Trzeba jednak pamiętać, że wielu polskich pisarzy właśnie poprzez przekłady na język niemiecki zaistniało w Europie, a kilku dotarło na szczyt – czyli do Nagrody Nobla. Najpierw był to Henryk Sienkiewicz, a potem Władysław Reymont. Co prawda pierwszego przekładu Chłopów dokonano na francuski, ale licho sfastrygowany przez nie bardzo znającą język polski arystokratkę Annę de Bovet, nie był zauważony, z kolei znakomite przekłady na ukraiński i rosyjski – przeszły bez echa w Sztokholmie. Dopiero niemiecki przekład Jana Pawła Kaczkowskiego (pod dźwięcznym pseudonimem Jean-Paul d’Ardeschah) otworzył oczy szwedzkiej Akademii. Powieścią zachwyciła się Ellen Key, głośna wówczas pisarka, pedagożka, feministka, przyjaciółka Selmy Lagerlöf oraz wpływowy krytyk literacki i członek Szwedzkiej Akademii Fredrik Böök, germanofil aż do bólu: aż do późniejszej fascynacji Hitlerem. To on wpłynął na to, by nagrodę przyznać związanemu z prawicą Reymontowi, a nie socjaliście Żeromskiemu.
Po roku 1945 wpływ języka niemieckiego w Europie z oczywistych powodów wyraźnie się skurczył. W Skandynawii młode pokolenie przeszło na angielski. W byłych krajach monarchii habsburskiej – na Węgrzech, w Czechosłowacji czy w dawnej Galicji – na rosyjski. Zarazem jednak doświadczenie hitleryzmu w
Niemal w całej powojennej Europie „zwykli” Niemcy znaleźli się na cenzurowanym – jako zbrodniarze wojenni, ludobójcy w obozach śmierci, skorumpowani okupanci zza biurka czy dziarscy żołnierze najpierw zachłystnięci mocarstwową tężyzną Rzeszy, a potem mieleni przez frontową maszynkę do mięsa lub zamarzający na rosyjskim froncie. Publicyści mocarstw zwycięskich, a także wracający z emigracji niemieccy intelektualiści zwracali uwagę także na niemieckie ofiary hitleryzmu – na los prześladowanych antyfaszystów i Żydów ukrywających się w Rzeszy, niemieckich więźniów kacetów, „wewnętrznych emigrantów”, a z czasem także na niemieckie ofiary wojny, frontowych żołnierzy, cywilów z bombardowanych przez aliantów miast czy uciekinierów ze Wschodu zimą 1945 roku.
W powojennej Europie kurczył się respekt dla języka niemieckiego. Ale warkot wojennej niemczyzny był wszechobecny w europejskim kinie i europejskiej literaturze po obu stronach żelaznej kurtyny.
W latach pięćdziesiątych
W zachodnich Niemczech „polska fala”, zainteresowanie wschodnim sąsiadem, ruszyła w związku z polskim Październikiem ’56. Klęska powstania na Węgrzech budziła na Zachodzie współczucie; natomiast kompromis zawarty przez Gomułkę z Chruszczowem – respekt dla warszawskiej Realpolitik, która pozwoliła na uniknięcie radzieckiej interwencji, uzyskanie pewnej swobody działania w polityce wewnętrznej i zagranicznej. Ta jeszcze niedawno lekceważona jako „państwo sezonowe”, a potem boleśnie realna Polska, przesunięta w Poczdamie zaledwie siedemdziesiąt kilometrów na wschód od Berlina, zaczęła budzić zainteresowanie w Republice Federalnej.
