10/2024

Wojciech Mazurek

Musztarda z powrotem

Gdzieś na wysokości Calais, utkwiwszy – po duszonym kurczaku i stosownym toaście – w poniżających (désobligeant) ciasnościach niegościnki (desobligeant), biedny Yorick wysnuł z siebie klasyfikację „opuszczających kraj rodzinny”. Znalazło się w niej miejsce dla wyjeżdzających z niemocy ciała, tępoty umysłu, pychy, nadmiaru żółci, ciekawości, męczeństwa, pielgrzymstwa, nieuchronnej konieczności, śledziennictwa, braku zajęcia, delikwenctwa, próżności, paragrafu, uciśnienia, niewinności. Plątał się między nimi także zwyczajny podróżnik zatroskany głównie o zaoszczędzenie dwóch, trzech szterlingów na indyku. Yorick, choć w chwili sporządzania katalogu podlegający niegościnkowej subsumpcji, był inny – sentymentalny. Stanowił kategorię samą w sobie – podróżnika „z konieczności i z besoin de voyager”, łykającego fragmentaryczne i kapryśne „ślady i odbicia” francuskich peruk, pocztylionów, topoli i dróg, całowań rączek i ust, brodzącego oczami i nosem po flandryjskich placach, esplanadach i tabakierach.

„Nostalgia jest nieodłącznym elementem pisarstwa podróżniczego” – Krzysztof Varga opuścił Polskę ze wszystkich powodów, którymi Laurence Sterne umeblował głowę Yoricka, ale najbardziej chyba z nostalgii. Zanim Johannesy Hofery czy Jourdany le Cointe’y wydały wojnę tej dyspozycji schorzałej wyobraźni – wpijającej się regionalnie w bezbronne głowy jako Heimweh czy le maladie du pays, zwichniętej przez drgania zwierzęcych duchów we włóknach śródmózgowia, wyzwalającej w rzymskich centurionach z Grecji i członkach piekielnych kolumn Turreau bolesną chęć powrotu do domu niechybnie przytłumiającą żądzę mordu – Grecy wypracowali już swoją mądrość. Nie żadne algos, ból, dominowało w ich myśleniu, tylko nóstos, powrót i ocalenie. „Ocalający powrót” stał się u Greków przedmiotem gatunku literackiego, nóstōn, praktykowanego z zapałem przez Augiasa czy Eumelosa. Materiału w zdobywcach Troi mieli po czubek Mitikasu. Wszystko to zaginęło, a Odyseja wyrosła w coś innego.

