Mieszkanie przy Narbutta 15
Rzuca torbę zaraz przy wejściu, zagląda do pokoju. Ludka jeszcze w łóżku, odwraca się rozespana, rzuca okiem na zegarek zdziwiona, że już jest. Płaszcz i kurtka lądują na podłodze obok torby, sięga ręką na plecy, chcąc ściągnąć golf, ale w pół ruchu zatrzymuje go grymas na jej twarzy. „Co jest?”, pyta wzrokiem, zniecierpliwiony. Nos Ludki marszczy się jak u kapryśnego dziecka, ni to w zdziwieniu, ni w prośbie. Nie jest mu to na rękę, bo już czuje, że wskoczyłby jej do tego łóżka, macha na znak, że nudzi, ale dobrze, idzie pod prysznic. Wobec braku samochodu kolej jest alternatywą, mógłby nawet przyzwyczaić się do rodzimego taboru, gdyby nie ten lepiący się do ciała zapach brudu, smaru maszynowego i czegoś jeszcze, jakiejś funkcjonalności przewozu pasażerów, nie mającej nic wspólnego z podróżowaniem. Ludka wyczuwa ten smród na odległość. Mydło „Bobas” przywraca mu wigor, zostawiając na skórze zapach mleka. Wślizguje się wreszcie pod ciepłą kołdrę. Kochają się, jakby to nie dwa tygodnie były, a dwa miesiące. Potem ona, zadowolona, zapada w krótką, mocną drzemkę, podczas gdy on zaciska palce na nabrzmiałej z wysiłku szyi dozorcy. Przynajmniej marzy o tym. Stróż zwany oficjalnie „gospodarzem domu” (przedwojenna terminologia rugowana jest na każdym kroku pod naciskiem nowej ideologii) sprząta zajadle podwórze, zatem jest szansa, że tego dnia jeszcze nie pił. Do rozprawy ze zwałami brudnego, topniejącego śniegu przywlókł pokaźną szuflę. Skrobie drewnem o bruk, doprowadzając tym Kamila do szału. „Szlag by go…”, przeklina dozorcę. Ale co chłop winien, że na dworze sajgon, lokatorzy czepiają się, że przejść nie sposób, to z samego rana do roboty się wziął…
Kamil leży na wznak, jedną rękę podłożył pod głowę, w zagięciu ramienia umościła się Ludka, jej gęste rude włosy pachną rumiankiem. Ścina je krótko, do połowy policzka, ale najczęściej stoją napuszone, gotowe, jak ich właścicielka, do walki z całym światem. Wzrok Kamila błądzi w przestrzeni pokoju, nagich ścian nie zapełnili jeszcze regałami, jakby odsuwali moment zasiedzenia. Lubi to mieszkanie, może właśnie dlatego, że niewiele w nim sprzętów; ona miesiącami wygrzebuje gdzieś na strychach stare lampy, lustra, „szpeje” (to jej słowa) znajdowane w miastach, w których reżyseruje, a potem zwozi je pociągami i stawia gdzie popadnie. „Same znajdą sobie miejsce”, twierdzi. Jemu wszystko jedno, nie lubi gromadzenia gratów, najchętniej pozbyłby się staroci, poprzedni dzień nie istnieje, oddzielony ścianą nocy, liczy się to, co jest dziś. Chyba że… Perspektywa bycia ojcem zmieniła w nim coś. Jeszcze nie wie co. Wprowadziła w jego życie jakąś kruchość, z którą nie bardzo wie, co zrobić. Właściwie wszystko jest takie, jak dawniej, a jednak ma wrażenie, jakby widział siebie w tym łóżku z pewnej odległości. Spotkanie na dworcu w Sopocie otrzeźwiło go. Paradoksalnie, zważywszy, że tamten musiał nieźle wypić. Jeszcze w pociągu zdał sobie nagle sprawę, że nocna przegrana w pokera spłynęła po nim jak woda po gęsi, nie pozostawiając cienia żalu ani nawet goryczy. Nie rozważał tego w kwestiach moralnych, po prostu stracił nagle ochotę do gry. Tak to teraz widzi. Centrum jego uwagi przeniosło się gdzie indziej. Jest gdzieś tutaj, między nim a tą kobietą, z którą przed chwilą się kochał i z którą kochać się będzie następnej nocy, i może zdążą jeszcze raz przed jego powrotem do Sopotu. Wyciąga dłoń i kładzie ją na brzuchu Ludki, delikatnie, nie chce jej obudzić. Brzuch jest płaski, miękki, gdyby mu nie powiedziała, że jest w ciąży, nie zgadłby. Czuje ciepło jej ciała, pulsującą pod skórą krew. Ale nic ponadto. Będzie się musiał przyzwyczaić do myśli, że jest tam coś jeszcze.
