09/2022

Adam Krzemiński

Mosty nad rozpadliną

Polska beletrystyka może polegać na niemieckim rynku wydawniczym, choć też niejedna powieść na tym rynku poległa – z niewielkim nakładem i zdawkowym lub żadnym echem w radiu i prasie. Niemcy, Austria i Szwajcaria to teoretycznie około sto milionów potencjalnych czytelników, jeśli doliczyć kraje historycznie wciąż jeszcze pod wpływem języka niemieckiego, jak – choć w coraz mniejszym stopniu – Skandynawia, Węgry, kraje bałtyckie czy była Galicja. To niewiele w porównaniu z grubo ponad półtora miliarda ludzi mówiących po angielsku, 1,3 miliarda Chińczyków, ćwierć miliarda frankofonów czy takąż liczbą ludzi nadal posługujących się językiem rosyjskim.

Trzeba jednak pamiętać, że wielu polskich pisarzy właśnie poprzez przekłady na język niemiecki zaistniało w Europie, a kilku dotarło na szczyt – czyli do Nagrody Nobla. Najpierw był to Henryk Sienkiewicz, a potem Władysław Reymont. Co prawda pierwszego przekładu Chłopów dokonano na francuski, ale licho sfastrygowany przez nie bardzo znającą język polski arystokratkę Annę de Bovet, nie był zauważony, z kolei znakomite przekłady na ukraiński i rosyjski – przeszły bez echa w Sztokholmie. Dopiero niemiecki przekład Jana Pawła Kaczkowskiego (pod dźwięcznym pseudonimem Jean-Paul d’Ardeschah) otworzył oczy szwedzkiej Akademii. Powieścią zachwyciła się Ellen Key, głośna wówczas pisarka, pedagożka, feministka, przyjaciółka Selmy Lagerlöf oraz wpływowy krytyk literacki i członek Szwedzkiej Akademii Fredrik Böök, germanofil aż do bólu: aż do późniejszej fascynacji Hitlerem. To on wpłynął na to, by nagrodę przyznać związanemu z prawicą Reymontowi, a nie socjaliście Żeromskiemu.

Po roku 1945 wpływ języka niemieckiego w Europie z oczywistych powodów wyraźnie się skurczył. W Skandynawii młode pokolenie przeszło na angielski. W byłych krajach monarchii habsburskiej – na Węgrzech, w Czechosłowacji czy w dawnej Galicji – na rosyjski. Zarazem jednak doświadczenie hitleryzmu w III Rzeszy, a następnie niemieckich podbojów od Pirenejów po Wołgę i od Krety po Nordkap, a zwłaszcza ludobójcza okupacja Europy Środkowo-Wschodniej pozostawiły trwałe piętno wojennej niemczyzny i spowodowały – z jednej strony – rozjątrzone dociekanie źródeł nazizmu w głębokich pokładach kultury niemieckiej, a z drugiej – „przepracowywanie” niemieckiej winy w powojennych Niemczech, amputowanych na wschodzie o tereny przyznane w Poczdamie Polsce i ZSRR oraz podzielonych na cztery sektory okupacyjne, a od 1949 roku na dwa państwa przeciwstawne sobie ustrojowo i geopolitycznie.

Niemal w całej powojennej Europie „zwykli” Niemcy znaleźli się na cenzurowanym – jako zbrodniarze wojenni, ludobójcy w obozach śmierci, skorumpowani okupanci zza biurka czy dziarscy żołnierze najpierw zachłystnięci mocarstwową tężyzną Rzeszy, a potem mieleni przez frontową maszynkę do mięsa lub zamarzający na rosyjskim froncie. Publicyści mocarstw zwycięskich, a także wracający z emigracji niemieccy intelektualiści zwracali uwagę także na niemieckie ofiary hitleryzmu – na los prześladowanych antyfaszystów i Żydów ukrywających się w Rzeszy, niemieckich więźniów kacetów, „wewnętrznych emigrantów”, a z czasem także na niemieckie ofiary wojny, frontowych żołnierzy, cywilów z bombardowanych przez aliantów miast czy uciekinierów ze Wschodu zimą 1945 roku.

W powojennej Europie kurczył się respekt dla języka niemieckiego. Ale warkot wojennej niemczyzny był wszechobecny w europejskim kinie i europejskiej literaturze po obu stronach żelaznej kurtyny.