Gustave Flaubert i Marcel Proust co do Normandii i Bretanii byli zgodni. Pełno w tych krainach – nieważne w Trouville czy w Combourgu – „mdłych wyziewów”. U pierwszego rodem z ciągniętego za sobą życia, o czym tak ładnie opowiadała Luiza Colet, przesuwając palce tłustego jak papuga doktora Braithwaite’a po miękkim nadgarstku, u drugiego najprościej – z kuchni. W Ostrygach i kamieniach. Opowieści o Normandii, Bretanii i Pikardii Vargi dominuje Flaubertowska la fade exhalaison de la vie qu’on traîne. Francuskim Grand Tour pisarz pragnął wstrzyknąć sobie dawkę „znieczulenia przed ćmiącym bólem życia w drgającej w konwulsjach współczesnej Europie”. Nic dziwnego więc, że nawet menelicy z Rouen przypominają mu Michela Houellebecqa. Ale nie o Europę w ogólności tu przecież tak naprawdę szło, tylko o Polskę. Żadne to zaskoczenie dla czytelników Dziennika hipopotama, zapisu świadomości roczników 1960, byłych rockandrollowców, byłych bis parnasowców, już wyrośniętych, słuchających Bacha ze wszystkimi konsekwencjami, ale wciąż najlepiej rozpoznających się w tekście Grabaża: „dlatego ja każdego dnia wyjeżdżam z Polski / Z Polski do Polski”. Tyle że depresyjną gadaninę autora Serotoniny czasem na minutę i dwadzieścia dwie sekundy zagłuszał młot pneumatyczny, a u Vargi niepohamowana retoryka prześmiesznie przesadzonej inwektywy umościła się jako jedna z zasad kompozycyjnych. W Dieppe jakoś tak z neufchâtela przez grzechy główne i Jacques’a Le Goffa przeszło na cywilizację Merowingów, a od niej – prawem ojcowskiej pogadanki historiozoficznej przy obiedzie dla niepoznaki przez literaturoznawców denotowanej jako eseistyczny skrót – na „chore fantazje zakompleksionych rodaków o Wielkiej Lechii” i zagrzebanych w kniejach, borach polskich (dla równowagi też madziarskich na stepie szerokim) praprzodkach, po których nie ostał się ni jeden ułamek garnuszka. Albo kiedy widok katedry w Amiens – znowu przez Le Goffa, w końcu miał żonę‑historyczkę‑Polkę – aktywizował wspomnienie rodzimych, ceglanych „nędznych namiastek” gotyku wyradzających „płytką, pozbawioną duchowości, nie katartyczną, ale rytualną, nie metafizyczną, ale odpustową” wiarę Nadwiślan „pełzających wśród przyziemnych podłych grzechów, trzęsących się ze strachu przed karą piekielną”, nieskończenie – o te bory, knieje! – odległych od doświadczenia „doskonałości i harmonii, niewzruszonej mocy i nieskończonego spokoju”. I tak jeszcze w kilkunastu miejscach. Więc: odprasowujemy mankiety, wywijamy kołnierze i rżniemy Rogerem Scrutonem? Przypadek kliniczny ojkofobii? A może nerw la vitupération, więc antynowoczesności, kolejne polskie wcielenie koncepcji Antoine’a Compagnona? E tam. Bezczelna, przewrotna ostentacja pisania, tak jakby nie było biednych małżeństw w rozwodzie podmywanych przez scudzoziemczałych, fircykowatych panów Damonów, sędziowsko‑podkomorzańskich pouczeń, grzybiarskich dyskusyj, Witolda Gombrowicza i Malcolma X.

Polskie pisarstwo podróżne, bo przecież Ostrygi i kamienie to nie reportaż, ma godną i leciwą tradycję gatunkową. Apodemika, itery, relationes de viagem, hodoeporikony, eposy peregrynackie. Ojcowie wysadzali takie dla synów, synowie dla ojców. Varga, gdyby chciał, mógłby jechać przez Francję szlakiem Jana i Marka Sobieskich zapisanym w Diariuszu drogi przez spolegliwego preceptora chłopców Gawareckiego. Musiałby jednak zaczynać z Kijan, więc wybrał bezpieczniejszy – nie ma Wieprza i anten 5G – przewodnik przetłumaczony specjalnie dla niego przez Pawła Łapińskiego Polami i wybrzeżem (w oryginale jest par les grèves, więc chyba powinno być wybrzeżami) duetu Gustave Flaubert Maxime Du Camp. Autor Nagrobka z lastryko unika literackich ogniw pośrednich, oglądu Normandii czy Bretanii przemielonego przez czyjeś inne spojrzenia. Flauberta i Du Campa cytuje czasem dla smaczku, dla jakiegoś wyjątkowo barwnego określenia, a czasem dla uwydatnienia historycznych zmian krajobrazu. Debiutanckie utwory tego pierwszego czy młodzieńczą Normandię Prousta – żeby podywagować o pubertalnych chandrach i grafomaniach pisarzy. Honoré de Balzaca – po jakąś metafizykę związku Szuan, hreczanego placka i ziemi. Andrzeja Szczypiorskiego – żeby z XV‑wiecznych pogromów z Arras wywieść naukę moralną. Annie Ernaux – żeby z kubatur budynków Yvetot wysnuć właściwości jej stylu. I tyle. O świadectwach Bernardina de Saint‑Pierre’a, Jules’a Micheleta, Victora Hugo, Fortuné’a du Boisgobey’go i tysiącach innych – na szczęście w Ostrygach i kamieniach ani śladu. Nawet Na normandzkim brzegu Marii Konopnickiej i Na skałach Calvados Antoniego Sygietyńskiego się nie załapały.