Cofa rękę. Za późno. Ludmiła już się obudziła. Kładzie na jego dłoni swoją. Przyciska do brzucha. Jej ciemne brwi wędrują do góry, jakby przyłapała go na czymś, tylko jeszcze nie wie na czym.
– „Czi te oczy mogom kełamać?” – nuci Kamil.
– „Chiba nie”.
– „Czi ja mógbym serece zełamać?”.
– „Itepe…”.
Piosenkę napisała ich wspólna przyjaciółka, ale śpiewa ją już cała Warszawa. Kamil nachyla się do pocałunku, jednak Ludka wyrywa mu się z krzykiem.
– Nie, nie, nie. Do roboty się „wziąść”, prrracować, prrracować!
– Już się napracowaliśmy. Mamy fajrant – Kamil wskazuje na jej brzuch.
Przewraca się na bok.
– Nie, ja mówię serio. Jest wykład w SPATIF-ie. – Ludka robi się poważna.
Te jej nagłe zmiany nastroju dekoncentrują go czasem. Nie umie zdecydować, czy lubi je, czy ich nie znosi.
Ona wyskakuje naga z łóżka, doskonale zdając sobie sprawę, jak to na niego działa. Jej głos dobiega teraz z łazienki.
– A ja przedtem muszę wpaść do biblioteki w szkole teatralnej. Chcę mieć zapas, to pojadę na Ujazdowskie prosto z Miodowej.
– O czym ten wykład? – rzuca Kamil.
Wygrzebuje się w końcu z pościeli. Stoi teraz naprzeciwko drzwi balkonowych i z wysokości trzeciego piętra spogląda na sprawcę swych porannych tortur. Dozorca schodzi z podwórka, ciągnie za sobą szuflę, jakby wraz z ukończoną robotą z miejsca o niej zapomniał. Do końca dnia ma wolne i to się liczy, chyba że spadnie ten cholerny śnieg, co od rana wisi nad miastem, i trzeba będzie wszystko zaczynać od nowa.
– „Choroba psychiczna a twórczość artystyczna” – słyszy w odpowiedzi. – Znany psychiatra przyjechał z Krakowa…
– Andrzej Kornobis?
– Znasz go?
– Jasne. Wszyscy go znają.
– Może w Krakowie, bo w Warszawie niestety nie wszyscy. Stąd ten wykład w SPATIF-ie. Podobno fenomenalny w swojej dziedzinie. Pójdziesz ze mną?
Coś się w nim najeża od środka. Nie wie, czy to nazwisko prelegenta, czy temat wykładu tak na niego działa. Jego dziewczyna wspominała mu kiedyś o swojej opóźnionej w rozwoju ciotce, która opiekowała się nią w dzieciństwie. Mogła też być schizofreniczką, co do tego nie było pewności. W każdym razie rodzina nigdy nie oddała jej do zakładu, choć w domu się nie przelewało (mieszkali w małym miasteczku na Podlasiu); Józia miała swoje miejsce i była potrzebna. Kiedy umarła, czegoś w domu zabrakło. Może swoim przyciemnionym umysłem przypominała im o kruchości ich własnej egzystencji. Wkrótce wybuchła wojna i życie nagle przestało być w cenie. Ludka twierdzi, że zaburzenia psychiczne są przejawem nadwrażliwości, chorzy czują i wiedzą więcej od innych. Jego kielecki racjonalizm burzy się przeciwko takiemu pojmowaniu chorób, które jego zdaniem należy leczyć, a nie nobilitować. Bynajmniej nie łączy ich z geniuszem artystycznym…
Sięga do małej wnęki pod oknem, czuje na dłoni chłód dochodzący z zewnątrz (Ludka stawia tam kamionkowy talerz z jabłkami, twierdząc, że w chłodzie lepiej się przechowują), bierze pierwszą z brzegu pomarszczoną renetę. Kwaśny miąższ przyjemnie łaskocze w język.
