Taki „nadprzewodnik” zawsze zostanie nieskończony. Autor będzie nadpisywał nad utrwalonymi już zdaniami kolejne. Czytelnik zaś biorąc do ręki dzieło, nieustannie będzie z nim dyskutował i do niego wracał.
Harold Bloom, który sygnował swoim nazwiskiem serię ambitnych, niezwykłych wręcz przewodników (Bloom’s Literary Guides) między innymi po Paryżu czy Nowym Jorku, pisząc wstęp do książki o Rzymie, skreślił: „Rzym na zawsze będzie już miastem starożytnych cesarzy i renesansu oraz współczesnych papieży. A jednak włoska wyobraźnia literacka jest demokratyczna i świecka, nawet u pobożnego Manzoniego, wspaniałego pisarza historycznego, który mieszkał w Mediolanie i Paryżu. Jako miasto literackie Rzym należy do Francuzów i Niemców, Anglików i Amerykanów. Jest we Włoszech, ale jednocześnie nie jest”.
Na przykładzie tych kilku prostych zdań można łatwo wydedukować, o co w nadprzewodnikach chodzi. O wyzwalanie myśli. O pobudzanie. Bo przecież Bloom nie napisał ostatniego zdania w cytowanym przed momentem passusie, żebyśmy je zapomnieli. Przeciwnie, ono aż się prosi o glosę. O uzupełnienie i dyskusję.
Autorka Transu dostrzega nerwy, mięso, spermę i inne wydzieliny. Pisze o Wenecji „swoim trybem”, który momentami wpada w koleiny quasi-powieści albo wielkiego eseju, delikatnie wydobywając tkankę, z której miasto powstało, a która do dzisiaj trzyma je przy życiu (albo czasami sprzyja zanikaniu).
Rzecz Szczygła jest quasi-reporterska, dialogowa, żywa i emocjonalna, czasami może nawet aż nadto, ale przy tym z lekka ironiczna i niewątpliwie błyskotliwa. Nie tylko w samym opisie, ale także w języku.
No i dlatego Manuela Gretkowska, która wybrała się do Wenecji wraz z córką Polą, zobaczyła, co zobaczyła. Miała to szczęście (nieszczęście?) znaleźć się w Wenecji akurat wtedy, kiedy fala powodziowa osiągnęła stan nienotowany od lat bodaj sześćdziesiątych minionego wieku.
Pokój jest historyczny, łoże zabytkowe.
– Mamo, zderzamy się z drzwiami.
Wyskakuję w kaloszach, wlewa się w nie lodowata struga. Woda sięga ponad kolana. Myślę o elektryczności, gniazdka są już zanurzone. Gaśnie światło, w całej Wenecji. Latarka telefonu pokazuje nam, gdzie dryfujemy, co się da jeszcze uratować od zamoknięcia… Jest trzecia nad ranem, wycie syren, ciemność. Za drzwiami Amerykanie z całkowicie zalanych pokojów od strony kanału pływają na stolikach restauracyjnych i palą dla relaksu trawę.
To nie koniec weneckich nieszczęść, bo w roku 2019 w mieście odbywały się regularne protesty mieszkańców wymierzone w turystów, których – jak powszechnie wiadomo – było za dużo. Jakby na potwierdzenie tych wystąpień pewnego dnia olbrzymi wycieczkowiec MSC Opera, dopływając do nabrzeża, walnął we włoski statek, noszący nomen omen imię Michelangelo. I dotkliwie go poobijał. Na kolanach zaś Wenecja znalazła się na początku zeszłego roku za sprawą koronawirusa, bo wtedy już przestali się pojawiać ci, na których w mieście narzekano. Opustoszały place, wyludniły się hotele, lotnisko przestało działać. I nikogo nie pocieszał fakt, że w innych włoskich miastach działo się tak samo. Dzisiaj konta właścicieli hoteli, barów, restauracji świecą pustkami.
Gretkowska pisząc swoją książkę, jeszcze nie wiedziała o tym ostatecznym ciosie, po którym miasto będzie się podnosiło, a napisała, słowa prorocze wręcz:
Nie dość, że świetnie napisane, przewidujące, to na dodatek ironiczne i wyzywające. Takie słowa w przewodniku może skreślić tylko pisarka z krwi i kości, która na dodatek Wenecję ma wyczutą, wysłuchaną i przechodzoną. Bo opisać miasto bez (metaforycznego) wydeptania jego niekoniecznie głównych szlaków to rzecz niemożliwa. Dlatego w Wenecji Gretkowskiej przeczytamy nie tylko świetne anegdoty i przypisy do znanych opowieści, lecz także szkice i małe eseje o tym, czego nie widać, a co jest. Bo Wenecja, jak sama autorka słusznie zauważyła, jest jednak przede wszystkim miastem nieistniejącym albo istniejącym w zagubionych obrazach, które trzeba podnieść bardzo ostrożnie z ziemi albo zeskrobać z kamienicy, ewentualnie pałacu. To jest robota dosyć żmudna i wymagająca uwagi, bo bardzo łatwo tutaj o błąd, zwłaszcza przy takim natłoku faktów, historii, życiorysów i dat. Ale autorka Transu nie udaje. Wielokrotnie podkreśla: nie znam się, wydaje mi się, mam wrażenie, że… To postawa jak najbardziej uczciwa i powinna być wzorem dla innych piszących o miastach.