Tylko w opisie domku wiadomej pustelni w Croisset pisarz wyręcza się Renatą Lis. I dobrze, bo Ręka Flauberta to piękna książka. Z nią za to konfrontuje się kulinarnie. Lis uznała Francuzów za upośledzonych kulturowo, historycznie, gastronomicznie i ontologicznie, bo nie jedli hreczki według przepisu Ryszarda Przybylskiego. Ba, w jakiejkolwiek postaci jej nie jedli. Po hreczce z cebulką, z kefirem nagle te wszystkie ostrygi, sery i bagietki stawały się jakieś mdłe, oklapłe, cuchnące obczyzną. W tym kontekście pieczołowicie opisywane konsumpcje gryczanych naleśników, bagietek z jambon cru i kurczakiem z notowanych zawsze z nazwy boulangeries, numerologiczno‑biblijne wyznania wiary w „czwórcę normandzkich serów, gdzie Bogiem Ojcem jest camembert, Synem Bożym pont‑l évêque, Duchem Świętym chyba musi być livarot, a Matką Boską – neufchâtel” (zawahanie przy livarocie wynikało z jego „kurewskiego charakteru” i aromatu „zjełczałej spermy”) w Ostrygach i kamieniach odgrywają rolę świadectwa inkulturacji na zabój, bez przebaczenia.

Ryzyko konstruowania eseju podróżnego po Francji jest potrójne. Po pierwsze, może się okazać, że warstwę informacyjną zerżnąłeś z czyjeś uczonej księgi. Dajmy na to Jeana Gimpela czy Pierre’a du Colombiera jak Zbigniew Herbert w Kamieniu z katedry. Po drugie, mogą oślepić cię słońce i rzeczywista omniscjencja jak Adama Wodnickiego w Tryptyku oksytańskim. Po trzecie, istnieje obawa, że pokusa opowiedzenia o każdym interesującym transepcie, maswerku, kwiatonie, a choćby jeszcze o tej roueńskiej wimperdze z Saint Maclou, nieco wykołysze czytelnika. Tak jak się stało w świętej, z nabożną czcią zabezpieczonej w czwartym rzędzie pierwszej półki za drukarką, księdze architektów polskich, Drogami średniowiecznej Europy Aleksandry Olędzkiej‑Frybesowej.

Takich – choć przecież na swój odlotowy (jak ten koleś gadający o bombie jądrowej w Odlocie Miloša Formana) sposób cudnych – manowców Varga uniknął. W dodatku zachowując wszystkie najbardziej boże, wysmażone przez Romana Krzywego, wyznaczniki formalno‑kompozycyjne relacji z podróży: autoptyczność (wszędzie z nawigacją Bożeną dojechał), dygresyjność uwarunkowaną namolną „ekspozycją warstwy podmiotowej”, skrzyżowaną z rozbudowanymi partiami deskryptywnymi, chiazmatyczną relację między „ja” i przestrzenią, „dehierarchizację elementów świata przedstawionego”, „sekwencyjność relacji” „rozchwiewającą związki przyczynowo‑skutkowe” na rzecz „porządku konsekutywnego”. Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, co to ostatnie znaczy. W każdym razie pisarstwu Vargi najbliżej pewnie do projektu podróżniczego Andrzeja Stasiuka (tzn. „bo to moja podróż i chuj komu do tego, dokąd jadę”, jak autor Wschodu odpowiedział kiedyś w Opolu na jakieś moje przemądrzałe, pubertalne pytanie), tyle że kierunki geograficzne – przeciwne.