– No co, pójdziesz?
Ludka stoi w obramowaniu drzwi zawinięta w jego szlafrok. Żeby polskie koleje chodziły w tak ekspresowym tempie, w jakim ona bierze prysznic.
– Dom wariatów. – Kamil kręci głową, ale już wie, że pójdzie, nie będzie przecież siedział sam w pustym mieszkaniu, licząc na jej wcześniejszy powrót.
Patrzy łakomie na jej zaróżowioną od kąpieli skórę. Rzuca między jednym kęsem a drugim:
– Głodnym, zjodbym co.
Kamil trzyma dla niej wolne krzesło do ostatniej chwili. Siedzi w dużej sali prezydialnej przy Alejach Ujazdowskich. Piękną, ale od lat nieremontowaną, neorenesansową kamienicę Józefa Monkiewicza zakupił związek aktorów jeszcze przed wojną i od tamtej pory broni jej przed zakusami każdej nowej władzy. Komuniści głaszczą artystów z włosem i rozdają przywileje, nie ruszają budynku, ale wymagają w zamian posłuszeństwa. Minął już czas umacniania reżimu, kiedy liczył się każdy wiernopoddańczy głos. Teraz wystarczy nie przeszkadzać. Nieufność władzy jednak pozostała, nigdy nie wiadomo, co tym artystom strzeli do głowy, zaczną się jeszcze domagać zniesienia cenzury czy podobnych niedorzeczności, dlatego ich związek zawodowy zdegradowany został po wojnie do stowarzyszenia artystycznego. Wykład Andrzeja Kornobisa wyznaczony został na osiemnastą. Sala na pierwszym piętrze pęka w szwach, a słuchaczy wciąż przybywa, nie tylko zresztą artystów sceny, ogłoszenie ukazało się w „Życiu Warszawy”, wstęp jest wolny, ci, którzy nie zmieścili się w środku, wylegli na schody. Kamila już trzy razy pytano, czy miejsce obok niego jest wolne, dostrzega wreszcie Ludkę, jak przeciska się z korytarza, torując sobie w tłumie drogę skórzaną torbą.
– Do dupy ta scenografia – prycha zamiast przeprosin i opada na trzymane przez niego krzesło.
Dopiero po jej uwadze Kamil przygląda się niewielkiej scence z królującym pośrodku stołem obrad. W tyle czarna kotara, na przodzie tradycyjne sukno ze sztucznej materii wściekle zielonego koloru, nadające nawet najskromniej wyglądającemu stołowi, rangę prezydium. Na tacy położonej na brzegu szklany syfon do wody sodowej i szklanki.
– Co się stało? – wtrąca jeszcze pytanie.
– Co? A tam, okropnie dużo czasu zmitrężyłam… Kartę jednej książki zagubili w kartotece. – Ludka macha ręką znajomej scenografce z drugiego rzędu.
Prowadzący kończy właśnie przydługi wstęp i wskazuje na prelegenta:
– …profesor Andrzej Kornobis.
Zrywają się oklaski i zaraz milkną; Kamil czuje rezerwę zebranych, ciekaw jest, czy wyczuwa ją także bohater wieczoru.
