Wspominam Leca, gdyż najnowszy tomik Ewy Lipskiej, Miłość w trybie awaryjnym, uwspólnia z nim jeden z rozpoznawalnych chwytów, a mianowicie nadawanie wierszom tytułów od pierwszego słowa tekstu (znany z Lecowego zbioru Do Abla i Kaina z 1961 roku). Nie jedyny to jednak powód, jest i drugi. Lipska, jak on, scedza tu wiersze do minimum i dalej, by przejść w paradoksalną przestrzeń ujemną wiersza. A tam zostaje czysty dualizm, odczuwalny jako rozdarcie. Niezgoda na bycie, cierpienie, istnienie, na wszystko.
Tak daleko – w skali całej książki – nie posunęła się jeszcze nigdy. Historykowi literatury z głębi pamięci wychynie może hasło „najmniej słów”, lecz postawione na głowie, bo Przybosiowi szło o czystość konstrukcji, obranie jej z poetyckich nadmiarów. Tu zaś znaczna część wiersza rozgrywa się w przestrzeni wirtualnej lub, jak kto woli, w umyśle czytelnika: niech domyśli to, co jest w stanie domyśleć. A to, co jest do domyślenia, jest niewesołe:
Litr umarłych na stole.
Już nie ma nikogo
kto jest.
To cały wiersz. Można powiedzieć: pusty. No, ale jednak ktoś w nim jest. Jacyś „my”, uczestnicy libacji, oraz umarli w spirytusie. Cokolwiek nie rzec, mamy do czynienia z biesiadą widm: skoro nie ma nikogo, kto jest, szklanki podnoszą postbyty. A jedynym aktem egzystencjalnym tychże zdaje się spijanie wódki pamięci. Powinna być czarna, prawda? Czy są czarne alkohole? Trzeba zapytać Becketta.
Skoro mowa o płynach, przypomina się zwrot „liofilizacja języka”, jakim w pamiętnej recenzji obdarzyła zbiór Strefa ograniczonego postoju (1990) na łamach „Odry” Anna Janko. Wtedy się to zaczęło; że trzeba by czegoś dolać – pisała o poetce poetka – aby wiersz rozkwitł. Po blisko dwudziestu latach przynajmniej już wiemy czego. Kiedyś (podobno) poetom i kochankom rozpuszczano w winie perły. Tu smakujemy inny roztwór. Roztwór, który przyrządza się in extremis, w trybie awaryjnym.
Czyli: gdzie? Gdzie nas zaprowadzono? O tym mówi ostatni, krótki jak kreska pod rachunkiem, wiersz tomu:
zaczyna oddychać
budzi się lęk
umarłych.
W liście do Ewy Lipskiej z Wiednia, datowanym 21 marca 1987 roku, a przedrukowanym w tomie korespondencji i rozmów Boli tylko, gdy się śmieję… (2018), pisał Stanisław Lem: „Pisze Pani przede wszystkim o sprawach ostatecznych i ta eschatografia jest na wskroś przeszyta spokojem dojrzałego nieszczęścia, jako zrozumienia naszej kondycji i podbita / podszyta tym wszystkim, co w zasadzie niewyrażalne, ale Pani jakoś to przemyca…”. Oczywiście z takim właśnie przemytem mamy tu do czynienia – lecz co kryje szmuglerski worek? Paradoksalne zdanie nakazuje nam wierzyć (to ta słynna asercja), że śmierć oddycha, aczkolwiek, jeśli zaufać wizerunkom, zasadniczo bywa szkieletem, oraz że umarli, choć wszystko im jedno, miewają powody do obaw. Jedna niemożliwość powoduje drugą. A więc to jakaś inna śmierć i inni umrzycy. Wygląda na to, że bohaterka miewa okresy wzmożonej aktywności, a nieboszczycy cieszą się, by tak rzec, kondycją niedoumarłych, jak powiedziałby Leśmian. Wszystko to bardzo możliwe, bo cóż my o tym wiemy? Po tamtej stronie śmierć ma jeszcze czym pogrozić lokatorom niebytu. Czyli zgotować im taki los, że zatęsknią za nieistnieniem. „Bo nigdy dość się nie umiera” – znów skwitowałby to Leśmian. Autorka Pamięci operacyjnej zaprasza nas więc do Leśmiandii, tylko zdecydowanie posępniejszej. Do Leśmiandii negatywnej, gdzie Nicość przenicowałaby nawet samą siebie, choć – w przeciwieństwie do Leśmiana – poetka nie folguje sobie z mnożeniem odsłownych bytów, tutaj także trzymając się reguł ciemnej ascezy. Tak, gdy domyśleć konsekwencje eschatologiczno-ontologiczne obrazów (a może anty-obrazów) Lipskiej, włos się jeży. „Tylko jeden żył od Początku Świata do jego Końca – Strach”. To znów Lec, ale myśl ta bodajże parafrazuje któregoś ze starożytnych – z czasów, gdy filozofia była wciąż mitologią.
