Czy ktoś z wsiowych wie, że Antośka ma syna? On ma dopiero czternaście, o nie, ma już szesnaście lat. Helmut, jego ojciec, już stary. Ani Helmut, ani syn nie byli na pogrzebie. Tylko brat przyrodni z żoną. Choć tego tak do końca nie była pewna, czy to oni. Nie zabrała zdjęć. Antośka prosiła ją o dyskrecję. Nie chciała, żeby wiadomości o niej przenikały do Ciesiołkowa. Kto po Antośce był w żalu? Nie widziała ani jednej twarzy ogarniętej smutkiem, ani jednych warg wykrzywionych bólem, ani jednych oczu zalanych łzami, ani jednego człowieka pożółkłego od niedomogi rozstrojonej sytuacją wątroby, ani jednych rąk załamanych w geście rozpaczy, ani jednej sylwetki ranionej cierniem przedwczesnej śmierci. Nawet staruszki zwyczajowo szepczące modlitwy nie czyniły tego dzisiaj. Urna je widać onieśmieliła.
Zapewne w Niemczech Helmut i syn Hans przeżywali jej śmierć bardziej głęboko. A tutaj? Chyba tylko ja i Ania – myślała Alina. Na pogrzeb ludzie przyszli ubrani na jasno. O ubiorze zdecydował maj, a nie pochówek. W pamięci ludzkiej trzeba tkwić, aby ludzie odczuli ból, w pamięci wiejskiej trzeba zaznaczyć się byciem w potrzebie, uczestnictwem w ślubach, narodzinach, pogrzebach… Trzeba się czymś zapisać, wyryć we wspólnym czasie wygłupem czy chytrością, mądrością na okoliczność, pracowitością, pomysłem, hardością, dziećmi wydanymi na świat, domem zbudowanym, szaleństwem jakimś, wesołością, pozdrowieniem codziennym, spowiedzią, byciem razem w kościele, na cmentarzu, na zebraniu, na chrzcinach… Jedni przyszli z ciekawości, inni z obowiązku obyczajowego. W śmierć bliskiego człowieka wierzy się dopiero, aż zazna się chłodu ciała i woskowego koloru czoła. A tu od razu urna. Toteż tych ciekawych chyba było najwięcej. Pierwszy pochówek z urną.
Przepiękny ciesiołkowy maj, nieczuły na śmierć człowieka rozbuchał się na dobre. Stary sad i ogród sąsiada w orgiach kolorów. Wszystko tam walczy o wyjątkowość. Nie wiadomo, na co patrzeć! Obłędne zapachy i wonie gonią człowieka, i okrążają, jak tajemnicze widma. Bzy kipią białą lub liliową pianą, demonstrując wrzenie krzewu. Ziemia, nieogarniona karmicielka, syci żarłoczne korzenie świętym pokarmem. Wszystko wzbija się i ściga. Wielka rywalizacja. Kto wyżej, kto szerzej, kto bujniej, kto kwietniej, kto zieleniej… Trawa tka zielony dywan w zawrotnym tempie. Wydaje się, że wyraźnie urosła od wczoraj. Skosmaciała już miejscami jak długie futro Burka. Mlecze rozbijają słoneczne namioty. Trawa ustępuje. Ucieka od tego złocistego piękna. Istna kolonizacja! Inwazja. Skowronki sadowią się nad tym wszystkim i przytakują przyrodzie, zatwierdzają istniejący porządek, obdzwaniają kolejny maj. Sikorek wygwizduje gotowy motyw do symfonii. Tylko brać i przetwarzać! Nawet niebo w nowej sukni prezentuje się dzisiaj w kreacji z tkaniny pomalowanej na lakmusowo, zdobnej techniką ebru. Nieziemskie fantazje. Tylko patrzeć! Słońce dokonuje prześwietleń tych cudów i odsyła klisze do wiecznego archiwum. Człowiek drogo płaci za podglądanie, szczególnie taki człowiek w wieku Aliny. Trzeba mrużyć oczy, a zmarszczki tylko czekają na takie zapomnienie. Zaraz się pogłębiają. Napastliwe słońce kłuje skórę i sadzi piegi. Wyłapuje okienka miedzy wzorami nieba i celuje prosto w człowieka. Nie mogła sobie