomnieniem, czy umiałby oprzeć się grze pozoru i zmyślenia, w której każdy, kto przypadkiem otarł się o dno, musiał uczestniczyć, żeby nie popaść bez reszty w szaleństwo?

[…]

[Ciąg dalszy w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.