Naukowych rzeczy o twórczości autora Bildungsroman napisano zaskakująco niewiele. Tomasz Gruszczyk przedstawił ją – w osobliwym zestawieniu ze Stanisławem Czyczem i Zygmuntem Hauptem – jako inicjujące kolejne gry z pamięcią o kumplach, dziewczynach, piwach i śmierci exemplum ponowoczesnej kondycji na dobre zatraconej w rozbitej aksjologicznie i epistemologicznie rzeczywistości. Agnieszka Nęcka jako „melancholijną pętlę”, kompulsywny rewatch vanitas vanitatum et omnia vanitas, zacięty, fascynujący filmik wanitatywny, nieuchronną iterację smutku po seksie, zdrady po ideałach, trumny po kolegach z wypalonymi mózgami. I tak trochę jest. Varga chce być przede wszystkim prozaikiem, planuje powieść – oczywiście zajadającą się autobiografizmem – o męskim liceum katolickim (pomijam tę zapowiadaną od lat 90. o narciarstwie) i z nią wiąże nadzieje w zakresie, jak to się ładnie mówi, dystrybucji prestiżu. Cóż poradzić jednak, jeśli prawdziwie ciekawe w jego dorobku są właśnie te bagatelizowane przez niego samego eseje podróżne – trylogia węgierska i Ostrygi i kamienie?

Opowieści o Normandii, Bretanii i Pikardii narracyjne „ja” nie drapuje się na subtelnego erudytę w muszce szukającego źródeł kultury śródziemnomorskiej, wyznawcę Boga Barucha Spinozy i Blaise’a Pascala, ani zdroworozsądkowego przybysza, swojaka czytelników, który wszystkim wytłumaczy, dlaczego cywilizacja Zachodu już upadła, francuskie kościoły płoną, a w reprezentacji jest za mało białych. Nie zajmują go żadne rubaszne domestykacje czy nieodpowiedzialne egzotyzacje. Sceną pierwotną, źródłową książki – opisaną jednak tylko w dzienniku –jest przedhistoryczna, bo z końca lat 80., wyprawa zarobkowa do Normandii na winobranie, w czasie której po raz pierwszy zarobiło się grubsze pieniądze, paliło zioło, poczuło szczęśliwym i wolnym. Figury tego afektu – jakiejś Schillerowskiej „wolności za pomocą wolności”, zespolenia bezinteresownej, niezawłaszczającej estetycznej kontemplacji z ontologiczną, samoswoją niezależnością – powracają w Ostrygach i kamieniach. To marzenie o ogrodzie, o „finiszowaniu życia w roli ogrodnika”, o „rozkosznym duszeniu” przydrożnych Matek Boskich przez różaneczniki i azalie na drodze z Fouesnant do Cap Coz. To – doskonale zbędna, bo trzysta lat temu już napisana przez Richarda Addisona – gwałtowna tyrada przeciwko francuskiej namiętności przycinania drzew do geometrycznych wzorców André Le Nôtre’a. To gładkie wejście w parowieczną tradycję zachłystywania się gotykiem jako wybuchem wolności. To wprowadzane z zaskakującą konsekwencją porównania plażowych wodorostów, kamyczków z Fécamp do upiornych macek wciągających otumanionych spacerujących za nogi, a zabytkowych, pogruchotanych stacji radarowych, umocnień i bunkrów z Cap Fagnet do dziwacznych i osobliwych, nieredukowalnych do turystycznej ekonomii, pozostałości kosmicznych katastrof, śladów bytności przybyszów z kosmosu. Inwektyw przeciwko logice turystyki nawet nie ma co katalogować. W końcu nieprzypadkowo Varga przywołuje kolejne tytuły i gwiazdy kina noir, niedwuznacznie wskazując, że oto w czasie podróży jesteśmy w tym kręgu – mozolnie, ćmiąco, w zblazowaniu, znoju, z wysiłkiem, bez żadnych udogodnień, znieczuleń, fatalistycznie i nieuchronnie zmierzającym do katastrofy.

