05/2023

Natalia Szyszkowska

Morze rozmaitości

Jem z tego talerza od ponad dziesięciu lat, a dopiero teraz zauważyłem, że jest wyszczerbiony. Dałbym sobie ręce uciąć, że jeszcze wczoraj był idealnie gładki. Biała porcelanowa powłoka świeciła w słońcu, gdy jadłem ogórkową na tarasie przed domem. Nie było żadnego zarysowania, nie dostrzegłem ani jednej skazy. To naczynie jest moje, jestem jego jedynym właścicielem. Moja rudera nie ma współmieszkańców, a ta, która przychodzi tu codziennie bez mojej zgody, nic nie znaczy. Wiem też na pewno, że ten stary, wielki dom jest wolny od duchów. Kiedyś chciałem, żeby istniały. Przychodziłyby do mnie co noc, strasząc w najbardziej wyszukany, obrzydliwy sposób. Kładłbym umęczone chorobą ciało, brudne i tłuste jak u wieprza, powieki opadałyby powoli, uciekając w mrok, i właśnie w chwili, gdy Morfeusz ze swoimi nadludzko długimi ramionami oplatałby mnie w uścisku, dokładnie w tym momencie ujrzałbym najpierw niewyraźnie, a po chwili już w całej swojej rozbudzonej pewności, palec za szybą. Najpierw jeden, wskazujący prawej dłoni, potem, w tym samym rytmie, dołączają kolejne. I raz, i dwa, i trzy, i cztery, i pięć, formują dłoń, która mocno przylega do szkła. Sunie bardzo wolno, coraz wyżej i wyżej, od nadgarstka aż po łokieć. Następnie wyłania się bark, nagi i szczupły, a odgłos na szybie przypomina jakiś nieokreślony pisk, trochę jak gwizdek czajnika. Podnoszę głowę, drżę z przerażenia czy podniecenia, sam nie wiem. Pierś, mała i jędrna, z mięsistym sterczącym sutkiem, próbuje wedrzeć się do środka. Mam ochotę wyskoczyć z łóżka, szarpnąć klamkę i otworzyć okno na oścież, nie zdążę, bo oto widzę wyłaniającą się twarz. Nie jest jak kończyna, wpełzająca fragment po fragmencie, o nie, twarz objawia się cała, z czołem wysokim i bladym, z oczami tak czarnymi, że żadna noc, nawet ta po śmierci, nie będzie tak ciemna. Są i usta, sine i lekko rozchylone, policzki opadły i przypominają dwa płaty skóry, które należałoby wyciąć. Patrzę na nos, jest lekko zadarty i trochę za duży na tę trupią twarz. Wreszcie są i one, włosy, to na nich skupiam wzrok, żeby nie paść powalony strachem zbyt wcześnie. Bujna ruda czupryna i niesforne loki targane wiatrem na wszystkie strony niemal zasłaniają okno. Kucyk, kok czy warkocz byłyby obrazą dla tego cudu natury. Patrzę zahipnotyzowany, bo teraz widzę ją całą, unosi się za szybą, wolna i niebezpieczna. Nogi, szczuplutkie i lekko niezgrabne, wystające kolana, które tak kochałem, i tylko zamiast pępka jest dziura na wylot, to wyrwa wielkości męskiej, dużej pięści. Postać oddala się nagle, ale tylko trochę, zaledwie pół metra, lewa stopa zaczyna kołysać się w tył i w przód, w tył i w przód, coraz szybciej i szybciej. Kopniak, najpierw nieudolny, uderza z cichym brzękiem o szybę, drugie uderzenie jest silniejsze, zakrywam dłonią usta, wrzask nic nie da, nie usłyszą mnie, a nawet jeśli usłyszą, nie uratują. Trzecie uderzenie rozbija szkło na kawałki, leżę na plecach sztywny jak nieboszczyk. Ułożyłem ręce równolegle z ciałem, nie zakrywam się kołdrą, nie jestem dzieckiem, nigdy nie byłem, to przez tę moją starość, przez nią właśnie, ona teraz może wszystko. Jest tutaj, wisi nade mną, a ślina cieknąca z kącika ust upada na moją twarz, jest jak kropla zimnej wody, kap, kap, kap. Gęsta czupryna muska moją szyję, smukła sylwetka, pełna pieprzyków i małych blizn jest na wyciągnięcie dłoni. Piersi wiszą błagalnie, krzyczą o dotyk, są nabrzmiałe i cuchną, nie mam odwagi patrzeć niżej, na czarne, krótkie włoski porastające łono, nie potrafię. I chociaż nie zdołam podnieść dłoni, żeby się przekonać, to wiem z niezbitą pewnością, że całe to unoszące się nade mną ciało jest lodowate, wiem to, bo ona oddycha, wydmuchuje ze swojego gardła zimę, całą długą zimę. To dobrze, nareszcie. Niczego bardziej nie pragnę, niż skostnieć na wieczność, chcę zostać przykryty skutą lodem taflą jeziora. Ale zjawa znika. Nie ma już tego obrzydliwego upiora. Nie ma też pięknej, żywej kobiety. Nie ma żadnej z tych istot.