Pierwszy raz ma okazję widzieć „na żywo” krakowskiego gościa, choć wiele o nim słyszał. Na oko tuż przed pięćdziesiątką, krótko przycięte ciemne włosy otaczają zakola przedwczesnej łysiny. Mocne spojrzenie głęboko osadzonych oczu skupione na obserwacji innych. Krępej budowy ciała, ale udało mu się z wiekiem uniknąć nadwagi. Może to trauma wyniesiona z obozu koncentracyjnego. Kamil słyszał, że po klęsce wrześniowej w trzydziestym dziewiątym Kornobis, jako młody żołnierz armii polskiej, został internowany na Węgrzech, skąd zbiegł, próbując przedostać się na Zachód. Zamierzał zaciągnąć się do wojska. Na drodze stanął mu frankistowski obóz koncentracyjny gdzieś w Hiszpanii, w którym spędził większość wojny. To wszystko, co Kamil o nim wie. Profesor rzadko udziela wywiadów i nigdy nie wspomina wojennej przeszłości, więc pewnie ktoś Kamilowi o tym powiedział. Kornobis jest doktorem psychiatrii i jak dotychczas jedynie się habilitował, o tytuł profesorski nie zabiega i władza z nadaniem mu go się nie śpieszy. Co musiał przeżyć ten człowiek, który w swoich obozowych doświadczeniach potrafił się dopatrzyć pozytywnych wartości i przenieść je na teren psychiatrii?
Gość mówi wolno, dobitnie akcentując słowa. Przeprosił, że ma słabe nogi, dlatego wygłasza swój wykład na siedząco. Położył obie dłonie na płask na stole, między nimi umieścił równo złożone kartki maszynopisu, lekko wychylony do przodu wygląda jak zmęczony bokser gotów na przyjęcie pierwszego ciosu, ale mówi z pamięci. Kamil spędził dwa lata w Akademii Medycznej w Krakowie; właśnie zdecydował się zdawać do szkoły teatralnej, kiedy odkrył gdzieś (pewnie w bibliotece Akademii, gdzie jeszcze przez dłuższy czas wypożyczał książki na starą kartę biblioteczną) „Zeszyty oświęcimskie” publikowane przez profesora w „Przeglądzie Lekarskim”. Nie dysponował nadmiarem pieniędzy, ale (kiedy ktoś w końcu sprawdził ważność tej karty) opłacił abonament, żeby móc regularnie otrzymywać „Zeszyty”. Ten niepozorny człowiek, siedzący za stołem prezydialnym i mówiący spokojnym głosem, fascynuje Kamila i onieśmiela. Myślami jest daleko. Ile to lat minęło? Kiedy przebywał w hiszpańskim campie, musiał być mniej więcej w jego wieku, może trochę młodszy. Bity, głodzony, poniżany, w obozowej beznadziejności zbudował sobie ochronną jaskinię, do której wszedł i zamurował za sobą wejście. To był jego mechanizm obronny niezbędny do przeżycia. A teraz jest mu kluczem do zrozumienia innych. Kamil słyszał, że do profesora przychodzą byli więźniowie obozów koncentracyjnych. Może uważają go za „swojego”, za kogoś, komu mogą zaufać, bo oddychał tym samym powietrzem, co oni, powietrzem, w którym dzień i noc czuło się śmierć…
– …nie każdy chory psychicznie ma talent i nie każdy artysta to wariat. Chociaż odrobina szaleństwa w życiu nikomu jeszcze nie zaszkodziła.
– I na tym kończymy spotkanie. Dziękuję panu profesorowi za ten niezwykły wykład. Zapraszam do kontynuacji wieczoru przy skromnym poczęstunku.
Tym razem oklaski są długie i zdecydowane. Wyrwany z rozmyślań Kamil rozgląda się po twarzach zgromadzonych. Scenografka z drugiego rzędu odwraca się do nich z rozpalonymi policzkami, rumor przesuwanych krzeseł miesza się z głośnymi komentarzami ludzi, wykład najwyraźniej porwał słuchaczy, a może tylko znaleźli w nim usprawiedliwienie dla własnych słabości.
Ludka chce koniecznie podziękować profesorowi, przepychają się z Kamilem do drugiej sali. Na stołach wzdłuż ścian kanapki i napoje. Ludka dopiero teraz uświadamia sobie, że nie jadła obiadu. Nachyla się nad stołem i lustruje etykietki: jugosłowiański biały wermut Istra i czerwone algierskie wino Gellala nie budzą jej entuzjazmu.
– Mogli się choć szarpnąć na jakieś ciasto od Bliklego – narzeka półgłosem, wskazując na batoniki „Danusia” ułożone w wianuszkach na talerzykach.