Technika deskryptywna Vargi smakuje monotonnie, ale pożywnie. Układa się w sekwencję: 1) kategoryczna gnoma (np. „upamiętnienie okropności zinfantylizowało się i polega na przerabianiu ich na popkulturę i pomniki, które nie budzą grozy, lecz dziecięcy zachwyt”); 2) rejestracja wyspowo porozrzucanych śladów Wielkiej Wojny, doświadczenia masowej rzezi, która przeorała północno‑zachodnią Francję, kiczu i nudy muzeów, instalacji, pomników, symulacji, zgromadzonych gruchotów, mundurów i czaszek, rejestracja bezsensowna, rozpaczliwa, żarliwa w enumerowaniu tych fantomów pamięci niemówiących niczego o prawdziwej wojnie (np. Muzeum Sommy); 3) zapis jazdy samochodem; 4) opis śniadanioobiadu z ewentualną persyflażową perypetią z noclegiem; 5) wypis z Polami i wybrzeżem; 6) inwektywa pod adresem masowej turystyki; 7) drobiazgowa, sugestywna deskrypcja miejsca kluczowego dla rozdziału, w obrębie której obsesyjne tematy twórczości Vargi uzyskują nie autobiograficzne czy memoratywne, ale przedmiotowe, można powiedzieć: figuratywne, obiektywne korelaty, np. wspaniałe fragmenty o danse macabre w Kernascléden, knajpie Les Mélèzes, nabrzeżu ostryg w Cancale czy Tkaninie z Bayeux; lecz także płaski, grzęznący w konstruowaniu sztucznych cywilizacyjnych przeciwstawień i szukaniu wydumanych pierwocin, opis menhirów z Carnac czy nudnawa, przesłonięta szkolnymi wypiskami kuriozów z żywotów świętych, wizyta w Carnoët; 8) nostalgiczny aspekt refutacyjny (np. figura Jana Pawła II w Ploërmel); 9) kanapka z boulangerie; 10) „przejedzenie pięknem, aż do kompletnego znudzenia”.

Odwiedzone przez Vargę w drodze powrotnej do Polski kolejne miejsca absurdalnie głupiej rzezi Wielkiej Wojny potwierdzają intuicję François‑René de Chateaubrianda, że wszystko to Grand Bé, po bretońsku – podobno, bo żaden słownik tego nie rejestruje – Wielki Grób. Albo jak w Gulaszu z turula na cmentarzu oglądane „jędrne pośladki i piersi wykute na wieczność w nagrobnych kamieniach”. Chyba że: po tym całym kiczu, po tych wszystkich nabzdyczeniach, przekornościach, ostentacjach, rozjazdach, omroczeniach i zanudzeniach wymierzonych w ćmiącą beznadzieję Polski spostrzeże się na wyjezdnym w delikatesach przy Grand‑Place w Arras „musztardę diżońską, najbardziej francuską z francuskich musztard, narodowy skarb i symbol” produkowaną w Kcyni i stamtąd sprowadzaną na potrzeby subtelnych podniebień Francuzów jako „Moutarde de Dijon Kcyńska”, „z jadowitą satysfakcją kupi i zawiezie do Polski”.

Bo życie, jak w wierszu Romana Honeta, może i „pożąda ciemności, jebnięcia” czy – to już u Vargi – „źródełka wiecznej młodości” w „rzekomym lesie Brocéliande”, ale tak naprawdę to neufchâtela, taniej boulangerie i musztardy. W gruncie rzeczy nie ma innego nóstou.

Krzysztof Varga: Ostrygi i kamienie. Opowieści o Normandii, Bretanii i Pikardii.
Wydawnictwo Czarne,
Wołowiec 2024, s. 368.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.