U progu „polskiej fali”
W polskiej literaturze powojennej wątek niemiecki dominował przez całe czterdzieści lat PRL, tym bardziej że wątek rosyjski czy radziecki był w dużej mierze objęty tabu, a w każdym razie poddany daleko idącym ingerencjom cenzorskim nie tylko w sprawie 17 września 1939 roku i Katynia. Niemiec natomiast intrygował jako „diabeł wcielony w mundurze SS”, skorumpowany urzędnik okupacyjny, zbydlęcony strażnik z kacetu, ale także jako oportunistyczny doktor Sonnenbruch ze sztuki Leona Kruczkowskiego (nazwanej pierwotnie Niemcy są ludźmi, a potem już tylko chłodno – Niemcy). To peerelowskie szperanie w duszy niemieckiej ma ogromną bibliografię zestawioną m.in. przez Kazimierza Koźniewskiego. Wywiad z Ballmeyerem Kazimiera Brandysa, Trismus Stanisława Grochowiaka, Trzecie królestwo Andrzeja Kuśniewicza to przykłady wybrane na chybił trafił. Po Październiku ’56 na ten „niemiecki kompleks” polskiej literatury nałożyło się wzmożone zainteresowanie rozrachunkiem samych Niemców z obu państw niemieckich z ich własną przeszłością: Bertold Brecht, Heinrich Böll, Günter Grass, a także potem eseistyka: Karl Jaspers, Victor Klemperer, Eberhard Jäckel. Wreszcie sprawa Martina Heideggera jako uniwersalna pułapka uwikłania się myśliciela w totalitaryzm… Dość powiedzieć, że Doktor Faustus Tomasza Manna stał się inspiracją dla Marii Dąbrowskiej, która zresztą poznała Manna w 1955 roku w Weimarze. Towarzyszyła jej wówczas z ramienia enerdowskiego Związku Pisarzy młoda germanistka Christa Wolf – w latach siedemdziesiątych XX wieku autorka Wzorców dzieciństwa dedykowanych z kolei Kazimierzowi Brandysowi jako zdaniem Wolf klasykowi (w Listach do Pani Z) wszelkiego rozrachunku z przeszłością.

W latach pięćdziesiątych XX wieku w życiu literackim obu państw niemieckich rusza swoista „polska fala” – zainteresowanie polską kulturą. Najpierw w NRD – po wymuszonym przez Stalina w 1950 roku uznaniu granicy na Odrze i Nysie, kiedy to w imię odgórnie zaordynowanej przyjaźni z „bratnim krajem”, budującym socjalizm taśmowo wydawano polską poezję „zniemczoną” przez renomowanych poetów słabo znających język polski albo nie znających go wcale. (Posługiwali się oni jedynie filologicznymi „ściągami” – często z dość paradnym skutkiem). Potem, w czasie „odwilży” jest to już rzeczywiste zainteresowanie – niezbyt przez władze NRD chętnie widzianą – polską literaturą rozrachunkową. Dość powiedzieć, że oświęcimskie opowiadania Tadeusza Borowskiego zostały odrzucone przez enerdowskich „rzeczoznawców” jako niezgodne z komunistycznym kanonem oporu.

W zachodnich Niemczech „polska fala”, zainteresowanie wschodnim sąsiadem, ruszyła w związku z polskim Październikiem ’56. Klęska powstania na Węgrzech budziła na Zachodzie współczucie; natomiast kompromis zawarty przez Gomułkę z Chruszczowem – respekt dla warszawskiej Realpolitik, która pozwoliła na uniknięcie radzieckiej interwencji, uzyskanie pewnej swobody działania w polityce wewnętrznej i zagranicznej. Ta jeszcze niedawno lekceważona jako „państwo sezonowe”, a potem boleśnie realna Polska, przesunięta w Poczdamie zaledwie siedemdziesiąt kilometrów na wschód od Berlina, zaczęła budzić zainteresowanie w Republice Federalnej.

