06/2023

Adrian Gleń

Na deficyt obecności.
Notatki na marginesie Esejów Tymoteusza Karpowicza

Habent sua fata libelli. Ale i czytelnicy mają swoje historie. Nie czytamy wszak książek zawsze wtedy, gdy czekamy akurat na określone słowo, wieść, przesłanie. Mimo to zdarza się nam przeczuwać, iż ta, a nie inna lektura musi być w naszym – określonym, sprowadzonym do tu i teraz – czasie elementem, który przyniesie niezbędną do dalszej egzystencji wiedzę. Ba, chcielibyśmy, aby lektury przychodziły w takim właśnie momencie, aby – po ich odbyciu – można było powiedzieć: „ach, tak, tego pragnąłem, tego wyczekiwałem, słowa te (a nie inne) przyszły w samą porę”. Więc chcemy, by czytanie konkretnej książki było przez nas widziane jako swoista konieczność, może nawet metafizyczna, jak odpowiedź podszeptana w wewnętrznym języku, której nikt, tylko my właśnie stajemy się adresatami. Ilekroć zatrzymuję się na tej transcedentalnej przypadłości mojego myślenia, tyle razy staje mi przed oczami wiersz Kto na kogo czeka Juliana Kornhausera ze Zjadaczy kartofli:


Chciałem sięgnąć po książkę,

ale w pewnej chwili moja ręka

zatrzymała się w powietrzu:

nie wiedziałem, co wybrać.

Jak to dobrze, pomyślałem

nagle, że to książki czekają

na mnie, a nie ja na książki.


Kornhausera nie interesował dyskurs dotyczący „wsobności” literatury, jej „literackości”. Wszak literatura jest universum ustrukturowanym (a życie rzadko kiedy takim bywa), w którym istnieją pewniki (oto na przykład początek, komplikacja, wreszcie coda), „światem” poddającym się badaniu, obiektem wdzięcznym, oferującym siebie jako substytut domostwa, nawet wtedy, gdy dzieło łamie się, rwie, gdy autor kluczy, meandruje, powtarza się i przyznaje do kapitulacji, nawet wówczas dzieło staje się obrazem tego wszystkiego, a jako takie ustanawia pewną ramę dla tego, co w naszym życiu i poznawaniu właśnie anarchiczne, bezforemne, nieposkładane. No i nawet jeśli nie jest „ucieleśnieniem” ładu, interpretujący znawca usuwa zazwyczaj to, co inne/niewyrażalne. Wszak zamieszkać można tylko w przestrzeni, która poddaje się uprawie.

Końcowe, zapisane w wierszu olśnienie: „Jak to dobrze, pomyślałem / nagle, że to książki czekają / na mnie, a nie ja na książki”, świadczy o tym, iż upragnioną, wartościową wydaje się sytuacja ustabilizowania „ja”, że – owszem – człowiek rozumie siebie w kategoriach procesualnych (gest poszukiwania „litery w bibliotece” wszak, zauważmy, wynika z niemożności dookreślenia własnych oczekiwań), jednakowoż ma poczucie, iż ukonstytuowanie jego własnej podmiotowości musi się dokonać. Jakoś nie chce mi się wierzyć w to, że są ludzie, których nie interesuje w ogóle możliwość scalenia, opowiedzenia swojego życia, choćby było lepianką, na którą składają się sekwencje wydarzeń, koraliki nanizane na jeden sznurek żywota. Aby dalsze uczestnictwo w kulturze było świadomym aktem wyboru i kreacji, aby to „książki na mnie czekały”, musimy mniej więcej wiedzieć, kim jesteśmy. Żeby bowiem słowo ugodziło nas swoim wezwaniem, potrzeba zarówno przystawalności, jak i pierwotnej obcości tego słowa wobec naszego kulturowo-językowo świata, którego w jakiś sposób jesteśmy pewni (a przynajmniej nie kwestionujemy tego, że istnieje w przeczuwanej przez nas postaci). Wówczas bowiem potrafimy literaturze zadawać nurtujące nas pytania, a wcześniej ku niej w ogóle się zwrócić.