Alina znaleźć miejsca. Otumanione majem powietrze ani myślało rozumieć jej stan ducha. Zmarła koleżanka. Przyroda co roku umiera! Jest czas radości, nasycenia wszelakiego i śmierci. Poruszona wewnętrznie chodziła teraz po podwórku, a właściwie krążyła wokół studni. Zachowała ją siostra. Woda jest w kranie, ale studnia też jest. Zajrzała do niej! Ciemne lico głębokiej studni zionęło chłodem. Może tam teraz diabli nocują? Z lasów państwowych się wyprowadzili, bagna osuszyli, więc gdzieś muszą znaleźć mieszkanie zastępcze. Krzyknęła: – Uuuu! Studnia odpowiedziała po dawnemu. Nie zapomniała swojego języka. A może by tak nabrać wody i zaparzyć herbatę? Zardzewiałe wiadro odwiodło ją od tego pomysłu. Nieużywane. Kto w dzisiejszym wygodnym świecie czerpie wodę ze studni? Maj na podwórku siostry – już nowoczesny, jedynie ta studnia została. Tylko zmurszały płot dzieli działki, a taka różnica. Tam u sąsiada rozpachniona, baraszkująca cudowność, a u siostry trawa jadąca aminopielikiem. Po śmierci mamy umarły też jej kwiaty, jej krzewy, jej warzywa.
Usłyszała nawoływania. To siostra. Odwróciła się. Krystyna stała na progu w długiej szarej spódnicy. Teraz dopiero zauważyła dziwną fryzurę siostry. Malowane włosy tworzyły na jej głowie rodzaj kasku. Jak fryzjer umiał tak zeszpecić człowieka? – myślała. – Jakim prawem to mógł uczynić? Takiego „fachowca” powinno się pozbawić licencji. Kobiecie w wieku siostry najlepiej pomaga dobre ostrzyżenie włosów, a nie jakiś tapir, w dodatku z włosów w kolorze brudnego fioletu! Do wymysłu fryzjerskiego na głowie siostry łudząco podobna była brudna ściera zbita w kulę.
Alina podążyła w stronę ciepłego głosu. Duży i gościnny dla niej dom Krystyny nie dawał jej tego czegoś, czego doświadczała przyjeżdżając do starej chałupy rodziców. Stary dom dawał jej ukojenie. Starzał się razem z matką. Też miał reumatyzm, związane z nim bóle, zniekształcenia i choroby wieku starczego. Przejmował jej niedomogi. Pokrzywione ramy okien, drzwi, liczne pęknięcia podłogi, wrzody na tynku, pomarszczoną powałę, posiwiały dach… I to zapadanie się w ziemi. Mama się kuliła i dom malał, a może na odwrót? Tylko przybudowana murowana łazienka tkwiła obco przy tej chacie, jak proteza. Wydawało się, że ta łazienka podpiera dom.
Ojciec tak szybko przeniósł się na tamten świat. W wojnę zachorował na gruźlicę. Leczył się potem, nawet był w sanatorium, ale coś się wdało w te płuca takiego, że nagle zmarniał i zmarł w ciągu trzech miesięcy. Alina pomagała, jak mogła i umiała, ale choroba była nieustępliwa. Ojciec nagromadził materiały na nowy dom i nawet nie zaczął budowy. Może czekał na ruch córki. Zawsze mówił, że Alina wróci. Był przekonany o tym, że kto raz powącha swój kawałek ziemi, ten wróci do tego zapachu. Przed śmiercią powiedział do niej: – Biegasz po obcych kątach za czymś na oślep. Twoja sprawa, za głupi widać jestem, żeby ci pomóc, ale do matki przyjeżdżaj. Przyrzeknij.
Przyrzekła i przyjeżdżała, teraz dopiero wie, że za rzadko. A przecież miała świadomość tego, że tutaj czuła się wieczną córką rodziców, wsi, religii, zagrody… Marnotrawną córką, ale jednak córką. Nie wie dlaczego, ale próbowała to zawsze w sobie zagłuszyć. Gdyby ją ktoś o ten stan ducha spytał, natychmiast by zaprzeczyła.
