04/2024

Andriej Kotin

Na tamten brzeg

Albowiem nie mamy tu miasta trwałego,
ale onego przyszłego szukamy.

List św. Pawła Apostoła do Żydów 13,14


W lewym górnym oknie krzywej kamienicy – podobnej do tych, o których sklepikarz z Via Dolorosa mówił, że w razie trzęsienia ziemi rozlecą się jak domek z kart – poczciwy brodacz w nieproporcjonalnie małej jarmułce zasnął nad zwojem złocistych znaków. Przedpotopowy balkon piętro niżej zdobi wyblakła tęczowa flaga. W sąsiednim pokoju zastygła sylwetka tańczącej pary. Przed budynkiem wystaje topornie zaokrąglony czarny guziczek udający właz kanalizacyjny. Za kamienicą bystre oko dostrzegłoby najeżony krzak i równie najeżonego kota, który czai się na ofiarę. Sypnęło śniegiem: nieposłuszne grawitacji grube płatki wzbijają się chaotycznie ponad dachy domów.

– Odłóż, bo rozbijesz!

Ktoś zauważył kiedyś, że słowiańskie matki mówią do dziecka, czego nie wolno mu robić, podczas gdy żydowskie chwalą je za to, co zrobiło dobrze. Kobieta krzyknęła bodajże po ukraińsku, więc teoria się potwierdzała. Urażony chłopiec jeszcze mocniej ścisnął szklaną kulę, zrobił obrażoną minę i zaczął płakać w najgorszy z możliwych, bo na wskroś nienaturalny, sposób.

– Jak ja się cieszę, że nie mam dzieci! – powiedziała Janina nie tyle radośnie, ile raczej z obrzydzeniem. – Tylko koty i książki, tylko koty i książki… Która lepsza, jak sądzisz? – Pokazała mężowi dwie pocztówki: na jednej złota kopuła i biała wieżyczka pięknie mieniły się blaskiem konającego dnia, na drugiej zabytków było wprawdzie więcej, ale rozdzielczość pozostawiała wiele do życzenia.

– Nie wiem – odparł Kazimierz Księżopolski, trochę strapiony tym, że poprzednia uwaga małżonki została wypowiedziana zbyt głośno. – Weź obie.

– Tobie to wszystko obojętnie. Czasem wolałabym, byś był sknerą, a nie takim lunatykiem. No naprawdę!

Odwrócił wzrok na jakieś wzorzyste dywany przypominające popularne niegdyś wizualne łamigłówki, które trzeba oglądać powoli, stopniowo zwiększając dystans, aby w końcu, uwolniwszy spojrzenie z chaszczy geometrycznych abstrakcji, ujrzeć utajony konkret.

– O! – Janina nie ustępowała. – Teraz będzie udawał, że mnie nie zna, bo mu przed ludźmi głupio. A to przecież ty mnie ignorujesz, nie ja ciebie. W ogóle zawsze dziwi mnie ta twoja nadwrażliwość na cudzą opinię na twój temat. Niby taki światły człowiek, intelektualista, a przejmuje się, co inni o nim pomyślą. Oj, musiało coś być u ciebie w dzieciństwie, musiało!

Światły człowiek? Od ponad trzydziestu lat uczył etyki (o ile to możliwe) w liceum imienia niezbyt etycznej, lecz wielce zasłużonej osoby. Jeden dyrektor chciał go wyrzucić za brak postawy patriotycznej, kolejny – za odmowę używania zaimków osobowych rodzaju nijakiego w liczbie mnogiej. Widział i wiedział to i owo, ale żeby zaraz uważać się za wielkiego uczonego? A gdzie tam! Przeciętny prowincjonalny belfer, umowny specjalista od Heraklita i płynnej starożytności (dobrze chociaż, że umowa na czas nieokreślony). Ambicje doktoranckie prysły po nagłej śmierci narzeczonej, z którą właśnie tu, w mieście trzech złudzeń (jak je nazywał jego niedoszły promotor, profesor Bogumił Satanowski), spędził na ostatnim roku studiów pierwsze zagraniczne ferie. Umarła na skrajną niewydolność serca, w mieszkaniu świeżo owdowiałej babci Zosi, na rozkładanej kanapie w karmelowe kwiatki, pod zmatowiałą reprodukcją Wędrowca nad morzem mgły, dokładnie jak niespełna miesiąc przedtem dziadek Mirek. Odeszła tak szybko i cicho, jak żyła. Ot, mimolotne widmo spadającej gwiazdy, szybkoschnąca srebrzysta łezka na zróżowiałej źrenicy zmierzchu. Dziwna sprawa: pamiętał, że w radiu leciała wtedy piosenka Anny German, ale zapomniał, jaki to był utwór.

– Chodź! – zawołała Janina. – Odstajemy od grupy!

Kazimierz Księżopolski nie lubił wycieczek zorganizowanych: ani na urlopie, ani w filozofii. Epoki i prądy były mu obce, miał uczulenie na każdą formę zbiorowości, wykazując otępiałą wręcz obojętność wobec wszystkich wiekopomnych wierzeń, wyznawanych przez więcej niż jedną osobę. Żarliwie podążał labiryntami wykolejonych myśli, płynących z tak różnych źródeł, jak Nietzsche i Eckhart, Bergson i Epikur, Ogiński i Jack Daniels. Zresztą, mniejsza o myśli: ulice Jerozolimy to dopiero labirynt. Mijając zbite szeregi pstrokatych straganów, wynurzasz się znów przy Bazylice Grobu Świętego (zadymiony półmrok zwietrzałych tajemnic, klęczące Rumunki, pozłocona Golgota), wciąż witasz się z tym samym nażelowanym kanciarzem, a kiedy po raz setny czytasz napis „Mówimy po polsku” na sklepie z dewocjonaliami, na próżno pragnąc dostać się wreszcie do Ściany Płaczu, to wcale nie jest ci do śmiechu.

– No pospiesz się, nie nadążamy!

Była zaledwie trzy lata młodsza od niego, ale zdecydowanej, nieomal zadziornej zwinności ruchów mogłaby jej pozazdrościć niejedna nastoletnia nałożnica smartfona. Uratowała go, trzydziestopięcioletniego straceńca, z szorstkich szponów przewlekłej żałoby, która niespostrzeżenie zamieniła się w groźną, ponad dekadę trwającą depresję. Niektórzy wspólni znajomi (w tym świętej pamięci Piotrek Kamieński, jego najlepszy przyjaciel) twierdzili, że właściwie to uratowała mu życie, i chyba mieli rację. Janina potrafiła przemówić człowiekowi do rozsądku.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.