U Lipskiej jednak na początku jest Miłość. Choć zagrożona Końcem. Miłość w trybie awaryjnym, to znaczy taka, której wysiadło zasilanie, która jedzie na bateriach w rytm mrugania alarmowej diody. Gdyż wszystko odbywa się tu w realiach
układy scalone
naszych ciał
byliśmy strzępem kabli
kłębkiem nerwów.
Na multimedialnym głodzie
włączaliśmy życie.
Wyłączaliśmy życie.
Nasze baterie
ładowały się w piekle.
Co się robi w takiej sytuacji? Włącza i wyłącza aparat, z nadzieją, że sam się naprawi. Tak właśnie – w środkowej strofie – desperacko wyłącza się i włącza życie (ze sobą). Ale nic z tego, miłość nie chce zaskoczyć. Wychodzi na jaw jedynie, że zużywana na te paniczne próby energia płynie ze źródeł infernalnych. Trudno nie pomyśleć, że może byłoby lepiej, gdyby wszystko padło od razu. Ale rzadko tak bywa. I w informatyce, i w miłości trudno się rozstać z nadzieją. „A może jak zrobię tak, to odpali?” A jak nie tak, to inaczej. Z tego względu na uwagę zasługuje myśl, że (jak czytamy) już przed awarią miłosny hardware był w opłakanym stanie. Źle go eksploatowano, zdaje się, niedbale, z naruszeniem parametrów. Teraz w jego ruinach roni łzy żywcem pogrzebany software – ten, którego możliwości, dary i uroki poezja Ewy Lipskiej od zawsze pozostawiała (głównie) w strefie milczenia.
Wiersz cytowany powyżej pisany jest w czasie przeszłym, lecz tytuł zbioru iskrzy jak naderwany kabel czasem teraźniejszym. Co działa w trybie awaryjnym, jakoś mimo wszystko działa. Nie wiadomo, jak długo, może i niesprawnie, zapewne w stanie zagrożenia, ale jednak. Przełączyć się na tryb awaryjny to dać sygnał, że nie wszystko stracone. Powtarzanego tu słowa Ewa Lipska już raz użyła w wierszu Wyjście awaryjne z tomu Stypendyści czasu (1994). Bohater tego wiersza, sceptyczny filozof-amator nauczył się zadowalać resztkami tego, co ludziom niemłodym łaskawie użycza życie:
co sądzi o życiu pozagrobowym
odpowiada: to tylko wyjście awaryjne.
Dużo lepszym wyjściem jest jednak pisanie wierszy. Choćby i torpedujących nasze nawyki poznawcze – co zresztą Lipska, w innym nieco stylu, lubiła robić od początku swojego pisania – takimi oto obrazami: „Oddycham / przez pełne morze / rekinów” (Rekiny) albo „Ktoś wynosi nasze krzesła / i wrzuca do morza” (To, co zostało). Jak reagujesz, Czytelniku? Za grube efekty, za bardzo na skróty, zbyt chropawe, za słabe więzi logiczne? Wszystkie te reakcje tomik Lipskiej nie tyle zakłada, ile – zdaje się – bierze pod uwagę. W galerii malarstwa swojej duszy poetka obraca bowiem obrazy do ściany. Świat nieszczęśliwy nie może produkować obrazów szczęśliwych – a choćby i pozytywnych w sensie tekstowej ontologii. Lipskiej „kopalnie Imaginacji” to nie sztolnie romantyków, to nie podziemne krajobrazy, choćby i groźne, ale pełne znaczeń. Nic takiego nie dostaniemy. Dostaniemy aporię, przygodność, bezkompromisowość stanu przejściowego. Umarli Lipskiej stoją w drzwiach obrotowych bytu – razem z nami. A może i nie z nami, może przeciw nam. Podpierając się synekdochą, nie nadużywając metafory, kuśtyka duch tych wierszy, demonstrując chromość, niegotowość, prowizoryczność – wiersza i świata. Świata nieludzkiego, nie-żywego, poza małymi wyjątkami.
Znamy rozróżnienie na poetyckie pisanie sobą i o sobie. Gdy charakter poety sprowadza się do ascezy, do przemilczeń, zostaje nam rozpoznawać metodę torturowania przezeń swojej wyobraźni i pytać, jaki jest w tym cel oraz – ewentualnie – jaką można czerpać z tego przyjemność. Acz pytanie o przyjemność jest tu pytaniem przewrotnym.