Nawet po śmierci matki ten dom był dla niej jak balsam dla duszy. Ze ścian patrzyły na nią święte obrazy i rodzice z portretu ślubnego. Jeszcze za życia matki wzięła sfatygowany portret do fotografa, a ten domalował zniszczone fragmenty welonu i fryzury taty. Biel wybielił, a czerń nasycił czernią. Był jak nowy. Trochę dziwaczny, jak to monidło, ale jednak portret. Matce nie podobało się takie odnowienie. Mówiła: – Ten portret szedł przez życie, starzał się razem z nami, a teraz wydaje mi się sztuczny.
Okna zdobne firanką ręcznej roboty mamy koiły oczy finezją wzoru i przypominały jej potrzeby estetyczne. Pierwsza we wsi miała łazienkę. Skromną, bez kafelków, ale ciepła woda była. Na stary dom też przyszedł kres. Kiedy siostra zbudowała nowy, wtedy stary nabierał zapachu stęchlizny, szarzał i kulił się. Obok niego rozrosły się malwy i takie wysokie były i takie dorodne, jakby zamierzały podeprzeć stary dach. Wnętrze domu miało coś z katakumby. Za plecami czuło się ducha matki i ojca. Ojcowski pot, niegdyś szlachetna cecha jego charakteru, wsiąkł już w resztki szmat i tak je zjadł, że nawet na ścierki te koszule się nie nadawały, bo rozłaziły się w rękach. Farby nakładane matczyną ręką osypywały się ze ścian i sufitu. Święte obrazy trzymały straż nad tą opierającą się zapomnieniu chałupą. Mrukliwe ściany odmierzały czas. Bojaźliwe okienka zachodziły mgłą, jak staremu Wickowi oczy chore na zaćmę. Kąty mroczniały, stare meble zajmowały wszelkiej maści liszaje. Szmaciane chodniki, kilimy pogubiły wzory w kurzu, który nie wiadomo kiedy rozeznał, że tu mu będzie dobrze i zalegał w błogim lenistwie. Kiedy Alina przyjeżdżała, cały dzień myła, wietrzyła, prała. Którejś Wielkanocy nie mogła rozpalić pod kuchnią. Kawki zbudowały sobie gniazdo w kominie. Wtedy zanocowała u siostry. Wówczas Kryśka zagadała o zburzeniu domu.
– Alina, wszystko się kiedyś kończy. Przecież nie zamierzasz tu mieszkać. Jeszcze kto ogień zaprószy. Z drugiej strony domu dach opadł prawie do ziemi. Papa na nim łatwopalna… Mamy patrzeć i czekać wypadku? Mamy czekać, aż złamie się kręgosłup dachu i wszystko runie?
Przyznała rację siostrze. Zęby sprzętu zrównały truchło chatynki z ziemią – w godzinę. Śmierć domu przeżyła Alina bardzo, prawie tak samo jak śmierć matki. Coś się dla niej skończyło na amen.
A teraz? Dom siostry nie różnił się wyposażeniem od jej miejskiego mieszkania. Czysto, ciepło, ale dla niej za chłodno. Uprzytomniła sobie, że zaczyna tu się czuć obco. Ziemi nie lubiła, sama zrzekła się wszystkiego na rzecz siostry, a ta zdecydowała teraz za nią. Kiedy siostra Krysia, mądrzejsza od niej o całe jedenaście lat, dochodziła sądownie pozostałości majątkowych po dziadku, jej zaproponowała działkę ze źródełkiem. Najmniej wartościową ze względów rolniczych, ale zawsze coś. Alina nawet nie potrafiła sobie wyjaśnić, dlaczego przyjęła ten gest. To rozmowa z siostrą spowodowała, że ją przyjęła.
– Należy ci się – mówiła siostra. – Nie możesz odejść stąd, jak sierota. Byłaś tu, rosłaś, to i kawałek ziemi ci się należy. Do roli się nie nadajesz, ale ta łączka może ci się na coś przyda. Przynajmniej wtedy, kiedy przyjedziesz. Na spacer pójdziesz sobie na swoje. Podatek niewielki z tego. Co z tym zrobisz, to już twoja sprawa. Daruj to komuś, sprzedaj… Zobaczysz wtedy, jak boli w środku, kiedy człowiek ojcowizny się pozbywa. Mnie wypadło strzec rodzinnego gniazda, pamiętać o granicach, o wypomninkach za dusze, o mszach rocznicowych… Wiem, dołączasz finansowo, ale… Młodość nie rozumie tego, ale ty masz swoje lata.
