3/2025

Jan Karp

Na śmierć przyjaciela

Miałem kolejno trzy sny. W pierwszym kupiliśmy z Anią dom pod miastem, z lat siedemdziesiątych, do remontu, przy zdziczałym parku, jasny, przestronny, można powiedzieć: ładny, choć nie w naszym guście. Jedziemy do niego planować remont. Nieoczekiwanie zastajemy poprzednich lokatorów, którzy zostawili sobie klucz i bezceremonialnie robią u nas garden party. W następnym sprowadzamy się do mieszkania, w którym leży rozkładający się trup. Kto ma go sprzątnąć? Kto ma się wprowadzić do pokoju po nim? Oczywiście ja. Jako trzeci nadszedł sen kolejowy: stoję na peronie przed pociągiem jak ze starych ilustracji, na staromodnym, blaszanym szyldzie widzę napis Pociąg do Zakopanego. „Kogo, u diabła – pytam się – zakopałem?”

Choć zwykle lubię długo spać, obudziłem się wcześnie, było jeszcze szaro. Gdy siedziałem zaspany przy kuchennym stole nad kawą zaparzoną po turecku, przyszedł mi do głowy Krystian – mój zmarły w 2005 roku przyjaciel. Wspomnienia przylatywały do mnie same, nie musiałem sobie niczego przypominać, napływały niechronologicznie. Tutaj trochę je uporządkowałem.

Nasza znajomość nie była harmonijna, raczej pełna zgrzytów – nieporozumień, niezgrabności, spontanicznych złośliwości, wzajemnych rozdrażnień, w każdym razie nigdy nie byłem w stanie z czystym sumieniem powiedzieć: lubię tego faceta. Był raczej moim duchowym bratem – nieodpowiedzialnym, chimerycznym, nieustępliwie zmiennym. Braci się nie wybiera. Dlatego ze zdziwieniem przyjąłem teraz serdeczne ciepło, które towarzyszyło jego powrotowi. Siedząc nad kawą po turecku i obserwując za oknem początek pochmurnego, nijakiego poranka, szczerze się ucieszyłem, że mnie na chwilę odwiedził. „Gdy tylko moja Ania się obudzi – pomyślałem – opowiem jej o tym”.

– Nawet w tym środowisku zdarzają się idealiści, zwłaszcza wśród nowicjuszy. Nie martw się, spróbujemy ci kogoś naraić – zaśmiała się wydawczyni, właściwie wtedy już była wydawczyni mojej żony, po odrzuceniu jej manuskryptu. Miała na myśli innego wydawcę lub inną fundację literacką, w każdym razie nie siebie i nie swoje wydawnictwo. Na pocieszenie czy też jako rekompensatę (a jak się wkrótce okazało – jako prezent pożegnalny) zaproponowała Ani zorganizowanie wieczorku z czytaniem odrzuconego tekstu. Miałby to być taki ekskluzywny wieczór autorski. Obiecała przy tym ściągnąć kogo się da z wydawniczej hucpy.

Moja Ania potraktowała tę okazję bardzo poważnie i włączyła się w przygotowania: kopiowała egzemplarze tekstu, pojechała pod Halę Mirowską po świeże kwiaty, pomagała w przygotowaniu bufetu. A że początek czerwca był bardzo upalny, obiecała zrobić chłodnik. Pokłóciliśmy się o ten chłodnik – drażniła mnie jej jałowa żarliwość. Wiem, zachowałem się małodusznie, kłócąc się o składniki
i ich proporcje. Trzeba jednak przyznać, że odwróciło to trochę uwagę Anki od nadchodzącego wieczoru i jego smutnej bezcelowości.