Ktoś widocznie zszedł do klubu na parterze, bo za chwilę wśród zebranych zaczynają krążyć kieliszki z brązowym trunkiem.
– Koniak. Ormiański! – Kamil śledzi łakomym wzrokiem butelkę, ale Ludka ciągnie go już w drugą stronę.
Andrzej Kornobis stoi sam przy wejściu, ogląda się za siebie, jakby się zastanawiał, czy nie wymknąć się do korytarza, a stamtąd dalej na miasto. Właśnie ten moment niezdecydowania wybiera Ludka, żeby ich przedstawić profesorowi:
– Czy pan profesor pozwoli? Ludmiła Osińska, reżyser teatralny…
– Kamil Kasztel. Aktor i zarazem narzeczony tej pani.
– O, teatralna para, ale w tak oryginalnej konfiguracji to rzadkość – odpowiada Kornobis. – Moje nazwisko jest już państwu znane.
Kamil zauważa, że głęboka bruzda na czole rozmówcy wygładza się, może nie do końca, ale nie jest już tak napięta jak przed chwilą. Bezpośredniość Ludki obłaskawiła profesora, jest pod wrażeniem urody kobiety, nie odrywa od niej wzroku, pewnie zastanawia się, z którego śródziemnomorskiego miasteczka zjechała ta piękność nad Wisłę. Ludka ma na sobie wąską szarą spódnicę opinającą jej biodra, czarne szpilki i czarną jedwabną bluzkę, którą sama uszyła. Kiedy odgarnia niedbałym gestem rude włosy z czoła, jest w niej jakaś niewymuszona elegancja i erotyczna siła, której nie jest do końca świadoma, a która przyciąga mężczyzn. Kamil powinien być w tej chwili zazdrosny, ale ku swemu zaskoczeniu nie jest. Odruchowo tylko prostuje się. Profesor sięga mu ledwie do ramienia.
– Chcieliśmy podziękować za dzisiejszy wykład. Znalazłam w nim wiele inspirujących wskazówek do pracy… Nie wiedziałam, że można tyle… jakby to powiedzieć… walorów wywieść z choroby psychicznej. Kompletnie odwrócił pan hierarchię wartości.
– Cieszy mnie, że tak to państwo odebraliście – odpowiada Kornobis. Kamil odnotowuje, że użył liczby mnogiej. – A nad czym pani pracuje, jeśli to nie tajemnica zawodowa?
– Bynajmniej. Interesuje mnie manipulacja, fałszywe pomówienie i… odwaga cywilna, kiedy należy powiedzieć „nie”.
Kornobis unosi brwi, nie wiadomo, czy podziwia bezkompromisowość młodej reżyserki, czy próbuje po prostu odgadnąć tytuł sztuki.
– Czarownice z Salem Arthura Millera – podpowiada Ludka, najwyraźniej zdecydowała, że to drugie.
– Polowanie na czarownice w dobie maccartyzmu…
– Obawiam się, że temat nadal jest aktualny. – Ludka rzuca szybkie spojrzenie w bok, uśmiecha się, ale nie tłumaczy, co ma na myśli. – Interesuje mnie również temat schizofrenii… Jest w tej sztuce grupa dziewcząt. Zastanawiam się, na ile udają, a na ile wierzą w te swoje diabelskie wizje.
– O ile pamiętam, naprawdę szaleni są w tej sztuce jedynie sędziowie.
Kornobis też się uśmiecha w niemym porozumieniu, którego charakter na razie wymyka się Kamilowi. Profesor pochyla się ku nim i zniża głos, jakby celowo abstrahował od otaczającego ich tłumu.
– Granica dzieląca schizofrenię od normalności jest bardzo płynna. Choroba psychiczna jest piekłem dla tego, kto na nią cierpi. Musi znaleźć w niej elementy pozytywne, inaczej nie przeżyje. Taki skrawek jasnego nieba w otaczających go ciemnościach.