Siostra w tym gadaniu przypominała ojca, tak samo akcentowała, tak samo argumentowała. Ojciec zabiegał o ziemię. Martwiło go to, że nie miał syna. Starsza córka poddawała się ciężkiej pracy na roli, ale Alina! Robota w oborze mierziła ją, prace polowe traktowała jak karę boską. Ojciec patrzył na córkę i dziwował się, skąd taki odmieniec się wziął. W gospodarstwie wszystko robiła z przymusu, nic ponad polecenie, nic z własnej chęci. Ale w szkole też nie było lepiej. Tak samo prawie. Zdolna, ale leniwa. Przechodziła z klasy do klasy, ale do technikum ani liceum iść nie chciała. Ledwie zawodówkę gastronomiczną skończyła.
Po obiedzie Alina poszła na spacer. Znajoma dróżka sama prowadziła ją nad źródełko. Pobocza ścieżki całe w mleczach! Zerwała jeden. Maestria kształtu i koloru, a do tego lekarstwo. Przypomniała sobie dziecięcą przygodę z mleczami. Ojciec zlecił jej nakarmienie królików. Narwała naręcze. Na jasnej bluzeczce powstały plamy nie do wyprania. Sok był biały jak mleko, a plamy czarne. Nie mogła pojąć, dlaczego czarne, kto je tak zmienił, przecież widziała, że lało się z łodyżek bielutkie „mleczko”. Pamięta sprzeczkę rodziców w tej sprawie. O odzież było trudno i była droga. Ona sama wolała mlecze w postaci dmuchawców. To dopiero zabawa! Dziś mniszek lekarski tępi się chemią. Siostra wycina pojedyncze, te, które oparły się opryskom, specjalną gracką. Kto i kiedy zasiał nienawiść do tych pięknych i leczniczych roślin? Dmuchawce były taką piękna metaforą niestałości uczuć mężczyzny. Tu zasiać, tam zasiać…
Nie wiadomo kiedy znalazła się na swojej działce. Maj wyjątkowo dobrze się czuł na tej łące. Nie nawożona, ale i nie koszona, zachowała dawny urok. Sama sobie dawała ze wszystkim radę. Nasiała kwiatów i traw… Te zeszłoroczne zrudziałe resztki niewidzialna ręka przyrody przerabiała na pokarm dla nowych roślin. Dobrze odżywiona zieloność rozkwitła na powitanie właścicielki. Kwiaty flirtowały ze sobą, rozmawiały, szeptały, chwaliły się kolorami i zapachami. Wpatrywała się w drogą jej duszy przestrzeń, w koloryt pastwisk, w pączkujący i kwitnący wiosenny krajobraz. Takie łąki kosił ojciec dla krów. Istna zielarnia. Ta zielarnia teraz grała orkiestrą złożoną z milionów owadów. Życie pulsowało i tętniło. Że też przyroda nigdy się nie nudzi tym, co robi. Zaszczepiony przez Boga porządek odtwarza co roku z taką samą siłą i radością. Wesołość tej łąki zaskoczyła Alinę. Tu nikt niczego nikomu nie przypomina, nie nakazuje, a wszystko rośnie, kwitnie, nektaruje i owocuje. Wszystko się cieszy wiosną. Poruszona wspomnieniami pobiegła szukać byczych ślepi. Tak nazywało się tutaj pełnik europejski. Na tej łące miał swoje stanowisko. Wszędobylskie jaskry zwodziły wzrok. Wypatrywała uparcie. Jest! Na jej łące zachował się ten piękny wiosenny kwiat. Znalazła zaledwie kilkanaście okazów, a kiedyś tyle tego tu było! Teraz zajęły przestrzeń, którą bez trudu można ogarnąć wzrokiem. Najwyżej koło o średnicy pięciu metrów. Zawsze było jej żal tych pięknych kwiatów traktowanych w straszny sposób przez łaciatą kozę. Ta zjadała wszystko! Krowa nie chciała, nie smakowały jej bycze ślepia. Była też za ciężka na ten grunt. Kaleczyła racicami ukwiecony teren i szła dalej, wyżej, szukać koniczyny.