Gretkowska nie ukrywa, że nie jest specjalistką od win, ale jej przewaga nad znawcami polega na tym, że potrafi adekwatnie opowiedzieć o swoich wrażeniach, a już na pewno tak, żeby czytelnik danym trunkiem się zainteresował. Czasami da się zwieść lokalnej (jak pisze) knajpce Pane Vino e San Daniele, pisząc o niej, że rodzinna i wspaniała, i pisze prawdę, bo wspaniała. Ale to mała sieć z Friuli, założona w roku 1998, całkiem znana chociażby w Rzymie, gdzie na Piazza Mattei fantastyczne zupy, wina i polenta.
W ogóle jej wenecka opowieść jest niezwykle zmysłowa. Opis kawy przygotowywanej we Florianie, najsłynniejszej kawiarni, robi wrażenie. Bo to już literatura, nawet jeżeli fakty znane:
Dodam tylko, że papież nie czuł dymu ze stosu również dlatego, że panował wtedy w Wiecznym Mieście zwyczaj palenia kopru włoskiego (finnocchio) po wykonanej egzekucji, między innymi z tego właśnie powodu, żeby następnego dnia sprzedający i kupujący towary na placu nie czuli za bardzo śmierci w nozdrzach.
Dzisiaj na placu, jak powszechnie wiadomo, stoi pomnik. Bo Rzym to miasto pomników (między innymi, rzecz jasna), w przeciwieństwie do Wenecji, która sama w sobie jest monumentem, teatrem, sceną, metaforą albo też i zemstą. Gretkowska opowiada o wizycie Sartre’a ze swoją „dwudziestoparoletnią kochanką – Simone de Beauvoir”. Autor Mdłości postrzegał Wenecję „jako wielką matkę, do której często wracał. Rzym był dla niego ojcem. Homar absurdem egzystencji. Albo zemstą laguny. Niczego nie zwiedzał. Wystarczył mu jeden obraz: Ukrzyżowanie Tintoretta”. To już czysta literatura, z małą zagadką w postaci homara, który gonił pisarza po zaułkach miasta.
Filozof tak opisał swoją przygodę: „Wenecja jest jedynym miastem, w którym, mam wrażenie, mógłbym żyć. W 1934 byłem tam szalony i nieszczęśliwy, przechadzając się nocami, prześladowany przez znacznej wielkości homara trzaskającego za mną szczypcami. Nigdy dotychczas nie myślałem o samobójstwie, ale tamtej nocy o tym pomyślałem”. Gretkowska sumowała: „Lewicujący Francuz goniony przez burżuazyjną potrawę. Sartre nad laguną był naprawdę doprowadzony do kresu wytrzymałości i nocy. Twórca egzystencjalizmu prześladowany przez kastracyjnego homara – symbol albo parodię egzystencji. W kilku zdaniach wyznaje, gdzie mógłby żyć, ale i się zabić. Taka jest Wenecja, płynna w przechodzeniu od euforii do skrajnej rozpaczy”.
Wenecja według Gretkowskiej jest szalona. Z lekka szalony jest także ten „nadprzewodnik”, który wyrywa nas z osłupienia, zamyślenia i każe iść w miejsca, które nawet jeżeli pozornie są oczywiste, to po przeczytaniu tej książki okażą się jakby mniej rozpoznane. W tym sensie pisanie Gretkowskiej bliskie jest Bloomowskiemu rozumieniu Miasta jako struktury, która nigdy nie zostanie zamknięta, nawet jeżeli nie ma już w niej miejsca na pomniki (zwłaszcza nowe).
Kiedy Szczygieł pisze o pomniku Franza Kafki, autorstwa Jaroslava Róny, musi podejrzewać, że jednych ukoi i upewni w swoim zachwycie, drugich zaś wkurzy: „Wielkim przeciwnikiem tego pomnika był poeta Tadeusz Różewicz. Stworzył nawet o nim wiersz: «Franz Kafka zasłużył sobie na to / żeby nie stawiać mu pomników / nie produkować koszulek / podkoszulków filiżanek / chusteczek do nosa majtek / talerzy z podobizną z jego twarzą / na dnie/ zasłużył sobie na to aby / nie otwierać kawiarenek ‘z Kafką’ / nie otwierać sklepików / z galanterią». To tylko urywek bardzo długiego i niestety słabego utworu. Choć wiersz ujawnia, co wielkiego poetę irytowało pod koniec życia.