Mówiąc te słowa, Kornobis przenosi na moment wzrok na Kamila, jakby z niego czerpał inspirację, po czym zwraca się do Ludki:
– Pacjenci, których spotykam, byli więźniowie obozów koncentracyjnych, na ogół nie mają pojęcia, czemu zawdzięczają fakt, że przeżyli. Może była to kwestia przypadku, a może spojrzenie współwięźnia, które w krytycznym momencie przywróciło im chęć do życia. Byli oczywiście tacy, co chcieli przeżyć za wszelką cenę, a ponieważ w obozie zagłady mogli urządzić się wygodnie jedynie ci, którzy innym śmierć zadawali, więc naśladowali oprawców. Ale ci rzadko do mnie przychodzą… Przychodzą ludzie, którzy potrafili oddalić się od swego cierpienia, znieczulić się od wewnątrz, stać kimś innym, aby móc przetrwać najgorsze. Problem w tym, że dzisiaj nie wiedzą, jakie jest to ich prawdziwe „ja”. Prawdopodobnie nigdy nie znajdziemy odpowiedzi na nurtujące ich wątpliwości, na razie możemy jedynie stawiać pytania…
– Moja matka zginęła w Birkenau – wyrywa się Kamilowi.
Wypowiedziane przez niego zdanie zawisa między nimi, jakby nie o stwierdzenie faktu chodziło, lecz właśnie o pytanie, dla którego nie ma i nie będzie odpowiedzi. Tylko jeśli to rzeczywiście jest pytanie, to rzucone komu? Dlaczego w ogóle to powiedział? I czemu właśnie teraz? Jeszcze nie wie. Temat rozmowy nieoczekiwanie dla Kamila zmienił swój bieg. Znów widzi siebie z oddalenia. Podobne doznanie nawiedziło go rano w pokoju Ludki. Pieką go dłonie jak wtedy, kiedy wsadził je do miednicy z rozpuszczonym chlorkiem. Koszulę, którą w niej moczył, diabli wzięli, przedawkował.
Zdaje sobie sprawę, że Kornobis od dłuższej chwili patrzy wprost na niego. Podejmuje w końcu rozmowę, ale z nieoczekiwanej dla Kamila strony:
– Oświęcim-Brzezinka. – Kiwa głową. – Moje pierwsze prace badawcze nad „KZ-syndromem” dotyczyły byłych więźniów tego obozu…
– Pan profesor wybaczy, ale ja używam nazwy niemieckiej: Auschwitz‑Birkenau.
– I to pozwala panu zaakceptować śmierć matki?
Pytanie jest tak brutalne w swej otwartości, że aż boli. Kamil milczy przez chwilę, szukając rozpaczliwie w myślach odpowiedzi.
Profesor nie drąży tematu. Ogląda się za kanapkami, wzdycha, widząc, że nic już nie zostało. Ktoś przechodzi obok, wciska Kornobisowi do ręki koniak i poklepuje go po ramieniu. Profesor patrzy na kieliszek, jakby oceniał zawartą w nim dawkę alkoholu, po czym upija ostrożnie łyk.
– Kiedy wraca pan do siebie? – Ludka Osińska uśmiecha się przepraszająco, jakby brak kanapek spowodowany był jej osobistym niedopatrzeniem.
– Jutro rano.
– Tak szybko?
– Niechętnie opuszczam Kraków. Nawet na krótko. Jestem przywiązany do tego miasta jak do bliskiej osoby…
Kornobis zamyka oczy, kontempluje ciepło schodzące do pustego żołądka, po czym rzuca:
– Może… Może zechcieliby państwo mnie odwiedzić, kiedy będę następnym razem w Warszawie? Zatrzymuję się u przyjaciół, z pewnością nie będą mieli nic przeciwko temu, żeby państwa poznać.
– Z przyjemnością – odpowiada Ludka. Grzebie w torebce, wyjmuje z niej ołówek i notuje coś w pośpiechu na skrawku papieru oderwanym od programu wykładu. – Nie mamy jeszcze telefonu, to u sąsiadki. Przekaże wiadomość.
– Dziękuję. Na pewno zadzwonię – rzuca Kornobis i, nie czytając, wsuwa skrawek papieru do wewnętrznej kieszeni marynarki.
[…]
[Więcej można przeczytać w numerze.]