Granica na Odrze i Nysie od 1945 roku była w zachodnioniemieckiej świadomości niezasklepioną raną. Wraz z traumą utraty stron rodzinnych w Prusach Wschodnich, na Pomorzu czy Śląsku i dość powszechnie dławionym poczuciem wstydu z powodu najazdu i podboju w 1939 roku składała się na „polski kompleks” wielu Niemców. Oto wykonawcą i beneficjentem najboleśniejszej kary za wywołaną i przegraną przez Rzeszę wojnę nie był jej bezapelacyjny zwycięzca na Wschodzie, sowiecka Rosja, lecz akurat Polska rozjechana czołgami we wrześniu 1939 roku. To przecież sprzeczne z „porządkiem dziobania”, który zakłada, że zwycięzca bierze, co chce. Polska jako współzwycięzca II wojny – to nie mieściło się w głowach. Oficjalni rzecznicy wpływowego Związku Wypędzonych nie kwestionowali aneksji Królewca przez ZSRR, ale jeszcze w roku 1985 wołali, że Schlesien bleibt unser. I taka też była oficjalna linia polityki kanclerza Adenauera. Pierwszeństwo ma wczepienie Republiki Federalnej w euroatlantycki Zachód – nawet kosztem podziału Niemiec, natomiast odmowa uznania granicy na Odrze i Nysie ma osłodzić integrację wygnańcom z terenów „pod polską administracją” oraz milionom uchodźców ze strefy radzieckiej. Tylko nieliczni – jak Klaus von Bismarck, późniejszy dyrektor rozgłośni i telewizji kolońskiej WDR, zaangażowany w dialog z Polską już w 1954 roku – publicznie wypowiadali się za uznaniem nowej polskiej granicy.

Tymczasem „polski kompleks” większości Niemców nakładał się na „niemiecki kompleks” Polaków – traumę klęski w 1939 roku i późniejszej okupacji wzmacnianej teraz upokorzeniem z powodu lekceważenia Polski przez to ważniejsze z dwóch państw niemieckich, lękiem przed osławionymi przez propagandę „niemieckimi odwetowcami” oraz wynikającą stąd zależnością od Moskwy jako „gwaranta” granicy.

Bez tego tła niepodobna zrozumieć „polskiej fali” w podzielonych Niemczech drugiej połowy lat pięćdziesiątych oraz dekady wykluwania się nowej Ostpolitik. Jej zwieńczeniem było formalne uznanie polskiej granicy przez Republikę Federalną 7 grudnia 1970 roku oraz widok kanclerza Brandta klęczącego akurat w Warszawie. Ostpolitik była dzieckiem zbudowanego w 1961 roku muru berlińskiego i zakończonego w 1962 roku remisem kryzysu kubańskiego między ZSRR a USA. Jej celem było uczynienie muru bardziej przenikalnym dla Niemców, by utrzymać więzi między obydwoma częściami podzielonego kraju. Droga wiodła przez Moskwę, Warszawę, Pragę i wschodni Berlin, ale jej sercem było nie tylko samo uznanie polskiej granicy pro forma, lecz także wewnętrzne pogodzenie się z nią. Na zachodzie Niemiec – w odróżnieniu od NRD – ten proces był jawny i trwał całe lata. Spór toczył się w mediach, w ugrupowaniach politycznych, na zjazdach Kościoła ewangelickiego, a także – po liście polskich biskupów z 1965 roku – wewnątrz Kościoła katolickiego. Tu nie chodziło jedynie o uznanie samej linii granicznej z Polską, lecz także Polski i Polaków jako rzeczywistych sąsiadów, a nie tylko masy dyspozycyjnej między mocarstwami. Istotną rolę odegrała tu świadomość niemieckiej winy, pobudzona na początku lat sześćdziesiątych XX wieku przez jerozolimski proces Adolfa Eichmanna oraz zakończony w 1965 roku we Frankfurcie proces oświęcimski, który zwłaszcza młodemu pokoleniu Niemców odsłonił rozmiar ludobójstwa, w którym uczestniczyło czynnie lub biernie pokolenie rodziców. Ponadto pierwsze reportaże telewizyjne z dawnego niemieckiego Wschodu, a obecnie polskiego Zachodu przybliżały niemieckim telewidzom także wojenne losy polskich osadników mieszkających w „poniemieckich domach”.