Granica na Odrze i Nysie od 1945 roku była w zachodnioniemieckiej świadomości niezasklepioną raną. Wraz z traumą utraty stron rodzinnych w Prusach Wschodnich, na Pomorzu czy Śląsku i dość powszechnie dławionym poczuciem wstydu z powodu najazdu i podboju w 1939 roku składała się na „polski kompleks” wielu Niemców. Oto wykonawcą i beneficjentem najboleśniejszej kary za wywołaną i przegraną przez Rzeszę wojnę nie był jej bezapelacyjny zwycięzca na Wschodzie, sowiecka Rosja, lecz akurat Polska rozjechana czołgami we wrześniu 1939 roku. To przecież sprzeczne z „porządkiem dziobania”, który zakłada, że zwycięzca bierze, co chce. Polska jako współzwycięzca
Tymczasem „polski kompleks” większości Niemców nakładał się na „niemiecki kompleks” Polaków – traumę klęski w 1939 roku i późniejszej okupacji wzmacnianej teraz upokorzeniem z powodu lekceważenia Polski przez to ważniejsze z dwóch państw niemieckich, lękiem przed osławionymi przez propagandę „niemieckimi odwetowcami” oraz wynikającą stąd zależnością od Moskwy jako „gwaranta” granicy.
Bez tego tła niepodobna zrozumieć „polskiej fali” w podzielonych Niemczech drugiej połowy lat pięćdziesiątych oraz dekady wykluwania się nowej Ostpolitik. Jej zwieńczeniem było formalne uznanie polskiej granicy przez Republikę Federalną 7 grudnia 1970 roku oraz widok kanclerza Brandta klęczącego akurat w Warszawie. Ostpolitik była dzieckiem zbudowanego w 1961 roku muru berlińskiego i zakończonego w 1962 roku remisem kryzysu kubańskiego między ZSRR a USA. Jej celem było uczynienie muru bardziej przenikalnym dla Niemców, by utrzymać więzi między obydwoma częściami podzielonego kraju. Droga wiodła przez Moskwę, Warszawę, Pragę i wschodni Berlin, ale jej sercem było nie tylko samo uznanie polskiej granicy pro forma, lecz także wewnętrzne pogodzenie się z nią. Na zachodzie Niemiec – w odróżnieniu od NRD – ten proces był jawny i trwał całe lata. Spór toczył się w mediach, w ugrupowaniach politycznych, na zjazdach Kościoła ewangelickiego, a także – po liście polskich biskupów z 1965 roku – wewnątrz Kościoła katolickiego. Tu nie chodziło jedynie o uznanie samej linii granicznej z Polską, lecz także Polski i Polaków jako rzeczywistych sąsiadów, a nie tylko masy dyspozycyjnej między mocarstwami. Istotną rolę odegrała tu świadomość niemieckiej winy, pobudzona na początku lat sześćdziesiątych
Można zaryzykować tezę, że wraz z Ostpoliik lat sześćdziesiątych
Toteż w wielu wypadkach nadal to właśnie język niemiecki otwierał polskim autorom drzwi do Europy, a nawet na literacki tron w Sztokholmie. O tym, jak bardzo język niemiecki posłużył szwedzkiej Akademii jako literacka lingua franca w naszej części Europy, mogłem się przekonać wiosną 1980 roku, gdy prowadzałem znakomitego eseistę „Dagens Nyheter” Bengta Holmquista do Jerzego Andrzejewskiego, Zbigniewa Herberta i Tadeusza Różewicza, uchodzących za papabile do Nagrody Nobla. Rozmawiał z nimi w cztery oczy po niemiecku. I każdego przedstawił przyjaznym obszernym esejem w „DN”. Ale mimo wszystko najkorzystniej wypadł portret emigranta z Berkeley – Czesława Miłosza, z którym Bengt Holmquist rozmawiał już chyba po angielsku.