Wydawczyni urządziła imprezę u siebie w domu przy Górnośląskiej – to ulica na Ujazdowie, biegnąca w stronę Wisły, rozpoczynająca się schodami ze skarpy tuż za budynkiem sejmu. Wydawczyni mieszkała gdzieś w połowie tych schodów, po lewej, w okazałej kamienicy, jednej z niewielu niezniszczonych przez wojnę. Zawsze zazdrościłem jej tego miejsca. W salonie przeładowanym książkami rzeczywiście znalazło się wśród krewnych i znajomych królika paru wydawców, żadnego jednak, którego byśmy nie znali (to znaczy żadnego, który by jeszcze nie czytał tekstów mojej żony). Pewnie przyszli zwabieni komizmem sytuacji. Wydawczyni Anki słynęła też w środowisku z aranżowania wykwintnych kolacyjek. – Czy to wydawnicza grupa wsparcia, wydawcy szukają wydawców? – wykrzykiwał już od drzwi jeden ze starszych edytorów, zażywny, ze sporym brzuszkiem, wcale niewydający współczesnej prozy polskiej.

Anka jak zwykle czytała świetnie. Był to fragment opowiadania (do dzisiaj nigdzie się nie ukazało) o naszym umierającym przyjacielu, któremu wskutek choroby zupełnie zmienił się charakter. Tekst – konstruowany przez nią w mozolnym, pełnym potknięć procesie, wielokrotnie poprawiany, partiami zupełnie zmieniany, tak że w końcu był bladym odbiciem pierwotnego szkicu, jednym słowem: przeciwieństwem natchnionej spontaniczności – wybrzmiał teraz jak język mówiony. Tak jakby autorka, chcąc podzielić się z nami tą historią, improwizowała ją w przemyślany i uporządkowany sposób. Zaskoczyło mnie przy tym, że interpretuje utwór zupełnie inaczej, niż miałem go w pamięci – trochę mniej serio, momentami w tonie pogodnej ironii, co leciutko przesunęło akcenty i znaczenia. Opowiadanie oderwało się od niej i zaczęło żyć własnym życiem jak dorosłe dziecko wyprowadzające się z domu. Pomyślałem w zachwycie: „To jedyna prawdziwa nagroda za jej pracę. Ten tekst żyje!”

Nikt z obecnych nie podzielał chyba mojego wzruszenia. To pewnie śmieszne, ale słuchałem jej słów z płonącymi policzkami, jak jakiejś zapomnianej przepowiedni nieoczekiwanie spełniającej się w tej chwili. Oprzytomniałem jednak, gdy przez przypadek musnąłem wzrokiem twarz gospodyni – była rozbawiona moim podnieceniem. Żeby uciec przed jej drwiącym uśmiechem, odwróciłem głowę w drugą stronę i wtedy moje spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem mężczyzny, którego nie znałem. Nie słuchał, był pogrążony we własnych myślach. Pamiętam, że zezłościł mnie ten jego brak uwagi i że – nie umiałem nad tym zapanować – dolna warga drgnęła mi w grymasie poirytowania. A on, lekko tym zaskoczony, odpowiedział mi dyskretnym, ale bardzo ciepłym uśmiechem.

Przyjrzałem się obecnym w salonie – fale rozkojarzenia i obojętności szumiały monotonnie, kilku gości odwróconych tyłem do czytającej Ani zaczęło gmerać przy nieotwartym jeszcze oficjalnie bufecie. Byłem już pewny, że tekst mojej żony zostanie zignorowany przez fachowe grono. Z uśmieszku wydawczyni wyczytałem przyszłość relacji z Anką: myślała, że dzięki samarytańskiemu uczynkowi ma ją z głowy, przyśpieszy proces zrywania kontaktu z niewygodną autorką. Zaproszenia na duże wydawnicze imprezy – tak, odpowiedzi na telefony i mejle – nie. Kalkulowała sobie pewnie, że po tym, ile okazała jej serca, ile empatii, najzwyczajniej w świecie może już zacząć ją lekceważyć. Mój Boże, muszę przyznać, do tej pory miała dla Ani naprawdę wiele cierpliwości. Ale po tych wszystkich klęskach… nie wierzyła już w nią, w nią jako autorkę, a co za tym idzie – bo jest rasowym wydawcą – straciła zainteresowanie nią jako taką.


[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.