Siorbanie wywołuje we mnie odruch wymiotny. Pamiętam, jak ojciec brał do ust łyżkę gęstej zupy i spijał z czubka, odrobina po odrobinie. Ten dźwięk, to bulgotanie płynu zmieszanego ze śliną, znikające powoli w gębie starego sprawiało, że miałem ochotę go zatłuc. Po prostu wstać od stołu, podejść blisko, zabrać talerz i rozbić mu go na łbie, a potem podnieść z ziemi kawałki rozbitego naczynia i wbić mu głęboko w szyję po to tylko, żeby nigdy więcej nie słyszeć tego obrzydliwego, pozbawionego wszelkich podstawowych manier odgłosu. Sam nauczyłem się do perfekcji jeść niemal bezgłośnie. Łyżka nie ma prawa uderzać o dno naczynia, moje zupy nie są takie, jak robiła matka, i tak ma być, bardziej przypominają brudną wodę z pływającymi kawałkami ogórków, marchewki, cebuli, lekko zagęszczoną garścią ryżu lub cienkiego makaronu. Podnoszę porcję do ust, wkładam głęboko, prawie do przełyku, rzadka ciecz ześlizguje się coraz niżej i niżej, nie słychać żadnego siorbania.

Coraz trudniej mi się poruszać, ale muszę dokładnie sprawdzić wszystkie rysy i odpryski na porcelanowym talerzu. Nie upadłem ani on nie upadł, jestem pewien. Leżał tam, gdzie zawsze od dziesięciu lat, na kuchennej szafce, obok miski i dwóch garnków, a mimo to jest wyraźnie uszkodzony. Nie używam laski, wolę łapać wszystkie przedmioty i na nich się opierać, moja droga od jednego miejsca do drugiego po tym wielkim domu bywa długa i najeżona niebezpieczeństwami. Zwykłe oderwanie się od krzesła grozi samozniszczeniem. Jem tylko na tarasie, nawet gdy pada, nawet gdy wiatr hula, wyrywając korzenie młodych drzew, siadam uparcie przy drewnianym stole, na wysłużonym, ale wciąż sprawnym krześle z rzeźbionym oparciem i przyjmuję posiłek, raz dziennie, przed południem, więcej mi nie trzeba. Stare głupie babsko przychodzące do mnie każdego poranka, królowa opieki społecznej, matka Teresa wszystkich starych, schorowanych recydywistów, uważa, że powinienem jeść więcej warzyw i owoców, a przede wszystkim mięsa, dlatego właśnie jem zupy i tylko zupy. Czasem przynosi mi do kuchni ziemniaki, obiera je, wrzuca do garnka, potem gotuje kawałek kurczaka, do tego dodaje obficie marchewki i cebule, i dokładnie w momencie, w którym próbuje, a raczej śmie bezczelnie połączyć to wszystko razem, słyszy dziki wrzask, taki, jaki może wydać stary, zniszczony, ale wciąż jeszcze bardzo niebezpieczny człowiek. Gdyby się nie bała, zrobiłaby rosół albo zagęściła zasmażką, ale ona jest przepełniona strachem, maskuje go wprawdzie dobrze, ale nie dość dobrze dla mnie. Inni tego nie zobaczą, ja patrzę na nią i przez nią. Przy mnie jest przezroczysta. Pomaga mi w kąpieli raz w tygodniu, powinna to robić częściej, ale mój cielesny rozkład nie może być czysty. Jestem grubasem z miażdżycą i chorym sercem i chcę śmierdzieć. Tam, gdzie spędziłem trzydzieści pięć lat mojego życia, czyste ciało było dowodem grzechu, nie odwrotnie.

Mój porcelanowy talerz; myślałem o nim jak o raju utraconym, nie pozwolili mi go zabrać, gdyby rozbił się na kawałki, mógłby być idealnym narzędziem zbrodni. Boże mój, czyż jedna zbrodnia nie wystarczy na bramy piekielne? Wróciłem po odsiadce, talerz czekał na mnie tyle długich lat, schowany i bezpieczny, jakby każdy, kto go przypadkowo odkrył, wiedział, że ruszyć nie wolno. Teraz jest tu ze mną, w nim zjadam mój jedyny dzienny posiłek, a reszta, czyli wszystko, co ta stara suka potajemnie przyrządza, ląduje w kiblu. Kawałki mięsa rzucam sąsiadowi za płot, spacer od mojego tarasu do jego parkanu zajmuje mi czasem godzinę. Mój ogród pełen jest starych drzew i krzaków, prawie zasłania dom i tak ma być, nie pozwoliłem na wycinkę żadnemu z chwilowych najemców. Straszyli mnie ekolodzy, miłośnicy zieleni i wszyscy ci, dla których spróchniałe drzewa powinny iść w daleką drogę w zaświaty, nie dałem się nikomu, zdychamy razem. Przesuwam się kroczek po kroczku, docieram do płotu, pot leje się obficie po czole i plecach, moje dwa potne miejsca od zawsze, nigdzie indziej, tylko tam. Najgorzej jest podnieść dłoń, palce wykręca artretyzm, tłuszcz z mięsa kapie na trawę, wprowadzam w ruch całą rękę, zamach jest żałosny, ale porcja trafia na drugą stronę, upada trochę za blisko płotu, ale to nic, pies sąsiada, młody owczarek niemiecki, dobiega w kilka sekund, łapie w silne szczęki zdobycz, zgniata i połyka, a potem wylizuje z ziemi wszystko do czysta. Smacznego kundlu, na zdrowie.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.