Oberwało się rzeźbiarzowi: «twórca pomnika tak szczelnie / owinął gadaniną swoje dzieło / tak wywijał językiem / że pomnik / oniemiał». Najwidoczniej poecie chodziło o to, że słowa potrafią też zabijać literaturę”.
Cóż, w tym jednym miejscu porozmawiałbym z książką Szczygła, albowiem nie uważam wiersza Tego się Kafce nie robi, opublikowanego po raz pierwszym w tomie cóż z tego że we śnie w roku 2006, za utwór szczególnie słaby. Nie „ujawnia” też on, jak autor napisał, co poetę irytowało pod koniec życia (jakkolwiek by to zabrzmiało, po napisaniu tego tekstu Różewicz żył jeszcze osiem lat). On „ujawnia” co najwyżej to, co poetę irytowało całe życie i co dosyć dokładnie po raz setny wyeksplikował w inkryminowanym przez Szczygła utworze, a co dobitniej wybrzmiewa we fragmencie, który nie został przez autora zacytowany:
moich kobiet moich łez
moich rodziców moich sióstr
spalonych rękopisów
moich ran
nie komentujcie mojego
życia śmierci procesu
nie urządzajcie cyrku
nie wyciągajcie ze mnie
wszystkich tajemnic
nie wciągajcie mnie
do kawiarenki
nie zaglądajcie mi w zęby
nie jestem waszym koniem
(zwierzęciem pociągowym
różnych fundacji)
nie wmawiajcie we mnie
że kochałem kiepskich
aktorów że byłem
płochliwym narzeczonym
nie róbcie ze mnie
wzorowego urzędnika
impotenta sportowca
syjonisty jarosza
i wielbiciela prozy
Maksa Broda
amen
Kiepskie? Wolne żarty. Powiedziałbym, że to Różewicz w swojej najlepszej formie. Wprost mówi, w czym rzecz. Nie zabija literatury ani nawet pomnika. Raczej prosi o nieurządzanie cyrku z człowieka i z jego dzieła. Wnosi o „zakrywanie”, krzyczy przeciwko „odkrywaniu” i wystawianiu na widok publiczny. Ironizuje, wyśmiewa, żartuje też. Jest przy tym zazdrosny. Bo Kafka należy do niego, jakby chciał powiedzieć: nie zabierajcie mi mojego pisarza.
Nie oceniam w tym momencie samego pomnika Kafki, widziałem go zaledwie raz w życiu. Ale rozumiem, że jego obecność mogła autora Płaskorzeźby po ludzku zasmucić.
Różewicz po raz pierwszy pojawił się w stolicy Czechosłowacji prawdopodobnie w roku 1948 albo 1949, nie ma tutaj zgodności wśród historyków literatury. Wiadomo, że przyjechał z Kornelem Filipowiczem. Wiadomo też, że chciał napisać książkę Śladami Kafki, z której nic nie wyszło. Ale fascynacja pisarzem i miastem została na całe życie.
A miasto lat czterdziestych i pięćdziesiątych zeszłego stulecia wyglądało nieco inaczej niż dzisiaj. Niewykluczone, że było bardziej Kafkowskie, czyli „puste” i „nieme”. Niewykluczone, że tak właśnie Pragę chciał Różewicz zapamiętać, a metaforyczny wprawdzie, ale jednak pomnik Kafki, psuł mu to, co wdrukował w pamięć wiele dekad wcześniej.
Damian Romaniak w ciekawej pracy Praga Kafki i Różewicza pisał: „Różewicz odbywał w Pradze liczne wędrówki po cmentarzach, kamieniołomach, śmietnikach, starych ulicach czy domach, a nawet po olbrzymim gmachu «sądów», czyli wszędzie tam, gdzie potencjalnie mogły się znajdować ślady Kafki i jego utworów (albo przynajmniej źródła ich inspiracji). W Zamknięciu obraz stolicy Czech momentami rysuje się niczym wzięty z Dzienników autora Procesu: «[…] Powtórzyłem mu rozmowę. Resztę wieczoru spędziliśmy razem. Ulice Pragi były smutne, wygaszone, wilgotne»”.
To rzecz jasna nie wszystko, albowiem Praga wybrzmiewa również w innych opowiadaniach Różewicza, chociażby w Strahovskim Kamieniołomie, Wigilii w obcym mieście, czy w Kartce z wczasów. A w Odejściu głodomora i Pułapce słyszymy natomiast samego Kafkę.
Miejsc polemicznych w przewodniku Szczygła jest znacznie więcej, co świadczy tylko o tym, że to książka żywa i do dialogu stworzona. Przewodnik kontemplacyjno-filozofujący, tak bym określił dzieło autora Gottlandu.
Cieszyć tylko może fakt, że od czasu do czasu chce się porozmawiać z autorem o czeskiej ksenofobii, czytelnictwie, jedzeniu czy o nieznanych zaułkach. Bo wtedy Miasto wymyka nam się z rąk. Staje się nieskończone. Nasze i nie nasze. A to niechybnie oznacza, że trzeba doń wrócić.