Sianokosy… Łąka pachniała i siano pachniało! Siano bardziej pachniało, niż łąka. Suszenie trawy, zwózka… Kiedy to było? Ponad czterdzieści lat temu… Pamięta kąpiel w balii w naparze z prószu siana. Prósz z siana był lekarstwem. Naparzony – koił gorączkę, bóle stawowe, zmniejszał opuchliznę nóg, kobietom pomagał w intymnej higienie.
Alina zastygła na moment w tym dawnym patrzeniu na łąkę. Czuła, że tutaj się uspokoi, chociaż nie było gdzie usiąść. Majowa ziemia jeszcze chłodna. Na czym tu przycupnąć? Wyjęła z torebki rzeczy, które mogłyby się zgnieść i usiadła na torebce. Patrzyła na wodę. Malutkie źródełko wyglądało tak, jak wielka balia, którą tajemnicza siła podgrzewa i woda wrze. Dotknęła lustra wody. Zanurzyła palce w bulgocącej misie. Woda zimna jak lód i czysta jak kryształ. Subtelne piano wodnej źródlanej orkiestry muskało ucho. Piasek podrzucany i pieszczony niewidzialną siłą podnosił się do góry i opadał. Taki czyściutki, że prawie biały, oddał całą barwę wodzie. Taki namacalny oddech wnętrza Ziemi. Nadmiar wody uchodził leniwą, gulgoczącą strużką. Popatrzyła na jej bieg. Wypatrywała jakiejś dali, jakiegoś porządku boskiego. Zobaczyła – kupę śmieci. Podeszła bliżej. Wielki kopiec odpadków naszej dostatniości, ślad czyjegoś przemijania – opony, kółka rurki, szmaty. Ogryzki dobrobytu – części, które nie mają nazwy, na które w pośpiechu cywilizacyjnym nie zdążono wymyśleć słowa, tylko bezduszne znakowanie: R-27, EV-72, SWA 2000… Rośliny jak mogły, tak zwarły pnączami plastiki, butelki, puszki, ale i tak widok był straszny. Zieleń zabierała się do osłaniania tej ohydy. Lotne folie kpiły sobie z tych poczynań. Nadymały kolorowe policzki i śmiały się kolorowymi napisami. Kilka torebek pofrunęło dalej, aż na alejkę wierzbową. Tam uczepione gałązek wiatrogłowe twory folii wyczyniały istne szatańskie tańce. Szelest tych folii drażnił uszy, kaleczył wzrok, kłuł wrażliwość. Obeszła śmietnisko. Cała fura tego. Pełne deski ktoś naładował i tu wysypał. Stara wersalka szczerzyła zęby sprężyn, miednica bez dna służyła za ramki dla surrealistycznego obrazu złożonego z rupieci wszelakiego pochodzenia. Obok buta rozbity talerz, stara rękawica spawalnicza. Klosz od miksera wypełniał spuchnięty pampers. Aż dziw brał, ile nabrał w siebie wody. Otok miednicy zatrzymał ten bałagan jako dowód ludzkiej głupoty. Obok miednicy reszki kafelków utrzymywały uparcie swój granatowy kolor, a dalej szmaty utworzyły stwór podobny do hipopotama. Stary garnek służył za jedno oko tego stwora, a drugie oko nieźle stylizowała wysłużona patelnia bez trzonka. Zardzewiały kawałek metalowego ażuru imitował rozwartą paszczę. Stwór pływał wśród tego śmiecia i rumowiska. Jak tu odpocząć? Tu się można tylko zdenerwować.