Odsuwając już na bok (być może upiorną) dialektykę przypadku i konieczności: splotły się we mnie w tym czasie dwie lektury – kilka fenomenalnych tekstów z trzeciego tomu Esejów Tymoteusza Karpowicza oraz (odkładana wielokrotnie) Produkcja obecności Hansa Ulricha Gumbrechta, na którą chrapkę miałem od lat i jakoś wciąż coś odwodziło mnie od czytania (tak, nie sprzyjało też przedzieranie się przez wątpliwą genealogię tytułowego procesu, przez co grzęzłem w pierwszym rozdziale i jakoś ruszyć z miejsca nie mogłem). A nitki tematów zaczęły wlec mnie w różne strony, więc trzeba było powracać do lektur, jakie stanęły na powrót przede mną (no właśnie, proszę – siła produkcji obecności!) wywołane przez kilka celnych jak u łucznika zdań czarodzieja od Kamiennej muzyki i tego, który pozwolił spojrzeć na literaturę, i na filologiczną pracę, jako na proces wywoływania rzeczywistości.

*
Niech więc nasamprzód przyjmą wyrazy wdzięczności Jan Stolarczyk (wieloletni opiekun spuścizny Tadeusza Różewicza i Tymoteusza Karpowicza) i Joanna Roszak, dzięki którym ukazuje się właśnie trzeci tom Esejów autora Trudnego lasu. Bez ich czułości, pracy, rozkosznego trudu gromadzenia tekstów nie mielibyśmy możliwości partycypować w dalszych aktach rozpoczętego w dwóch pierwszych tomach procesu scalania i przywracania korpusu dzieł Karpowicza i przekonywać się od nowa, że wszelkie miazmaty stereotypów, mity o „poecie ciemnym”, „krytyku dla wtajemniczonych” są w gruncie rzeczy oparte na sądach obiegowych, legendach i uproszczeniach! Już pierwszy tom dowiódł tego nadzwyczajnie, drugi – przypieczętował tylko to rozpoznanie, przynosząc obraz Karpowicza jako człowieka głęboko oddanego literaturze, który potrafił cierpliwie tłumaczyć „praktycystycznemu” umysłowi człowieka wychowanego w kulturze amerykańskiej konieczność i potrzebę wsłuchiwania się w głos poezji oraz tego, który widział siebie w służebnej roli przywracającego amerykańskiej Polonii (i nie tylko przecież temu audytorium) zapoznane dziedzictwo literackie.


[…]


*
Czy poetyckie mówienie, jak chciał Martin Heidegger, jest rzeczywiście bliżej samego Bycia? Czy Bycie i mowa rozumiana jako głęboka wieść (Sage) zapuszczająca sondę w głąb rdzenia języka, gdzie mieści się prawda Bycia widzianego z perspektywy tego a nie innego języka, czy są one jednym? Jeśli Bycie związać, jak czynił to filozof, z językiem, to niewątpliwie istnieją takie rodzaje poezji, które stawiają sam język w centrum swojego doświadczenia. Przypadek Karpowicza, przypadek Białoszewskiego. O ile ten pierwszy owładnięty jest ideą poetyckiego logosu, czyli poszukiwania języka źródłowego, języka, który ściśle splata specyfikę naszego poznawania świata, z której wyrasta poczucie realności („realia […] skazane są – napisze Karpowicz w kluczowym dla mnie eseju, czytając Genezy Jastruna – na asocjacje, a te oddziaływają z kolei na nasze stany emocjonalne”), z samą rzeczywistością, logosu (gr. ‘legein’ oznacza tyle co ‘kłaść’, ‘układać’ i przywodzi na myśl metaforę siania – składania słowa w bruździe bycia, metaforę wiążącą język i rzecz w jeden organizm), w którym język, świat i do-świadczenie splatają się w jedno, o tyle ten drugi, próbując wstępnie wysłuchiwać „mowy Bycia”, spyta w końcu „którędy wyjść z języka?”, a pod koniec swojej drogi twórczej (w tomie Oho) będzie już tylko budować ironiczne wariacje, w których „faktyczność chrząka i robi miny”, więc nijak nie da się jej zrozumieć, wysłuchać, nie ma i nie będzie języka, którym sama rzeczywistość do nas przemawia. Logos jest próżnym marzeniem, bałamutną ideą fiksata, a możliwe, że w ogóle – jako pretensja do uznania „wymyślonego” języka za pierwszy, źródłowy – staje się szkodliwym narzędziem przemocy, mówi Białoszewski. I szybko dezawuuje eksperymenty zmierzające do ustanowienia „poezji niemożliwej”…


*
Poszukuje Karpowicz logosu metodycznie, będąc tą ideą obsesyjnie owładniętym. Jak pisze Joanna Grądziel, autor Trudnego lasu jest przekonany, że


choć nie da się unieważnić nieadekwatności słowa i rzeczy, można ją niwelować, wierząc, że odpowiednie słowo istnieje. Zadziwiająca jest ta irracjonalna ufność i upór, z jakim po raz kolejny próbuje trafić do celu, wiedząc, że chmura znaczeń i tak przesłoni nazywany przedmiot.