Lata osiemdziesiąte – powstanie „Solidarności” i wprowadzenie stanu wojennego w PRL – w obu krajach przesunęły optykę na sprawy polsko-niemieckie. Już wcześniej niemieckie media towarzyszyły tworzącej się w PRL opozycji demokratycznej. Książki Adama Michnika stawały się w zachodnich Niemczech lekturą obowiązkową tworzącej się nowej lewicowo-ekologicznej opozycji Zielonych wobec rządów najpierw socjaldemokraty Helmuta Schmidta, a od 1982 roku chadeka Helmuta Kohla. Toteż z satysfakcją przyjęli oni w 1985 roku także ostry list Michnika do Willy’ego Brandta, który będąc w 1985 roku w Warszawie, nie nalegał na spotkanie z, także noblistą, Lechem Wałęsą.
Stan wojenny i wielka fala „paczkowej” solidarności z Polską w latach osiemdziesiątych spowodowały także zmianę sposobu obecności polskich pisarzy w niemieckich mediach. „Spiegel” opublikował w odcinkach esej Adama Zagajewskiego Polska – kraj w cieniu ZSRR, a w 1983 roku ukazała się jego Cienka kreska – powieściowa rozprawa z zachodnioberlińskimi lewicowcami: wygadanymi, ale blaknącymi w spotkaniu z Polakiem z PRL. Po latach Zagajewski doczekał się niemieckiej odpowiedzi. Ulrike Jannsen-Jurreit, feministka „pierwszej godziny”, sparafrazowała polsko-niemiecką uczuciową niemożność w ironicznej powieści Niemożność miłości w środku Europy (PIW 2007), w której zaangażowana na rzecz „Solidarności” Niemka wprawdzie zakochuje się w solidarnościowym emigrancie, ale Adam jest pianistą‑neurastenikiem mającym w sprawach praktycznych dwie lewe ręce. Zagajewski z Berlina Zachodniego szybko przeniósł się do Paryża, lecz w niemieckich mediach był obecny do lat dziewięćdziesiątych
Poza tym niezależnie od zainteresowań poszczególnych redakcji czy redaktorów literaturą polską, uzyskała ona od 1980 roku w Darmstadcie swą nieoficjalna „ambasadę” w postaci założonego i kierowanego przez Karla Dedeciusa instytutu, który po niemiecku nazywa się Deutsches Polen-Institut, a po polsku najpierw nazywał się Niemieckim Instytutem Kultury Polskiej, a za czasów Dietera Bingena (1999–2019) oraz obecnie Petera Olivera Loewa nazywa się bardziej ogólnie Niemieckim Instytutem Spraw Polskich. Instytut miał i ma renomowanych protektorów – hrabina Marion Dönhoff wydawczyni „Die Zeit”, były kanclerz Helmut Schmidt, a obecnie była przewodnicząca Bundestagu Rita Süssmuth – oraz pokaźny dorobek.
Staraniem Karla Dedeciusa wydawnictwo Suhrkampa uruchomiło Bibliotekę Polską, która w ciągu dwudziestu lat osiągnęła pięćdziesiąt tomów składających się na autorski kanon literatury polskiej od początków do współczesności. Tom ostatni, Beniowski Juliusza Słowackiego, ukazał się w roku 2001, znajdując na pożegnanie serii uprzejme uznanie w felietonie (tak w Niemczech nazywa się działy kulturalne dzienników i tygodników).
Seria była szlachetna, ale dla wydawnictwa Suhrkampa rynkowo mało atrakcyjna, toteż nie została powtórzona w przypadku innych „literatur peryferyjnych” czy „półperyferyjnych”, za jaką w Niemczech uchodzi np. literatura holenderska. Argument był taki, że świetne i ważne książki zamknięte w szufladzie serii narodowej znikają z pola widzenia tych, którzy nie szukają egzotyki, lecz przesłania uniwersalnego w swoistym doświadczeniu regionalnym czy lokalnym. I tak Cees Noteboom czy Gert Maak sprzedają się przede wszystkim jako wybitni autorzy europejscy, którzy także dobrze znają Niemców, a czytelnik i tak dobrze wie, że obaj są Holendrami.
Taką twarzą polskiego Europejczyka byli w Niemczech lat dziewięćdziesiątych
[…]
[Dalszy ciąg w numerze.]