Pielęgniarskie przyzwyczajenie Aliny do czystości zostało poddane takiej torturze! Niespodziewanie dla niej samej, obudził się w niej gospodarski zmysł i zaczął wydawać polecenia: –Trzeba to posprzątać, obrzeża źródełka oczyścić ze starych łętów, zbudować ławeczkę, a może mały kamienny stoliczek, a właściwie najlepiej altanę. Tak, altankę. A może malutki domek letniskowy. Taki, jaki mają Kutrzebowie na Mazurach. Można by przenocować! Zaprosić kogoś. Ale kogo? Wzdrygnęła się wewnętrznie. Po co i dla kogo? Kiedy ja tu przyjadę? Dzieci nie mam. Ludzie zniszczą i rozkradną. Może chociaż ogrodzić…
Zawróciła w stronę źródła. Wiedziała już, że jutro pójdzie do gminy. Zgłosi bałagan. Chyba są tu jakieś służby porządkowe. Zaczyna się trzecie tysiąclecie… Co się na wsi robi teraz ze śmieciami? Przecież wieś produkuje teraz śmieci tak samo jak miasto. To nie czasy jej młodości, kiedy wystarczyło raz do roku wykopać dół i zakopać szklano-metalowy bałagan składany na kupkę. Organiczne wrzucało się do kompostownika, papiery paliło pod kuchnią, butelki oddawało do sklepu, folii nie było, torebki szyło się z płótna. Musi o tym porozmawiać z siostrą. Na wsi powinien być porządek w tej kwestii. Jakiś przepis, jakieś miejsce na składowanie, jakaś kara za nieprzestrzeganie.
Zerwała kilka kaczeńców. Wiosna ma kolor tych kwiatów. Takie piękne. Zaraz potem żałowała. Zwiędły prawie natychmiast. One są po to, aby tu być, tu trzymać straż, świadczyć o czystości wody, tu stroić ziemię, tu gadać z szepczącą strużką, tu cieszyć oczy przychodzących. One nie chcą do wazonu. Szukała aparatu, ale nie zabrała ze sobą. Nie miała też butelki, żeby nabrać trochę wody. Napiła się tak jak kiedyś. Dłonią podawała do ust lodowatą wodę. Kiedyś kosiarze przychodzili tutaj po ochłodę. Dobrze gasiła pragnienie i przyjemnym zimnem koiła spracowane dłonie. Źródełko zmącone przez jedną osobę, za chwilę samo się czyściło i porządkowało swoje rysy. Zmącona woda odpływała, a ono przyjmowało z najwyższą elegancją i higieną następnego spragnionego. Siedziała, dopóki nie ścierpły jej nogi, a i chłodem zawiało od strony stawów, więc się podniosła. Pora do domu. Szła wolno przez wieś. Kłaniała się nielicznym twarzom. Nazwiska ujawniały się w jej głowie dopiero po chwili, po spojrzeniu i ukłonie. Młodsi już w samochodach. Czasem migała przez szybę młoda twarz uderzająca dziwnym podobieństwem do ojca lub matki… To takie piękne. Ale wiele młodych twarzy nie mówiło jej już nic. Nowe pokolenie. Świeża krew zaludniła wieś. Dużo obcych przybyło tutaj. Czas pierwszych miłości przypada teraz na okres liceów, a tam mieszanka ludzka. Dziewczęta przyprowadziły mężów spoza wsi, a chłopcy także samo żony. Patrzyła na te zmiany z rozrzewnieniem. Znak czasów. Teraz mieszka we wsi nawet jedna warszawianka i dwie Ukrainki. Z tej wsi zawsze się chciało wyjechać, a tu teraz sprowadziła się za mężem mieszkanka stolicy. Żyje lepiej niż w Warszawie. Pracujący za granicą mąż przysyła jej na konto pieniądze. Do jedynego dziecka zatrudniła opiekunkę, ogrodnik pielęgnuje trawniki, a catering obsługuje imprezki i uroczystości.
Cmentarze więcej jej już przekazywały niż żyjący. Tam pełno znanych nazwisk i dużo znajomych twarzy na zdjęciach pomników. Teraz już nasza „półka” w kolejności boskich wyroków – myślała. Antośka, Waldek z wypadku, Zofia na raka… Ogarniała wzrokiem obejścia. Patrzyła na nowe domy, na samochody stojące przed każdym domem. To już nie zagrody. To nowa nacja ludzi mieszkająca na wsi, ale nie mająca nic wspólnego z ziemią, z hodowlą, z rolnictwem.
– Kogo ja tu mam? – myślała wieczorem. – Tak naprawdę, to tylko Andrzeja. Chociaż wszystkie prawa i sakrament małżeński są przeciwko temu, wszystko przeciw, oprócz moich uczuć.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]