Na czym tedy zasadza się poszukiwanie styczności rzeczy i słowa w tej poezji? Gdybym miał wybierać metaforę (a kto powiedział, że metafora – choćby „biała”, o jakiej pisał Derrida – nie może donieść skutecznej formuły spinającej rzecz i język?), już na wstępie rzekłbym, iż chodzi o objęcie i o uobecnianie. To drugie określenie, zaawizujmy rzecz wstępnie, wychynie w całej swojej oczywistości z kilku passusów zawartych w trzecim tomie Esejów. Karpowiczowi nie idzie o inkantację bytu w języku, poszukiwanie kamienia filozoficznego, „słowa i wygłosu pierwszego”, lecz o takie przekształcenie języka, które pozostanie w zgodzie z pragnieniem doświadczenia całości. Zbliżanie języka do rzeczy jest tutaj etapem w drodze ku językowi przy‑ległemu a więc obejmującemu i uobecniającemu.

Badacze podkreślali przy tej okazji zwłaszcza widoczne u autora Trudnego lasu poczucie bezradności polegające na przeświadczeniu, iż język nie jest w stanie dotknąć/dosięgnąć rzeczywistości, nie potrafi jej precyzyjnie od‑dać; podstawowa przeto dla wielu Karpowiczowska antynomia słowo – rzecz manifestuje się poprzez swoiste zgęszczanie języka, mnożenie znaczeń. Ale lektura esejów pozwala zauważyć, że jest autor Odwróconego światła także poszukiwaczem takiej literatury, która podlega u‑rzeczowieniu, zatem staje się swoistym naczyniem (użyjmy platońskiej metafory), w którym skondensowana staje przed oczyma czytelnika sama rzeczywistość – wyobrażona, przez co realna, jak to określi Karpowicz czytający Jastruna, wywołana przez „twardą, przedmiotową wyrazistość”.

*
Lektura Genez jest absolutnie niezwykła. Każde zdanie tutaj wiele waży, staje się wskazem tych właściwości poetyckiego języka Jastruna, które charakteryzują wypowiedź doskonałą. Wśród nich najważniejszą, powie Karpowicz, jest urealnianie. A bierze się ono z „materializacji nazywania”.

Jak to się odbywa? Jedną z dróg wyznacza ożywianie formuł esencjonalnych. Sięgam do utworu Jastruna, na który wskazuje Karpowicz. W Dniu stworzenia, dając poetom wskazówkę dotyczącą tego, jak po-wołać, wyzwolić ze słowa intensywność istnienia, pisze autor Intonacji tak: „wyprowadź z materii ostygłej / żywy sok winorośli”. Wówczas, dopowie komentujący ten wiersz Karpowicz-krytyk, powstanie efekt realności i słowa nabiorą „wprost olśniewająco czystych barw i wymiarów sprowadzonych do stołu, na którym stoją owoce i dzban wody czystej”.

Ale najbardziej tajemnicze źródło wyzwalania wyobraźni bije od światła wiersza, trzeba jedynie, powie Jastrun w Drugim przebudzeniu, przyjąć jego błogosławieństwo. Dotknięcie „dłoni światła” sprawia, że dochodzi do – to już Karpowicz ze swoją matematyczną precyzją – „dziwnego równania, gdzie olbrzymia liczba lewostronna [Bycia] staje się równoważnikiem skromnej liczby po prawej stronie [w wierszu] równania”. Kluczem zatem do prze-pisu jest figura poetyckiej metonimii, pozwalającej na zmieszczenie w sobie, w ciele wiersza, całej wielokształtnej rzeczywistości złożonej z niezliczonej ilości detali. Poezja zatem to skrót, wyciąg, szpik z sedna krajobrazu, cała rzecz jednak w tym, że nie ma – bo być nie może, bo wszystko wskazuje na to, że istotą poezji jest również tajemnica, wiersz nie może pozwolić, powie Karpowicz, abyśmy przestali być „więzieni przez rzeczy nie do wytłumaczenia” – recepty na „wgniecenie rzeczywistości w wiersz”.

[…]

[Całość można przeczytać w  numerze.]

Tymoteusz Karpowicz: Eseje, proza, recenzje.
Dzieła zebrane, tom 3.
Redakcja Jan Stolarczyk, Joanna Roszak.
Wydawnictwo Warstwy,
Wrocław 2023. Str. 468.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.