Odkrycie sąsiada
W tym odkrywaniu polskiego sąsiada przez niemiecką inteligencję niebagatelną rolę odegrało zainteresowanie polską kulturą, bardziej liberalną i otwartą na świat niż w większości innych „demoludów”. Polska szkoła filmowa, polski teatr, polska poezja i proza stały się modne wśród młodej zachodnioniemieckiej inteligencji, a tacy tłumacze jak Karl Dedecius, Klaus Staemmler czy Henryk Bereska z NRD, a potem Hubert Schumann – stali się nieformalnymi konsulami polsko-niemieckiego zbliżenia. To dzięki Dedeciusowi Myśli nieuczesane Leca robiły furorę w zachodnich Niemczech oraz – przemycane przez mur – także w NRD. I właśnie dzięki temu łódzkiemu maturzyście z 1939 roku, a potem niemieckiemu weteranowi spod Stalingradu Niemcy (a za nimi także komitet noblowski w Sztokholmie) dowiedzieli się o istnieniu poezji Czesława Miłosza i Wisławy Szymborskiej. Jego przekłady gorzko ironicznych wierszy Tadeusza Różewicza przytaczano potem także w esejach nie mających wiele wspólnego z Polską. A groteskowe sztuki i opowiadania Sławomira Mrożka składały się wraz z cierpkimi uwagami Witolda Gombrowicza na wizerunek absurdu „polskiego egzystencjalizmu” dobrze korespondującego z zapatrzeniem na modny wówczas egzystencjalizm Jean-Paula Sartre’a i Alberta Camusa oraz z niemieckim rozdrapywaniem dziejów własnych filozofów prawa i egzystencji z czasów III Rzeszy – jak Carl Schmitt i Martin Heidegger, co z kolei w latach siedemdziesiątych XX wieku wróciło rykoszetem do PRL. Wszak u nas niemieckie przykłady analiz języka III Rzeszy (jak LTI Klemperera) czy właśnie analiza „sprawy Heideggera” i problem rozliczania się z niemiecką przeszłością zainspirowały polskich autorów do krytycznej analizy języka PRL czy polskiej „hańby domowej” w czasach stalinowskich.

Można zaryzykować tezę, że wraz z Ostpoliik lat sześćdziesiątych XX wieku po raz pierwszy w historii najnowszej polskie i niemieckie życie kulturalne w pewnej mierze nałożyły się na siebie, tworząc wręcz po części system włoskowatych naczyń połączonych – wzajemnych przekładów, relacji, przeglądów i eseistycznych omówień. Polscy pisarze są oczywiście tłumaczeni także na angielski, francuski czy włoski. Otrzymywali nagrody literackie nie tylko w Austrii i Niemczech. I nie tylko zachodnioniemieccy pisarze – jak Grass – ujmowali się publicznie za pisarzami emigrującymi z Polski w latach sześćdziesiątych. Ale w Niemczech „kwestia polska” stała się częścią „kwestii niemieckiej”, tak jak w Polsce „sprawa niemiecka” od dawna była częścią „sprawy polskiej”.

Toteż w wielu wypadkach nadal to właśnie język niemiecki otwierał polskim autorom drzwi do Europy, a nawet na literacki tron w Sztokholmie. O tym, jak bardzo język niemiecki posłużył szwedzkiej Akademii jako literacka lingua franca w naszej części Europy, mogłem się przekonać wiosną 1980 roku, gdy prowadzałem znakomitego eseistę „Dagens Nyheter” Bengta Holmquista do Jerzego Andrzejewskiego, Zbigniewa Herberta i Tadeusza Różewicza, uchodzących za papabile do Nagrody Nobla. Rozmawiał z nimi w cztery oczy po niemiecku. I każdego przedstawił przyjaznym obszernym esejem w „DN”. Ale mimo wszystko najkorzystniej wypadł portret emigranta z Berkeley – Czesława Miłosza, z którym Bengt Holmquist rozmawiał już chyba po angielsku.

Lata osiemdziesiąte – powstanie „Solidarności” i wprowadzenie stanu wojennego w PRL – w obu krajach przesunęły optykę na sprawy polsko-niemieckie. Już wcześniej niemieckie media towarzyszyły tworzącej się w PRL opozycji demokratycznej. Książki Adama Michnika stawały się w zachodnich Niemczech lekturą obowiązkową tworzącej się nowej lewicowo-ekologicznej opozycji Zielonych wobec rządów najpierw socjaldemokraty Helmuta Schmidta, a od 1982 roku chadeka Helmuta Kohla. Toteż z satysfakcją przyjęli oni w 1985 roku także ostry list Michnika do Willy’ego Brandta, który będąc w 1985 roku w Warszawie, nie nalegał na spotkanie z, także noblistą, Lechem Wałęsą.

Stan wojenny i wielka fala „paczkowej” solidarności z Polską w latach osiemdziesiątych spowodowały także zmianę sposobu obecności polskich pisarzy w niemieckich mediach. „Spiegel” opublikował w odcinkach esej Adama Zagajewskiego Polska – kraj w cieniu ZSRR, a w 1983 roku ukazała się jego Cienka kreska – powieściowa rozprawa z zachodnioberlińskimi lewicowcami: wygadanymi, ale blaknącymi w spotkaniu z Polakiem z PRL. Po latach Zagajewski doczekał się niemieckiej odpowiedzi. Ulrike Jannsen-Jurreit, feministka „pierwszej godziny”, sparafrazowała polsko-niemiecką uczuciową niemożność w ironicznej powieści Niemożność miłości w środku Europy (PIW 2007), w której zaangażowana na rzecz „Solidarności” Niemka wprawdzie zakochuje się w solidarnościowym emigrancie, ale Adam jest pianistą‑neurastenikiem mającym w sprawach praktycznych dwie lewe ręce. Zagajewski z Berlina Zachodniego szybko przeniósł się do Paryża, lecz w niemieckich mediach był obecny do lat dziewięćdziesiątych XX wieku. „Frankfurter Allgemeine” dość regularnie drukowała jego wiersze, a dwumiesięcznik „Sinn und Form” jego eseje.

Poza tym niezależnie od zainteresowań poszczególnych redakcji czy redaktorów literaturą polską, uzyskała ona od 1980 roku w Darmstadcie swą nieoficjalna „ambasadę” w postaci założonego i kierowanego przez Karla Dedeciusa instytutu, który po niemiecku nazywa się Deutsches Polen-Institut, a po polsku najpierw nazywał się Niemieckim Instytutem Kultury Polskiej, a za czasów Dietera Bingena (1999–2019) oraz obecnie Petera Olivera Loewa nazywa się bardziej ogólnie Niemieckim Instytutem Spraw Polskich. Instytut miał i ma renomowanych protektorów – hrabina Marion Dönhoff wydawczyni „Die Zeit”, były kanclerz Helmut Schmidt, a obecnie była przewodnicząca Bundestagu Rita Süssmuth – oraz pokaźny dorobek.

Staraniem Karla Dedeciusa wydawnictwo Suhrkampa uruchomiło Bibliotekę Polską, która w ciągu dwudziestu lat osiągnęła pięćdziesiąt tomów składających się na autorski kanon literatury polskiej od początków do współczesności. Tom ostatni, Beniowski Juliusza Słowackiego, ukazał się w roku 2001, znajdując na pożegnanie serii uprzejme uznanie w felietonie (tak w Niemczech nazywa się działy kulturalne dzienników i tygodników).

Seria była szlachetna, ale dla wydawnictwa Suhrkampa rynkowo mało atrakcyjna, toteż nie została powtórzona w przypadku innych „literatur peryferyjnych” czy „półperyferyjnych”, za jaką w Niemczech uchodzi np. literatura holenderska. Argument był taki, że świetne i ważne książki zamknięte w szufladzie serii narodowej znikają z pola widzenia tych, którzy nie szukają egzotyki, lecz przesłania uniwersalnego w swoistym doświadczeniu regionalnym czy lokalnym. I tak Cees Noteboom czy Gert Maak sprzedają się przede wszystkim jako wybitni autorzy europejscy, którzy także dobrze znają Niemców, a czytelnik i tak dobrze wie, że obaj są Holendrami.

Taką twarzą polskiego Europejczyka byli w Niemczech lat dziewięćdziesiątych XX wieku Andrzej Szczypiorski, były więzień Sachsenhausen, autor Pięknej pani Seidenmann, a także Władysław Bartoszewski, były więzień Oświęcimia, związany z Żegotą, a po wojnie z „Tygodnikiem Powszechnym”, solidarnościowy ambasador w Wiedniu i wreszcie minister spraw zagranicznych. Zarazem zainteresowanie wzbudzili dwaj gdańscy pisarze młodszego pokolenia Paweł Huelle i Stefan Chwin, którzy otwarcie przyznawali się do niemieckiej przeszłości miasta, a Huelle wręcz wskrzeszał legendarne postaci z Blaszanego bębenka Grassa czy też te z Czarodziejskiej góry Manna. Niejako w ich cieniu, bez większego echa w niemieckich mediach, ale za to z tym większym wzięciem wśród czytelników, stopniowo zaczęła podbijać niemiecki rynek zmarła niedawno Maria Nurowska. A po niej – już na początku XXI wieku – Andrzej Sapkowski swym cyklem o Wiedźminie, który po niemiecku nazywa się Geralt.

[…]

[Dalszy ciąg w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.